Jasienica Paweł - Słowiański rodowód1.pdf

(2320 KB) Pobierz
1005648020.003.png
Paweł Jasienica - Słowiański rodowód
WPROWADZENIE
Było to wkrótce po Wielkanocy 1416 roku. U przebywającego w Wiel-
kopolsce Władysława Jagiełły zjawił się poseł Ernesta I Żelaznego, księ-
cia Austrii, Styrii, Karyntii i Krainy, nie tyle dyplomata, co zaufany dwo-
rzanin, obarczony dość osobliwą misją.
Władysław II i Ernest znali się dobrze, byli nawet spowinowaceni,
gdyż cztery lata wcześniej wiedeńczyk ożenił się w Krakowie z siostrzeni-
cę królewską, najstarszą z pięciu urodziwych córek Ziemowita IV z Płoc-
ka. Nosiła ona nie spotykane od tamtych czasów imię Cymbarki, odzna-
czała się niebywałą silą fizyczną i przekazała swą piastowsko-litewską
krew aż dziewięciu małym Habsburgom płci obojej, z których pierwo-
rodny miał zasiąść na tronie cesarskim jako Fryderyk III.
Wysłannik zastał dwór polski w żałobie. Niedługo przedtem zmarła
bowiem w Krakowie królowa Anna Gillejska, wnuczka Kazimierza Wiel-
kiego, i Jagielło odmienił ulubione żółte szaty na czarne. Przyjął przyby-
sza uprzejmie i prośbę jego potraktował nader poważnie.
Ernest Żelazny kazał swemu dworzaninowi przekonać się „osobiście i
naocznie, czyli prawdą było, że w królestwie polskim rodzą się w pew-
nym miejscu same przez się i bez żadnej ludzkiej pracy rozliczne i różne-
go kształtu garnki”. Zdumiewające wieści o tym szerzył ostatnio w Wied-
niu rycerz polski, niejaki Jan Warszewski, ale książę uważał to za „po-
wieść niepodobną do prawdy”.
Niemłody i stroskany Jagiełło nie pożałował fatygi. Zabrał Austriaka
na pola wsi Nochowo, położonej pomiędzy Śremem a Kościanem, i w jego
obecności polecił w wielu miejscach jednocześnie.... kopać. Wszędzie zna-
leziono „mnóstwo garnków rozmaitej formy i objętości, ręką samej przy-
rody dziwnie i misternie jakby przez garncarza urobionych...” Dworza-
nin mógł je do woli podziwiać, a na zakończenie król dal mu kilkanaście
okazów i kazał zawieźć Ernestowi do Wiednia.
O ile mi wiadomo, był to pierwszy wypadek poszukiwań archeologicz-
nych w Polsce.
PRZESZŁOŚĆ ZŁOŻONA WARSTWAMI
I
- Bąków panicznie się boi. Jak tylko usłyszy takiego, zaraz lejc
pod ogon i dopiero w bok! Nerwowa taka.
Woźnica - profesor doktor Zdzisław Adam Rajewski, dyrektor
Państwowego Muzeum Archeologicznego w Warszawie, uczony mąż
o sarmackim temperamencie, krotochwilnym animuszu i głosie
Strona 2 z 346
 
Paweł Jasienica - Słowiański rodowód
Ajasa Telamońskiego - śmignął batem, usiłując trafić w powietrzu
dokuczliwego owada, i skierował w prawo. Zgrabna kobyłka lekko
wzięła przydrożny rów. Dwukółka zaczęta się kołysać po nierówno-
ściach ugoru.
U stóp wzgórza, pod słupkiem, profesor zatrzymuje konia i wy-
siada.
- Musieli utrącić... - narzeka i po gospodarsku podnosi z ziemi
drewnianą tabliczkę z napisem: „Teren zabytkowy, pobieranie pia-
sku wzbronione.” - Zabierzemy ze sobą. Po południu przyślę kogoś
z młotkiem i gwoździem.
Na szczycie wzniesienia silny podmuch łagodzi nieznośny ciężar
sierpniowego skwaru. Bąków tutaj nie ma, więc gniada stoi spo-
kojnie, żując wędzidło. - No, obejrzyj sobie okolicę. Stąd widać naj-
lepiej. Zaraz pojedziemy na dalsze stanowiska. - Wraz z dymem
papierosa Rajewski wysapuje upał.
Owszem, podoba mi się tutaj. Ale nie zanadto.
Słynne Jezioro Biskupińskie leży w dole, w poprzek widnokręgu.
Wędrują po nim pasma białych grzywaczy. Tuż przy bliższym brze-
gu, w przerwach między trzcinami, linijki rozkołysanych czarnych
punkcików. Ptactwo wodne, a wygląda jak wypłukane przez falę
węgielki.
Półwyspu, na którym wznosił się ongi gród kultury „łużyckiej”,
mógłbym w ogóle nie zauważyć. Płaski język bagnistego lądu, za-
gubiony wśród szuwarów. Oko prześliznęłoby się po nim, gdyby nie
wznoszące się tam baraki ekspedycji oraz dwie zrekonstruowane
chaty prasłowiańskie i fragment drewnianego wału obwodowego.
Mało tych budowli. A przecież na tle okolicznej połogiej panoramy
wydają się szczególnie duże. Dwa tysiące pięćset lat temu, kiedy
ciasno stłoczone szeregi wielkich strzech szczelnie wypełniały prze-
strzeń między pionowymi ścianami obwarowań, musiało to spra-
wiać wrażenie groźnego masywu, ciężkiej bryły panującej nad jezio-
rem.
Wzgórza po tej i po tamtej stronie musiały już wtedy być łyse.
Osiemset hektarów lasu poszło przecie na budowę grodu. Rzeczką,
która dziś nosi nazwę Gąsawki, spławiono siedem tysięcy metrów
sześciennych drewna, czyli - czternaście tysięcy dobrze wyładowa-
nych wozów! A siekiera ówczesna wygląda jak dziecinna zabawka.
Ostrze jej ma cztery, może pięć centymetrów długości.
Strona 3 z 346
1005648020.004.png
 
Paweł Jasienica - Słowiański rodowód
Krajobraz nie bardzo mi jednak przypada do gustu. Cóż, przy-
wykł człowiek do mickiewiczowskich pojęć o tym, jak powinno wy-
glądać jezioro! A tymczasem - ta oto tafla sinej wody wcale nie jest
„gęstą po bokach puszczą oczerniona”. Nie jest. Ani trochę. Wszę-
dzie po brzegach „nadobnie uorano”, zawłóczono, wybronowano.
Widać nawet kominy cegielni. Drzewek za to całkiem niewiele. Jak
okiem sięgnąć, kraj podobny jest do ogromnego płaskiego otocza-
ka. Tylko - to nie działanie wód tak go wygładziło.
- Stara ziemia. Dwadzieścia pięć stuleci uprawy i historii - ode-
zwałem się półgłosem.
- Co? Jakie dwadzieścia pięć stuleci? - ocknął się z zamyślenia
Rajewski. - A o tamtym, co ci mówiłem, już zapomniałeś?
Biczysko uczonego wskazywało na prawo, nieco w dół. Wokół uj-
ścia rozpościerają się tam jaskrawozielone łąki. Czernieją wśród
nich regularne piramidki torfu. Ludzi nie widać. Robota pewnie już
ukończona i tylko przyszłe paliwo przesycha sobie na wietrze. W
tym właśnie niepozornym miejscu udało się wyśledzić najstarsze
tropy miejscowej historii. W torfowisku znalezione zostały harpuny
i dziryt kościany. Kilka tysięcy lat przed Chrystusem zgubiła je wę-
drowna horda łowców, zostawiając nam w ten sposób pamiątkę po
czasach, co kończyły starszą epokę kamienną, a w nauce noszą
nazwę epipaleolitu.
Potem z bardzo dalekich stron, od południa, przyszedł tu lud,
który swoje gliniane garnki zwykł był zdobić dziwnym ornamentem
o kształcie wstęgi oraz posiadał rewolucyjną, nigdy dawniej nie
przeczuwaną umiejętność uprawy ziemi rafiową lub kamienną mo-
tyką. Zaczęła się wielowiekowa robota nad wygładzaniem, wyrów-
nywaniem, niwelacją dzikich niegdyś wzgórz nad jeziorem. Motykę
zastąpiło z czasem radło, socha, pług...
Z drugiego brzegu, od Żnina, dolatuje postukiwanie traktora.
Wygodnie mu tam. Może sobie swobodnie kursować po łagodnym
zboczu.
I znowu zakołysała się dwukółka. Ściągana lejcami, gniada drobi
w wądół między dwoma pagórkami. Odchylamy się na oparcie - za-
raz już szczyt kolejnej wyniosłości. Kilka osób bez pośpiechu coś
tam ryje. Nagle Rajewski zatrzymał konia, wstał, przez chwilę przy-
glądał się czemuś i jął gromko przyzywać najwyższego z kopiących.
- Kolego Rauhut! Popatrz pan. I tutaj trzeba będzie szukać! - Coś
ty ciekawego zobaczył? - zapragnąłem wiedzieć.
Strona 4 z 346
1005648020.001.png
 
Paweł Jasienica - Słowiański rodowód
- Sam się przypatrz. O, widzisz? Pług pewnie palenisko rozorał.
Na popielatej powierzchni roli znaczyła się duża, brudnej barwy
plama. Była wydłużonego kształtu, jakby rozwleczona w jednym
kierunku.
- To się często zdarza - wyjaśniał mój cicerone. - Szkoda tylko, że
nieboszczyków zawsze dość głęboko grzebali. Nie sposób tutaj na
cmentarzysko natrafić.
Ludzie na szczycie pagórka zajęci byli preparowaniem jakichś in-
nych burych plam, z których jedna leżała płasko niczym placek na
równiutko wyczyszczonym prostokącie piasku. Zarysy innych, z
kształtu podobnych do retort chemicznych czy pękatych u dołu
sakw, widniały w pionowych ścianach wykopów. Wszystko to było
na podziw elegancko i zgrabnie odrobione. Zupełnie jakby materiał,
w którym grzebano, nie był zwyczajnym zleżałym piaskiem, ale
zwartą masą plastyczną, nadającą się do precyzyjnego profilowa-
nia.
- To, co widzisz, jest śladem wędzarni z IX lub X wieku. Funkcjo-
nowała tu na wzgórzu, opodal siedzib ludzkich. W tych jamach wę-
dzono przede wszystkim ryby z jeziora. Znajdujemy sporo łusek i
ości.
Teraz dopiero zrozumiałem. Ta szara płaska plama jest wylotem
jamy wędzarnianej. Tamta zaś „retorta” w ścianie wykopu - prze-
krojem jej sąsiadki.
Wysiadamy z wózka. Szczegółowo pokazują mi miejscowe curiosa
i cierpliwie wszystko tłumaczą. Wysłuchałem i oddałem się poży-
tecznemu zajęciu układania w głowie zdobytych wiadomości. Tym-
czasem załoga stanowiska skupiła się przy Rajewskim. Całą gro-
madą ruszyli debatować nad jakimiś wykresami, zaścielającymi
stolik polowy. Spojrzałem na zaaferowanych tą robotą i raptem
przypomniała mi się strofka starej piosenki dziecinnej „Ojciec Ja-
centy uczył dzieci swoje...”
Zdzisław Rajewski, uczony całkiem jeszcze młodej generacji, wy-
glądał wśród tego otoczenia co najmniej jak rzymski senator mię-
dzy takimi, którzy dopiero marzą o todze dojrzałego męża.
Pierwsze podobne przeżycie spotkało mnie zaraz na początku,
jeszcze w lipcu 1951 roku.
Wybrałem się wtedy do gmachu Zachęty w Warszawie, gdzie mia-
ło kwaterę Kierownictwo Badań nad Początkami Państwa Polskiego
(przeniesione później do Pałacu Prymasowskiego przy Senatorskiej,
Strona 5 z 346
1005648020.002.png
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin