Naznaczona - Dom Nocy I.doc

(1300 KB) Pobierz
ROZDZIAŁ PIERWSZY

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Kiedy myślałam, że tego dnia już nic gorszego nie może mnie spotkać, zobaczyłam stojącego przy

mojej szafce chłopaka nie z tego świata. Kayla jak zwykle trajkotała bez sensu i nawet go nie zauważyła. Na

początku. Właściwie nikt go nie zauważył do momentu, w którym przemówił, co niestety świadczy też o

tym, jak bardzo jestem nieprzystosowana.

Zoey, jak Boga kocham, Heath wcale się tak znowu nie uchlał po meczu. Nie bądź dla niego taka okrutna.

Aha, no pewnie — odpowiedziałam na odczepnego.

I zaczęłam kaszleć. Czułam się okropnie. Chyba dosięgła mnie przypadłość, którą pan Wise, nasz biolog,

nieźle porąbany, określa mianem „dżumy nastolatków". Gdybym umarła, przynajmniej ominąłby mnie

sprawdzian z geometrii. Nic innego nie może mnie ocalić.

— Zoey, daj spokój, ty mnie nawet nie słuchasz. Myślę, że on obalił najwyżej cztery, no powiedzmy:

sześć piwek, a do tego, ja wiem?... ze trzy lufki. Nie więcej. Przecież nie o to chodzi. Pewnie by nie wypił

ani jednego, gdyby twoi beznadziejni starzy nie kazali ci wracać do domu zaraz po meczu.

Wymieniłyśmy porozumiewawcze spojrzenia, tym razem absolutnie zgodne co do tego, że spotkała mnie

wielka niesprawiedliwość ze strony mojej mamy i ojciacha, za którego wyszła trzy lata temu, co wydaje się

wiecznością. Tymczasem Kay dalej trajkotała.

A do tego była okazja, by coś przecież uczcić. Wiesz, że pokonaliśmy Unię? — Kay potrząsnęła mnie za

ramię i popatrzyła mi z bliska w oczy. — Słuchaj, twój chłopak.

Mój prawie chłopak — poprawiłam ją, z trudem powstrzymując się, by nie zakaszleć jej prosto w twarz.

Wszystko jedno. Heath jest rozgrywającym, więc jasne, że ma co uczcić. Chyba od stu lat Broken Arrow nie

wygrało z Unią.

Od szesnastu. — Z matmy jestem noga, ale w porównaniu z matematyczną tępotą Kayli wychodzę na

geniusza.

Wszystko jedno. Ważne, że czuł się szczęśliwy. Mogłaś mu odpuścić.

Ważne, że chyba już po raz piąty w tym tygodniu daje plamę. Bardzo mi przykro, ale nie mam zamiaru

spotykać się z chłopakiem, którego dwa główne cele życiowe to grać w piłkę w szkolnej drużynie i wypić

duszkiem sześciopak, po czym się nie wyrzygać. Nie mówiąc już o tym, że od takich ilości piwska stanie się

grubasem. — Przerwałam, żeby się wykaszleć. Trochę mi się kręciło w głowie, z trudem łapałam powietrze

po ataku kaszlu. Ale Traj-Kayla nawet tego nie zauważyła.

Coś ty! Heath gruby! Jakoś tego nie widzę. Udało mi się uniknąć następnego ataku kaszlu.

Całowanie się z nim przypomina ssanie przesączonej alkoholem skarpety. Kay skrzywiła się.

Fuj, obrzydliwe. Szkoda, bo taki z niego przystojniak.

Wzniosłam oczy do nieba, nawet nie starając się ukryć, jak bardzo mnie drażni, że taka jest powierzchowna.

— Robisz się straszna zrzęda, kiedy tylko coś ci dolega. W każdym razie nie masz pojęcia, jaki się

wydawał nie szczęśliwy, gdy potraktowałaś go jak powietrze podczas lunchu. Nie mógł nawet.

Wtedy go zobaczyłam. Faceta nie z tego świata. Dokładniej mówiąc: „nie z tego świata" dla mnie znaczy, że

on nie należy do świata żywych ludzi, jest raczej kimś odrodzonym, przywróconym życiu. Coś w tym

rodzaju. Uczeni co innego mówią, ludzie co innego, a w końcu chodzi o to samo. Nie miałam wątpliwości,

kim jest, a nawet gdybym nie czuła bijącej od niego potęgi i mroku, nie mogłam nie dostrzec jego Znaku —

wyrytego na czole cienkiego jak rogalik półksiężyca w szafirowym kolorze, a do tego punkcikowy tatuaż

wokół niebieskich oczu. To był wampir. Gorzej: to był Tracker. Cholera, stał przy mojej szafce.

— Zoey! Ty mnie w ogóle nie słuchasz!

Wtedy Tracker wypowiedział sakramentalną formułę, a jego słowa miały uwodzicielską moc, obiecując

niebiańskie rozkosze, wabiąc smakiem owocu zakazanego, jak czekolada zmieszana z krwią.

— Zoey Montgomery! Królestwo Nocy cię wzywa, śmierć będzie twoimi narodzinami. Noc zwraca się

ku tobie. Usłysz jej wołanie. W Domu Nocy odnajdziesz swoje przeznaczenie!

Podniósł rękę i wyciągnął w moją stronę długi palec. Ból przeszył mi czaszkę, Kayla wrzasnęła.

Kiedy oślepiające płatki przestały wirować mi przed oczyma, zobaczyłam bladą jak śmierć

Kaylę, która — skamieniała — wpatrywała się we mnie tępo.

Jak zwykle wypowiedziałam pierwszą lepszą myśl, jaka mi przyszła do głowy:

· Kay, za chwilę oczy wyskoczą ci z orbit.

· On cię Naznaczył! Zoey! Masz na czole Znak! — Przytknęła do ust trzęsącą się rękę, próbując

bezskutecznie powstrzymać szloch.

Wyprostowałam się i znów zaczęłam kaszleć. Głowa mi pękała z bólu, potarłam miejsce na czole między

brwiami. Szczypało mnie jak po użądleniu osy, a pieczenie rozchodziło się wokół oczu, na policzki, twarz

całą. Chciało mi się wymiotować.

— Zoey! — Kayla rozpłakała się na dobre. — O Boże, przecież ten facet to był Tracker, wampir! —

mówiła, pochlipując.

Mrugnęłam parę razy z wysiłkiem, usiłując pozbyć się upiornego bólu głowy.

— Kay — powiedziałam łagodnie — przestań płakać. Wiesz, że nie cierpię, jak płaczesz.

— Wyciągnęłam ku niej ręce, by objąć ją pocieszającym gestem. Bezwiednie odskoczyła ode mnie.

Nie mogłam w to uwierzyć. Po prostu odskoczyła, jakby się mnie bała. Musiała zauważyć, że sprawiła mi

przykrość, bo natychmiast uruchomiła ciąg swojego trajkotania.

— O Boże, Zoey, co ty teraz zrobisz? Przecież nie możesz tam iść. Nie może stać się jedną z nich. To

niemożliwe! Z kim ja bym chodziła na mecze?

Ale przez cały czas swojej tyrady nie przysunęła się do mnie ani na centymetr. Zdusiłam jednak w sobie

dławiące uczucie przykrości, które groziło wybuchem płaczu. Oczy natychmiast mi obeschły, miałam niezłą

zaprawę w tłumieniu łez. Szczególnie ostatnie trzy lata stanowiły dobrą okazję do doskonalenia się w tej

sztuce.

— Nie martw się. Jeszcze się nad tym zastanowię. Może zaszła tu. jakaś straszna pomyłka —

skłamałam.

Nie mówiłam normalnie, słowa po prostu same wychodziły z moich ust. Wyprostowałam się, nadal

skrzywiona z bólu. Rozejrzałam się wokoło i stwierdziłam z ulgą, że oprócz mnie i Kay w holu

matematycznym nie ma nikogo.

Stłumiłam ogarniający mnie histeryczny śmiech. Gdybym tak nie wariowała na punkcie tego sprawdzianu z

geometrii, który miał się odbyć nazajutrz, nie zeszłabym tutaj, by ze swojej szafki wyciągnąć podręcznik,

mając płonną nadzieję, że wieczorem zdołam się jeszcze czegoś douczyć. W takim razie stałabym teraz

przed szkołą wraz z innymi uczniami, którzy uczęszczali do miejscowego gimnazjum — a było ich tysiąc

trzysta sztuk — w oczekiwaniu na szkolny autobus, wdzięcznie określany przez moją starszą siostrę jako

„duża żółta limuzyna". Ja wprawdzie mam samochód, ale do dobrego tonu należy, by dołączyć do tych,

którzy muszą korzystać z autobusu, nie mówiąc już o tym, że ma się wtedy świetną okazję do

zaobserwowania, kto kogo podrywa.

W szatni przed pracowniami matematycznymi stał jeszcze jeden dzieciak, wysoki i chudy głupek z

krzywymi zębami, co mogłam sobie dokładnie obejrzeć, bo stał z rozdziawioną paszczęką i gapił się na

mnie, jakbym przed chwilą wydała na świat stadko latających prosiaczków. Zakaszlałam po raz kolejny, tym

razem był to mokry, paskudny kaszel. Głupek pisnął wystraszony i uciekł w kierunku pokoju pani Day,

przyciskając do kościstej klatki piersiowej planszę do gry w szachy. Widocznie termin zajęć kółka

szachowego zmienił się na poniedziałkowe popołudnia po lekcjach.

Ciekawe, czy wampiry grają w szachy? Czy wśród nich znajdują się też takie głupki? Albo cheerleaderki w

typie lalek Barbie? Czy tworzą kapele muzyczne? Czy wśród nich są zwolennicy ruchu Emo, dziwolągi płci

męskiej, które noszą spodnie o damskim kroju i fryzury zakrywające pół twarzy? A może wszyscy

przypominają raczej gotów, którzy niechętnie korzystają z mydła i wody? Kim się stanę? Gotką? A może, co

gorsza, Emo? Niespecjalnie lubię ubierać się na czarno, w każdym razie niewyłącznie, nie nabrałam też

szczególnej awersji do wody i mydła ani nie myślałam o zmianie uczesania czy o nakładaniu na powieki

grubej warstwy tuszu.

Takie myśli wirowały mi w głowie, gdy po raz kolejny poczułam przemożną chęć wybuchnięcia

histerycznym śmiechem, który przeszedł jednak w następny atak kaszlu, co przyjęłam niemal z ulgą.

— Zoey? Dobrze się czujesz? — zapytała Kayla nienaturalnie wysokim głosem, jakby ktoś ją szczypał.

Odsunęła się ode mnie jeszcze dalej.

Westchnęłam, czując, że zaczyna we mnie wzbierać gniew. Przecież to nie moja wina. Kayla była moją

najlepszą koleżanką od trzeciej klasy, ale teraz patrzyła na mnie, jakbym zmieniła się w potwora.

— Kayla, to ja. Ta sama, którą byłam dwie minuty temu, dwie godziny temu czy dwa dni temu. —

Zniecierpliwionym gestem wskazałam swoje czoło. — A to nie znaczy, że przestałam być sobą!

Oczy Kay znów zaszły łzami, ale na szczęście odezwała się melodyjka z jej komórki i Madonna zaczęła

śpiewać „Material Girl". Bezwiednie rzuciła okiem na wyświetlacz, by sprawdzić, kto dzwoni. Po jej

minie, kojarzącej mi się ze

znieruchomiałym na drodze królikiem oślepionym blaskiem reflektorów, rozpoznałam, że to Jared, jej

chłopak.

· Nie krępuj się, jedź z nim — powiedziałam zmęczonym głosem. Ulga, z jaką przyjęła

moje słowa, była dla mnie jak policzek.

· Zadzwonisz później? — rzuciła przez ramię, wychodząc pospiesznie bocznymi drzwiami.

Patrzyłam za nią, gdy biegła przez trawnik w stronę parkingu. Z komórką przyciśniętą do ucha podniecona

mówiła coś do Jareda. Na pewno już mu opowiadała, jak to ja zmieniam się w potwora.

Problem polegał na tym, że przemiana w potwora była jaśniejszą stroną tego medalu. Pierwsza możliwość to

przeistoczenie się w wampira, co dla przeciętnego człowieka jest równoznaczne z potworem. Druga — że

mój organizm odrzuci Zmianę, co równoznaczne będzie z moją śmiercią. Nieodwracalną.

Zatem dobrą nowiną było dla mnie to, że nie muszę pisać jutro sprawdzianu z geometrii. Złą natomiast, że

muszę przenieść się do Domu Nocy, czyli prywatnej szkoły z internatem, która znajdowała się w

śródmieściu Tulsy, nazywanej przez moich kolegów Szkołą Dyplomową Wampirów, gdzie przez kolejne

cztery lata będę przechodzić różne dziwaczne zmiany fizyczne, a całe moje życie zostanie wywrócone do

góry nogami. I to wyłącznie pod warunkiem, że uda mi się przeżyć cały ten proces przemian.

Świetnie, nie ma co. Tego przecież też nie chciałam dla siebie. Wystarczyłoby mi do szczęścia, gdybym

została normalną dziewczyną, co i tak byłoby zadaniem dostatecznie trudnym ze względu na moich

zacofanych rodziców, młodszego brata, który przypominał trolla, i idealną starszą siostrunię. Chciałabym

zdać geometrię. Chciałabym dostać wysokie oceny, bym mogła iść na weterynarię do Oklahoma State

University i wyjechać z Broken Arrow w Oklahomie. Ale najbardziej zależało mi, by znaleźć swoje miejsce,

przynajmniej w szkolnym środowisku. W domu zrobiło się beznadziejnie, pozostawali więc mi już tylko

przyjaciele i miejsca, gdzie mogłam ich znaleźć.

Teraz i tego mam być pozbawiona. Potarłam czoło i zmierzwiłam włosy, tak aby spadały mi na oczy,

przykrywając przynajmniej częściowo Znak. Ze spuszczoną głową, jakbym nie mogła oderwać wzroku od

swojej torby, gdzie w nadprzyrodzony sposób pojawił się środek znieczulający, rzuciłam się do wyjścia,

które prowadziło na uczniowski parking. A jednak zatrzymałam się tuż za progiem. Przez oszklone drzwi

zobaczyłam Heatha, a wokół niego wianuszek dziewczyn, które zalotnie odrzucały włosy, ustawiały się w

wystudiowanych pozach, podczas gdy chłopaki z hałasem dodawali gazu, uruchamiając wielkie pickapy i

ciężarówki, starając się przez cały czas (przeważnie z miernym powodzeniem) wyglądać bajerancko. Czy ta

scena mnie pociągała? Czy mogłabym dokonać t a k i e g o wyboru? Otóż szczerze mówiąc, pamiętam wiele

takich chwil, kiedy Heath był naprawdę miły, szczególnie kiedy starał się być trzeźwy. Piskliwe chichoty

dziewczyn wwiercały mi się w uszy jeszcze na parkingu. No proszę, Kathy Richter, największa kurewka w

całej szkole, udawała, że chce pobić Heatha. Nawet z dużej odległości widać było, że te zapasy to część jej

końskich zalotów. A Heath, naiwniaczek, jak zwykle niczego się nie domyślał, tylko stał tam zadowolony i

szczerzył do niej zęby. Do diabła, dziś już nic milszego nie może się zdarzyć. Tymczasem mój niebieski

volkswagonik garbus rocznik 66 zaparkowany był akurat tam, gdzie oni stali. No nie, nie mogłam do nich

dołączyć. Nie mogłam się im pokazać z t y m na czole. Już nie będę należała do tego grona. Nigdy.

Wiem aż nadto dobrze, jak by się zachowali. Pamiętam ostatniego chłopaczka, którego wybrał Tracker.

To się stało na początku zeszłego roku szkolnego. Tracker pojawił się przed lekcjami i wybrał sobie

chłopaczka, który szedł na pierwszą lekcję. Samego Trackera wtedy nie widziałam, ale widziałam tego

chłopca chwilę później, dosłownie kilka sekund po tym, jak to się stało, kiedy rzucił książki na ziemię i

wybiegł z budynku ze Znakiem palącym mu czoło, zalany łzami, blady jak kreda. Nigdy nie zapomnę, jak

bardzo zatłoczone tego dnia były szkolne korytarze, jednak wszyscy się od niego natychmiast odsunęli,

jakby był zadżumiony, gdy z płaczem wybiegał ze szkoły. Ja też byłam wśród tych, którzy cofnęli się,

schodząc mu z drogi, mimo że żal mi się zrobiło tego chłopca. Ale nie chciałam zyskać etykietki osoby, która

sprzyja „tym dziwolągom". Ironia losu, prawda?

Zamiast więc pójść do samochodu, skręciłam do najbliższej łazienki, która na szczęście była otwarta.

Znajdowały się w niej trzy kabiny — każdą dokładnie sprawdziłam, czy ktoś tam nie stoi — na jednej

ścianie zainstalowane były dwie umywalki, a nad każdą wisiało średniej wielkości lustro. Naprzeciwko

umywalek, na równoległej ścianie, wisiało wielkie lustro, pod którym umieszczona była rynienka na

szczotki, przybory do makijażu i tego typu drobiazgi. Położyłam na rynience torebkę i podręcznik do

geometrii, nabrałam powietrza do płuc i zdecydowanym ruchem odgarnęłam z czoła włosy.

Zobaczyłam odbicie kogoś znajomego, a jednocześnie nieznajomego. To tak jak czasem zobaczy się w

tłumie na ulicy kogoś, kogo na pewno się zna, można by przysiąc, że tak jest, ale nie sposób sobie

przypomnieć, kto to jest. Teraz ja stałam się tym kimś — wyglądającą znajomo nieznajomą. Miała moje

oczy. W tym samym niezdecydowanym kolorze, trochę zielonkawym, a trochę brązowym, choć nie

pamiętam, by kiedykolwiek były takie duże i okrągłe. Włosy też miała takie jak moje — długie i proste, i

niemal równie czarne jak włosy Babci, zanim zaczęła siwieć. Nieznajoma miała podobnie jak ja wystające

kości policzkowe, długi zdecydowany nos i szerokie usta — cechy odziedziczone po przodkach Babci z

plemienia Czirokezów. Nigdy jednak nie byłam taka blada. Miałam zawsze oliwkową cerę, najbardziej

smagłą ze wszystkich pozostałych członków rodziny. Choć może nie nagła

bladość podkreślała tę różnicę, tylko tak się wydawało w zestawieniu z granatowym konturem księżyca

zajmującego dokładnie środek mego czoła. A może sprawiło to okropne neonowe światło. Miałam nadzieję,

że przyczyna tkwi w świetle.

Wpatrywałam się uważnie w egzotyczny tatuaż. W zestawieniu z moimi rysami typowymi dla Czirokezów

nadawał całemu wizerunkowi wyraz dziki i wojowniczy, jakby właściwą dla mnie epoką była starożytność,

gdy świat był rozleglejszy i. bardziej barbarzyński. Nigdy już nic nie będzie takie samo. Na krótką chwilę

zapomniałam o koszmarze gnębiącej mnie obcości, bo ogarnęła mnie nagle wielka radość, z czego na pewno

ucieszyli się przodkowie mojej babci, których miałam we krwi.

ROZDZIAŁ DRUGI

Kiedy nabrałam pewności, że do tej pory wszyscy już powinni opuścić szkołę, sczesałam włosy z powrotem

na czoło i wyszłam z łazienki, kierując się do wyjścia prowadzącego na uczniowski parking. Wydawało się,

że teren jest bezpieczny, gdzieś tylko w oddali szedł z trudem jakiś dzieciak, walcząc z opadającymi

workowatymi spodniami, które miały oznaczać przynależność do gangu. Byłam pewna, że nie zwróci na

mnie uwagi, tak go pochłaniało trzymanie spodni na uwięzi. Zagryzłam wargi, starając się opanować

pulsujący ból w głowie, i pchnęłam drzwi, by udać się wprost do swojego garbusa.

Gdy tylko wyszłam na zewnątrz, słońce zaczęło mi doskwierać. Nie był to jakoś szczególnie

słoneczny dzień, po niebie przepływało sporo malowniczych obłoczków, częściowo przesłaniając słońce, ale

choć przytłumione, raziło mnie bardzo. Musiałam mrużyć oczy, zasłaniać się od rozproszonego, a jednak

dokuczliwego światła. Tak byłam zaabsorbowana cierpieniem, jakie mi sprawiało, że nawet nie zauważyłam

zbliżającej się ciężarówki, dopóki nie zatrzymała się z piskiem opon tuż przede mną.

- Cześć, Zo! Nie dostałaś ode mnie wiadomości?

0 cholera! To był Heath. Podniosłam głowę i popatrzyłam na niego przez palce, tak jak ogląda się krwawe

sceny w idiotycznych horrorach. Siedział w komorze bagażowej pikapa należącego do Dustina, jego kolegi,

przy otwartej klapie. Za jego plecami, w kabinie kierowcy, siedział Dustin ze swoim bratem, Drew, i jak

zwykle popychali się, poszturchiwali bez specjalnego powodu, jak to chłopaki mają w zwyczaju. Na

szczęście nie zwracali na mnie uwagi. Spojrzałam powtórnie na Heatha

1 westchnęłam. W ręce miał piwo, na twarzy głupi uśmieszek. Niepomna faktu, że dopiero co

zostałam Naznaczona, co mnie zmieni w potwora wysysającego krew, napadłam na niego.

· Pijesz na terenie szkoły? Czyś ty zwariował? Uśmiechnął

się jeszcze szerzej.

· Zwariowałem - - odpowiedział. - - Ale na twoim punkcie.

Potrząsnęłam głową i odwróciłam się do niego plecami. Drzwi mojego garbusa zaskrzypiały, kiedy je

otwierałam, by wrzucić na fotel pasażera plecak i książki.

- A wy, chłopaki, dlaczego nie jesteście na treningu?

- zapytałam, pamiętając, by nie odwracać się twarzą do Heatha.

- To ty nie wiesz? Mamy wolny dzień, bośmy w piątek dokopali Unii!

Dustin i Drew, którzy musieli jednak zwracać na nas choćby szczątkową uwagę, wydali z wnętrza

kabiny kilka zwycięskich okrzyków na potwierdzenie prawdziwości jego słów.

· Nie wiedziałam. Jakoś to do mnie nie dotarło, byłam dziś bardzo zajęta. Wiesz, jutro mamy ważny

sprawdzian z geometrii. — Starałam się, by mój głos brzmiał zwyczajnie i trochę nonszalancko.

Zakaszlałam, co dało mi pretekst do dodania: — A poza tym złapało mnie jakieś paskudne przeziębienie.

· Zo, no co ty? Wkurzona jesteś na mnie czy jak?

A może Kayla coś ci nagadała o tamtym party? Ja cię nie zdradziłem, naprawdę.

Co takiego? Kayla nie pisnęła ani słówkiem o żadnych zdradach. A ja jak ostatnia kretynka

zapomniałam o Znaku (to nic, że tylko na chwilę) i odwróciłam głowę tak, by popatrzyć Heathowi

prosto w oczy.

· W takim razie co zrobiłeś, Heath?

· Ja? Nic. Zo, wiesz przecież, że ja bym nigdy... — Słowa usprawiedliwienia zamarły mu na ustach,

które zapomniał zamknąć, gdy wstrząsnął nim widok Znaku. — Co za...

Przerwałam mu, zanim zdołał dokończyć.

· Cśśś! — uciszyłam go, ruchem głowy wskazując na Dustina i Drew wyśpiewujących na całe gardło

najnowszy przebój Toby'ego Keitha, choć słuchu nie mieli za grosz.

Heath nadal miał w oczach przerażenie, ale przynajmniej udało mu się zniżyć głos.

· Czy to, co masz na czole, to makijaż na zajęcia teatralne?

· Nie — odpowiedziałam szeptem. - - To nie makijaż na szkolne przedstawienie.

· Ty nie możesz być Naznaczona. Przecież chodzimy ze sobą.

· Nie, nie chodzimy ze sobą! — I wtedy skończyła się przerwa na chwilowe uwolnienie mnie od kaszlu.

Praktycznie kaszel stał się o wiele bardziej dokuczliwy niż przedtem.

Teraz był to już długi atak beznadziejnych prób pozbycia się flegmy z płuc.

· Wiesz co, Zo? — odezwał się Dustin ze swej kabiny.

· Chyba będziesz musiała rzucić fajki.

· No — dodał Drew. — Tak chrychasz, jakbyś już wypluła połowę płuc.

· Głupi jesteś — ofuknął go Heath. — Odczep się od niej. Wiesz przecież, że Zo nie pali. Ona jest

wampirem.

No świetnie. Wspaniale. Cały Heath. Z właściwym sobie brakiem czegoś, co by choćby w

przybliżeniu mogło przypominać zdrowy rozsądek, uważał, że krzycząc na kolegów, staje w mojej obronie.

Oni oczywiście natychmiast wytknęli głowy z szoferki i zaczęli się na mnie gapić, jakbym była obiektem

eksperymentów medycznych.

- O w dupę!... — wykrzyknął Drew. — Zoey jest upiorem!

Te niewybredne słowa wypowiedziane przez Drew uwolniły mój gniew, który wzbierał od chwili,

gdy Kayla odsunęła się ode mnie, i teraz eksplodował. Nie zwracając uwagi na rażące słońce, spojrzałam

Heathowi prosto w twarz.

- Zamknij się, do diabła! -- krzyknęłam. - Miałam dziś okropny dzień i nie chcę, żebyś go jeszcze

bardziej psuł opowiadaniem byle czego... — Przerwałam, widząc jego szeroko otwarte ze zdumienia oczy i

pogrążonych w milczeniu Drew i Dustina. — Wy tak samo!

Kiedy patrzyłam na Dustina, a on na mnie, nagle uświadomiłam sobie coś, co mnie zaszokowało i napełniło

dziwnym podnieceniem: Dustin trząsł się ze strachu. Był naprawdę przerażony. Przeniosłam wzrok na Drew.

On też się bał. Wtedy poczułam przyjemny dreszczyk, który rozpalił mój Znak. Władza. Poczułam smak...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin