Baxter Mary Lynn - Nie bój się ryzyka.pdf

(718 KB) Pobierz
$´˜flúufÛZ¼˛[Q.e‰/˝ˇš˛ÖSÖöÙ#½Ú{C¿?‚GÂ=×r¶¦ÔË98„iCÎÛeÆałyKMC03¹Ç²µ½Û3´˜
~ ~ ~
~ ~ ~
~ ~ ~
MARY LYNN BAXTER
~ Niebój się ryzyka
8345172.001.png
1
PROLOG
Potspływał mupotwarzy,leczDrewzdawał się
tegoniezauważać,dopókiniepoczuł jegosmaku.
Skrzywił się irąbkiempodkoszulkawytarł usta.Nagle
znieruchomiał iutkwił wzrokwgazecie.
„DrewMacMillan,najlepszapartiawHouston,
znowuskreślony.Zaręczynynumerdwazostały
zerwaneprzeznarzeczoną.Czyżbypotentatsamo-
chodowyikierowcawyścigowyniebył jednakstu-
procentowymmężczyzną...?"
-Cholera-mruknął Drewpodnoseminachmurzył
się.Plotkarskieszmatławce.Należałobyjezamknąć,
pomyślał.Ktoś powinienpowystrzelać tychpismaków.
Amimoto,podobniejakdziesiątkiinnychludzi
wniedzielnyporanek,onteż jeczytywał.
Drewobudził się okołosiódmejiuznał, żebluź-
nierstwembyłobyniewykorzystać tegowiosennego
porankanajogging.Kwiecień rzadkobywał taki
pogodnyichociaż normalnienigdyniebiegał wnie-
dziele,dzisiajzrobił wyjątek.
Upajał się kilkukilometrowymbiegiem,zwłaszcza
żederenieiglicyniebyłyjuż wpełnymrozkwicie.
Potrafił dostrzecwartość rzeczyniewymiernychwżyciu
tylkowtedy,kiedybiegał;zazwyczajbył takbardzo
zajęty, żeniedostrzegał pięknanatury.
Choć ociekał potem,czuł się zupełniezrelaksowany,
gdybocznymidrzwiamiwchodził doswojegodomu
wpołudniowozachodniejczęściHouston.Ciąglemyślał
ospotkaniu,jakiemiał odbyć jeszczetegodniazeswym
jan+a43
2
asystentem w sprawie ważnego kontraktu. Wziął szybko
prysznic,włożyłbawełnianypodkoszulekispodenki
gimnastyczne,poczymzrobił sobiefiliżankę kawy.
Usiadł wkuchniprzystoleirozłożył gazetę.Nie
zamierzał czytać kronikitowarzyskiej,coś jednak
kazałomurzucić nanią okiem,możeprzeczucie.Gdy
zauważył wniejswojenazwisko,zastygł nachwilę,
jakbyporażonyprądem.
Teraz,przeczytawszyponownieteobrażliwesłowa,
Drewodsunął się odstołu,chwycił stronę zartykułem,
zmiął ją wtwardą kulę icisnął dokoszana śmieci.
Przedewszystkimtonienarzeczonazerwałazaręczyny,
aleon.
Wypiłykletniejjuż kawy.Gdydokuchennych
drzwiktoś zapukał,znowuwymamrotał coś nie-
przyjemnegopodnosem.
Drzwiotworzyłysię,zanimzdążył cokolwiekpowie-
dzieć,ido środkawszedł SkipHoward,jegoasystent.
Ujrzawszytwarzszefa,uśmiechnął się szeroko.
- Cojesteś takizy?Wyglądasz,jakbyś ugryzł
jabłkoinatrafił narobaka.
- Bardzo śmieszne.-Drewzmarszczył brwi.
- Niezamierzałemcię urazić.
- Maszrację.Byłodokładnietakjakmówisz:
ugryzłemjabłkoinadziałemsię narobaka.
- Mógłbyś wyrażać się jaśniej?-roześmiał się Skip.
Skip,tenpierwszorzędnyzastępca,był takżedobrym
przyjacielem.Drewszanował goipodziwiał zauczciwość
ilojalność.Alegdypatrzył naniego,nasuwałosię na
myślsłowo„zwyczajny"lub„nieokreślony".Wszystko
wnimbyłoprzeciętne.Miał przeciętnywzrost,przeciętną
wagę iprzeciętną twarz.Jegofarbowaneciemnokasz-
tanowewłosyioczyociężkichpowiekachteż wyglądały
nazwyczajne.Wystarczyłojednakkrótkoznimpobyć,
by zdać sobie sprawę, że nie ma nawet cienia przeciętności
jan+a43
3
w jego umyśle i ostrym, niekiedy złośliwym dowcipie.
KiedySkipmówił,Drewzawszesłuchał zuwagą.
- Nieodpowiedziałeś napytanie.
Drewwskazał nakoszna śmieci.Skippodszedł do
niegoizajrzał do środka.
- Nicniewidzę,chyba żemasznamyśliten
wzgardzonykawałekpapieru.
Drewzaśmiał się gorzko,Skipzaś wzruszywszy
ramionamipochylił się nadkoszemiwyjął gazetę.Gdy
zaczął czytać,Drewnalał mukawy;był jednakzbyt
zdenerwowany,byteż usiąść przystole,oparł się więc
oszafkę ipatrzącspode łba,czekał nareakcję przyjaciela.
WreszcieSkippodniósł wzrokiszerokiuśmiech
jeszczerazpojawił się najegotwarzy.
- Co,udiabła,wydajecisię takie śmieszne?
Uśmiechzniknął ztwarzySkipa.
- Nic.Bawimnieto, żejesteś takirozdrażniony.
- Atybyś niebył?
- Pewnietak.Onanieprzebierawśrodkach,co?
- Myślisz, żemiałempowody, żebystarać się ojej
rękę?
Skipsięgnął poswoją filiżankę,nieodrywającoczu
odDrew.
- Dlaczegoniewyjaśniszsprawy,niepodejmiesz
walki?Rozgłosdobrzezrobiitobie,ifirmie.
- Samwiesz, żetoniedorzeczne.Taniewybredna
historiadotyczymnieosobiście,iniechcę,dodiabła,
żebyjejsię udało.
- Kiedyjestsię osobą publiczną,zawszenależysię
spodziewać czegoś takiego-powiedział Skipwzruszyw-
szyznowuramionami.
Drewniemógł zaprzeczyć.Dziękiciężkiejpracy
jegodwasalonysprzedażyjaguarówwTeksasie
ijedenwLuizjanieprzeżywałyrozkwit.Sukces
umożliwił mu robienie tego, czego naprawdę chciał,
jan+a43
4
czyli zajęcie się samochodami wyścigowymi. Zwycięs-
twanatorzewpołączeniuzesławą ulubieńcakobiet
uczyniłyzniegobohaterabulwarowejprasy.
- Czyliuważasz, żepowinienemdać spokój,tak?
Skipwyciągnął nogiprzedsiebieiskrzyżował
ramionanapiersi.
- Jasne.
Drewprzeciągnął palcamiposwychjasnychwłosach.
- Ajeślimimotosprawanieucichnie?Jeżeliona
pomyśli, żemożemnieatakować,kiedytylkozechce,
zupełniebezkarnie?
- Jeżelitaksię stanie,będzieszmusiał coś zrobić.
Alenarazieradziłbymcizignorować całą sprawę
iprzekonać się,czyzainteresowanienią nieumrze
śmiercią naturalną.
Drewwiedział, żeSkipmarację.Pomimotoirytowa-
łogo, żemasiedzieć cichoidarować dziennikarzowi
słowa,którerównoznacznebyłyzoszczerstwem.Może
jednaksię myli,możeniepotrzebnierobizigływidły?
Samprzecież wienajlepiej,jak łatwowyprowadzić go
zrównowagi.Alenieuczciwość zawszedoprowadzała
godopasji.Atengazetowyplotkarzzcałą pewnością
niebył uczciwy,ponieważ podawał dowiadomości
informacje,niesprawdziwszyichwiarygodności.
- Mamwrażenie, żeniejesteś wnastrojudo
rozmowyointeresach?
- Rzeczywiście,aleniemamwyboru.Niemożemy
pozwolić, żebycizBlackwellRealtyczekalijeszcze
dłużej.Jeśliniedamyimodpowiedziwnajbliższym
czasie,przegramy.
Skipsięgnął poswoją teczkę.
- Todobratransakcja,Drew,pomimoceny.
- Niewiem.-Drewpochylił się nadpapierami,
któreSkiprozłożył nastole.-Acobędzie,jeśli
zdecydujemy się nie otwierać jeszcze jednego punktu
jan+a43
Zgłoś jeśli naruszono regulamin