Simonow Konstanty - Trylogia wojenna 2-2 - Nikt nie rodzi się żołnierzem.rtf

(2240 KB) Pobierz

Konstanty Simonow

 

 

Nikt nie rodzi się żołnierzem

 

2

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Księga druga

1

Pociąg dojeżdżał do Taszkientu prawie bez opóźnienia, na siódmy dzień po wyjeździe Tani z Moskwy.

Na węzłowej stacji Arys', którą niedawno przejechali, jeden ze współpasażerów Tani wyżebrał od komendanta wojskowego trzy ostatnie numery taszkienckiej gazety Prawda Wschodu i przez resztą drogi Tania czytała na głos najpierw jednej połowie wagonu, potem zaś drugiej opublikowane w gazecie poranne i wieczorne komunikaty Radzieckiego Biura Informa­cyjnego z paru dni.

Komunikaty głosiły, że natarcie trwa niemal wszędzie - na Froncie Centralnym, na północnym Kaukazie, nad dolnym Donem i w dzielnicy fabrycznej Stalingradu.

Od czasu, kiedy Tania trzeciego dnia podróży wysłała do Sierpilina list z prośbą, żeby ją wziął do siebie na front, czytała i słuchała wszystkiego, co mówiono o Stalingradzie, z takim uczuciem, jakby osobiście brała w tych walkach udział. Wszyst­ko w niej dygotało z podniecenia, kiedy słyszała słowo „Stalin­grad".

Właściwie za wcześnie było o tym myśleć, mimo to nie opuszczała jej ta myśl. Myślała, chociaż jej list mógł zaginąć i w ogóle nie dojść. A jeżeli nawet dojdzie, to nie wiadomo kiedy i nie wiadomo, co odpowie Sierpilin, i jak długo będzie szła do Taszkientu jego odpowiedź, jeżeli jej odpisze.

Starała się odsunąć te myśli, mówiła sobie, że to niedobrze myśleć już o wyjeździe, kiedy jeszcze nie zdążyła się zobaczyć

5


z matką, że zupełnie możliwe, iż jej urlop zdrowotny skończy się, zanim otrzyma jakiekolwiek listy, i w zarządzie sanitarnym od razu rozporządzą się nią według własnego uznania - wyślą tam, gdzie będą chcieli... Ale coś, co było silniejsze od tych wszystkich słusznych myśli, kazało jej mieć nadzieję, że Sierpilin wezwie ją do siebie, Artiemiew zaś znajdzie się również na froncie, gdzieś niedaleko od niej.

Sama siebie beształa za te myśli i nazywała je babskimi, ale znów ją nurtowały teraz, kiedy pociąg podjeżdżał do taszkienc-kiego dworca i należało myśleć zupełnie o czym innym.

Wyglądając przez okno wagonu, przede wszystkim zobaczyła na peronie męża, to jest - jak przyzwyczaiła się o nim myśleć -swojego byłego męża. A więc jednak matka mu powiedziała! Stał i patrzył w okna wagonów.

Tania zarzuciła na plecy porządnie opróżniony w ciągu podróży i dzięki temu lżejszy worek, wzięła plecak i zeskoczyła na zaśnieżony peron. Okazało się, że tu, w Taszkiencie, panują najprawdziwsza zima. Można się było tego domyślić już z rana w zasypanym śniegiem Arysiu, ale mimo to niemal do samego końca Tani wydawało się, że pogoda jeszcze się zmieni i kiedy dojadą do Taszkientu, będzie tam o wiele cieplej.

Przepychając się przez tłum, Tania doszła do miejsca, gdzie stał jej mąż, i po chwili spotkała się z nim nos w nos. Matki nie było. Szedł sam.

Mało się zmienił, wciąż był tak samo urodziwy, tyle że schudł; nawet płaszcz i uszankę miał te, które nosił w Rostowie tej zimy, kiedy się do niej zalecał.

Kiedy stanęła przed nim, objął ją i ogłupiały trzymał ją w objęciach, nie wiedząc, co ma dalej robić.

-                Gdzie mama?

-                W fabryce. W tym tygodniu pracuje na pierwszej zmianie. Powiedziała mi, że nie chcesz, żeby wychodzić na twoje spotka­nie. Sam się dowiedziałem, kiedy pociąg... - Zdjął z jej ramion plecak i ze skruszoną miną szybko dotknął ustami jej policzka i brody.

Nie odsunęła się, tylko wzdrygnęła, jakby ją ktoś połaskotał, i spojrzała mu w oczy.

-              Nie będziemy się całowali. Dobrze?

6


-                Na długo przyjechałaś? - zapytał, kiedy tłum wypchnął ich za drzwi dworca.

-                Pewno nie. Kiedy skończy mi się urlop zdrowotny, pojadę na front. A bo co?

-                Tak sobie zapytałem. Dokąd teraz idziesz?

-                A czyż nie do ciebie? - spytała, patrząc obok niego na zimny, zasypany śniegiem plac i zmarzniętych ludzi biegnących na przystanek tramwajowy.

Ach, jak zimno, pomyślała. A kiedy jechaliśmy, towarzysze podróży zapowiadali, że będzie mi tu za gorąco w płaszczu!

-                Musimy porozmawiać... - powiedział po długiej chwili milczenia.

-                Nie bój się, żartowałam - przerwała mu. - Odprowadź mnie do mamy i jedź, dokąd masz jechać. Dziękuję za powita­nie, chociaż nie prosiłam o to.

-                Wyszedłem na spotkanie dlatego, że chciałem od razu na wstępie... - zawahał się.

Ach, to tak, o to chodzi! Przypomniał sobie, jak wtedy, przed, wojną, nagle przyjechałam do niego, głupia, bez uprzedzenia telegramem... Może wyobraził sobie, że również i teraz...

-                Nie denerwuj się - powiedziała. - Po tej wizycie u ciebie przestałam się już uważać za kobietę zamężną. Tylko nie przyszło mi do głowy, żeby się rozejść. No jak, ulżyło ci?

-                Wcale nie trzeba, żeby mi było lżej - odparł. - Wiem, jak mnie kochałaś...

Widzicie go, proszę, z gniewem pomyślała Tania, czyżbym rzeczywiście tak go kochała, że dotychczas jeszcze coś sobie wyobraża! Ależ idiotka ze mnie...

-                Zawiniłem wobec ciebie. Sądziłem, że zginęłaś, i na jesieni ożeniłem się... z pewną bardzo zacną kobietą.

-                Nie z tą, co wtedy?... - nie mogąc się powstrzymać, zapytała Tania.

-                Nie, nie - pośpiesznie zaprzeczył. - To jest zupełnie co innego, zupełnie co innego... Nawet jest trochę starsza ode mnie, chociaż może się to wydawać dziwne.

-                Bardzo się cieszę, że nie tamta. Nie podobała mi się wtedy: zanadto się mnie przestraszyła...

-                Powinnaś wszystko zrozumieć...

7


-                Wszystko rozumiem. Pójdziemy do urzędu stanu cywilne­go i rozwiedziemy się. Jeśli chcesz, to choćby jutro. A może się już rozwiodłeś?

-                Tak... - powiedział jąkając się. - Na jesieni, kiedy...

-                No to świetnie - znów mu przerwała. - A teraz ja również złożę oświadczenie albo razem pójdziemy, nie wiem, jak się to robi.

-                Tak, oczywiście, oczywiście - powiedział z gotowością. Zdziwił się najwyraźniej, że tak łatwo przebiegła ich zasadnicza rozmowa.

-                Co cię tak dziwi? zapytała Tania, spojrzawszy na niego. -Ostatni list wysłałam, kiedy ładowaliśmy się już do transportu... Sądziłam, że i ty na front... Dlatego właśnie napisałam: wierzę, że się zobaczymy! W tym sensie, że zostaniemy przy życiu, po prostu jak do człowieka. A co do reszty, to położyłam na tym krzyżyk i cieszyłam się, że nie mamy dzieci. I postępowałam jak kobieta wolna. Żyłam z mężczyznami... Tak. Co tak patrzysz?

-                Nieprawda. Po prostu chcesz...

-              Dlaczego nieprawda? Sądzisz, że byli gorsi od ciebie?
Pomyślała o Diegtiariu, ponieważ nie miała nikogo innego,

o kim mogłaby myśleć, i powtórzyła z przekonaniem:

-              Nie gorsi, ale o wiele lepsi.

-                Dlaczego z taką złością rozmawiasz ze mną? - powiedział z urazą.

-                Głupio mnie powitałeś i dlatego się rozzłościłam. Przestra­szyłeś się, że pobiegnę, żeby twoją żonę witriolem oblać?

-                A co to ma do rzeczy? Wcale nie przypuszczałem. Po prostu chciałem, żeby wszystko było...

-                Gładziutko, bez zgrzytów? Ech ty... Powiedz lepiej, jak się mamie żyje.

-                Rozmawiałem z nią tylko przez telefon. Dawno jej nie widziałem.

-                Jak dawno?

-              Od października.
A... rozumiem.

-              Trudno byłoby mi jej wytłumaczyć. Ożeniłem się, kiedy
uwierzyłem w twoją śmierć. A ona cały czas uważała, że żyjesz.

8


ł doszedłem do wniosku, że lepiej jej nie martwić tym wszys­tkim.

-                Ach, Kola, Kola, tak się martwisz o innych, że sam się zaplątałeś... Nie mogłeś się zobaczyć z mamą, ponieważ bałeś się jej powiedzieć, że zginęłam, a teraz musisz wyjaśnić żonie, że żyję. Byłeś u mamy, kiedy umarł ojciec?

-                Tak. Nie od razu. Wyjeżdżałem tam, gdzie panowała epidemia. Po powrocie wstąpiłem. Po raz ostatni. O, już widać fabrykę...

-                No dobra - powiedziała. - Odprowadź mnie tylko do bramy. Teraz pozostaje nam zadecydować, kiedy pójdziemy do urzędu stanu. Czy mama ma twój telefon?

-                Ma służbowy.

-                W tych dniach zadzwonię do ciebie.

Ta długa rozmowa, rozpoczęta jeszcze na dworcu, toczyła się teraz, kiedy szli po śnieżnym, pełnym wybojów, nie zabudowa­nym terenie, na którego końcu widać było fabryczny płot i wjeżdżające do bramy ciężarówki ze złomem.

-              Taniu.

Stali już przed bramą fabryki, koło budki z szyldem „Biuro przepustek". Pozostało mu tylko zdjąć z ramion i oddać plecak.

-                Daj plecak, Kola.

-                Chcesz, to wejdę z tobą do biura przepustek - powiedział zdejmując z ramion plecak.

-                Nie chcę.

-                Taniu!

-                No co?

-                Chcę, żebyś wiedziała: stało się, jak się stało, ale i tak nikogo nie kochałem tak, jak ciebie.

-                Co dalej?

-                Nie wiem. Po prostu powiedziałem ci prawdę.

W głosie jego brzmiała szczerość i to powstrzymało ją od złośliwości. No cóż, może rzeczywiście nie tak bardzo kocha tę swoją żonę. Ałe co to wszystko ją obchodzi?

-                Daj plecak, Kola. Koniec końców to świństwo tak mnie zatrzymywać. Chcę jak najprędzej zobaczyć mamę.

-                A ja chcę jak najprędzej jeszcze raz zobaczyć ciebie. Rozumiesz?

9


Spojrzała mu w oczy i zrozumiała. Na dworcu bał się, że zgłosi do niego swoje prawa. Teraz zaś, gdy poczuł się bezpieczny, zebrało mu się na wspomnienia z dawnych lat.

-              Nawet nie wiem, co ci odpowiedzieć. Poczekaj, dopóki się
nie rozwiodę z tobą. Ho nie będziemy wiedziały, ja i twoja żona,
kto wobec kogo zawinił.

Nie zrozumiał drwiny i powiedział z głupawą namiętnością w głosie:

-                No to kiedy się zobaczymy?

-                Daj no plecak. - Tania szarpnęła za paski i wyrwała mu plecak z rąk.

-                Wybacz, nie chciałem...

-                Bóg ci wybaczy! - Nie obejrzała się i przytrzymując łokciem drzwi, weszła do biura przepustek.

Podała przez okienko swój dowód osobisty i zaczęła tłuma­czyć, kim jest i po co chciałaby wejść do fabryki. Siedząca wewnątrz kobieta wychyliła się, obejrzała Tanie, pokręciła głową, westchnęła, znów się schowała w swoim okienku i bez słowa podała Tani zawczasu wypisaną przepustkę z napisem: Do komitetu partyjnego.

Kiedy Tania po okazaniu przepustki wartownikowi z karabi­nem przeszła przez portiernię na podwórze, kobieta wyskoczyła tylnymi drzwiami biura przepustek i zapytała ją:

-                Czy córka Olgi Iwanowny?

-                Tak.

-                Z frontu?

-                Tak. Dzień dobry - powiedziała Tania, usiłując przypom­nieć sobie, gdzie widziała tę kobietę.

-                Do komitetu partyjnego na prawo, przejdź obok tego skrzydła, a do odlewniczego nie dochodząc do baraków.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin