John Galsworthy - 2 - Nowoczesna komedia 03 - Mijajacy sie w mroku. Labedzi spiew.pdf

(1340 KB) Pobierz
HOMBDtgĘ
Mijajacy sie w mroku Łabędzi śpiew
Książka i Wiedza
Tytuł oryginału THE MODERN COMEDY
Passers by ,
Przełożył Tadeusz Jakubowie/
Swan Song
Przełożyła
Wanda Kragen
Tekst oparto na wydaniu
Państwowego Instytutu Wydawniczego
z roku 1972
Opracowanie graficzne Bożena Kowalewśka
Korektor Ewa Długosz-Jurkowska
Redaktor techniczny Zygmunt Borowski
Wydawnictwo „Książka i Więdza" Robotnicza Spółdzielnia Wydawnicza
..Prasa-Ksia/ka-Ruch"
Warszawa, czerwiec 1988 r.
Wydanie VII. Nakład 199650 + 350 egz.
Obj. ark. wyd. 20,5. Obj. ark. druk. 18(23,9)
Papier offsetowy kl. V. 70 g, rola 70 cm.
Oddano do składania 24 sierpnia 1987 r.
Podpisano do druku w kwietniu 1988 r.
Druk ukończono w czerwcu 1988 r.
Prasowe Zakłady Graficzne w Koszalinie, ul. Alfreda Lampego 18/20 Zam. nr D-825 U-75
Dwanaście tysięcy siedemset siedemnasta publikacja ,,KiW"
ISBN 83-05-11661-1 (dla tomu III ISBN 83-05-12122-4)
Interludium
ćMijający sie w mroku
I
Jesienne słońce oświecało miasto Waszyngton, leżące w okręgu Kolumbia, i wszystko, co na
cmentarzu Rock Creek nie było zielenią lub kamieniem, jaśniało blaskiem. Przed rzeźbą
Saint-Gaudensa, oparty
0 marmurową barierę, siedział na swym płaszczu Soames Forsyte rozkoszując się
samotnością i widokiem promieni słońca, przedzierających się przez cyprysy.
Był tu już poprzedniego popołudnia w towarzystwie córki i zięcia
1 upodobał sobie to miejsce. Niezależnie od tego, że pociągał go urok cmentarza, posąg ten
obudził w nim zainteresowanie znawcy. Choć nie był to obiekt sprzedażny, stanowił
niewątpliwie dzieło sztuki i wywoływał bardzo silne wrażenie. Soames nie przypominał sobie
rzeźby, która by mu była tak bliska. Duża postać siedzącej kobiety z pozieleniałego już brązu,
otulona w fałdy szerokiego płaszcza, miała moc odsłaniania mu głębi jego własnego serca.
Wczoraj w obecności Fleur, Michała oraz innych przyglądających się razem z nim osób
zauważył nie tyle nastrój posągu, ile jego doskonałość techniczną, teraz jednak, w
samotności, mógł sobie pozwolić na zbytek pogrążenia się w czysto osobistych wrażeniach.
Niektórzy nazywali tę statuę „Nirwaną", inni — „Pomnikiem Adamsa". On sam nie umiałby
powiedzieć, co właściwie posąg przedstawia, ale w każdym razie była to najlepsza rzecz, jaką
widział w Ameryce; obejrzenie jej sprawiło nfu prawdziwą przyjemność, większą niż widok
mas wodnych Niagary czy nowojorskich drapaczy chmur. Soames trzykrotnie już zmieniał
pozycję na marmurowym półkolu i za każdym razem doznawał innych wrażeń. Z obecnego
miejsca wydawało mu się, że kobieta ból swój pozostawiła już za sobą. Siedziała zastygła w
szczególnej, głębszej niż śmierć sama, rezygnacji. Była w tym jakaś wiedza o śmierci.
Przypomniał sobie własnego ojca, Jamesa, w kwadrans po śmierci — wyglądał, jakby... jakby
mu wreszcie wszystko powiedziano!
Czerwony liść dębu spadł na klapę marynarki Soamesa, drugi na kolana. Nie strząsnął ich.
Dobrze tak siedzieć bez ruchu przed tym posągiem. Trzeba by tak sadzać całą Amerykę raz
na tydzień.
Wstał, zbliżył się do posągu i dotknął delikatnie fałdy z zielonego brązu, jak gdyby wątpiąc o
możliwości trwania tego, co jest nicością. ¦ — Mam siostrę, która mieszka w Dallas, jako
młoda dziewczyna wyszła za mąż za kolejarza. Cóż! Teksas to wspaniały stan. Wiem, że
moja siostra śmieje się na samą myśl, że klimat Teksasu mógłby być dla kogoś szkodliwy.
Soames cofnął rękę muskającą brąz i wrócił na swoje miejsce. Dwie wysokie i chude starsze
kobiety wchodziły do sanktuarium, w którym siedział. Doszły do środka i stanęły w
milczeniu. Jedna z nich powiedziała: „Niezłe!", po czym obie wyszły drugą stroną. Lekki
powiew wiatru poruszył kilka uschłych liści leżących u stóp posągu. Soames przesunął się na
lewo. Stąd znów posąg przypominał pełną godności postać kobiecą! Wpatrzony, siedział
nadal bez ruchu w pozie myśliciela, z brodą opartą na dłoni.
Choć cały jego wygląd i silna opalenizna wyraźnie świadczyły o doskonałym stanie zdrowia,
Soames przywykł jednak uważać się za zmęczonego długą podróżą, która objąwszy szerokim
kołem świat, dobiec miała kresu pojutrze, w chwili kiedy wsiądą na pokład „Adelphica". Ta
trzydniowa wycieczka do Waszyngtonu stanowiła ostatni już etap i znosił go bardzo dobrze.
Miasto okazało się przyjemne, miało sporo pięknych gmachów i wiele drzew o bogatej gamie
kolorów; ruch nie był tak nerwowy jak w Nowym Jorku i dużo domów nadawało się, jak
uważał, do zamieszkania. Oczywiście wszędzie pełno Amerykanów, ale to było nieuniknione.
Czuł się także szczęśliwy z powodu Fleur. Zapomniała zupełnie o tej nieprzyjemnej historii z
panną Ferrar, była, jak się zdaje, w doskonałych stosunkach z Michałem i myślała znów
0 domu i o dziecku. Soames doznawał istotnie jakiegoś uczucia pełni
1 spokoju, uczucia, że cnota stała się sama sobie nagrodą, a przede wszystkim myślał o tym,
że wkrótce już będzie oddychał wonią angielskiej trawy i znów ujrzy rzekę płynącą obok łąki,
na której pasą się jego krowy. Nawet Anetka ucieszy się zapewne z jego powrotu — w
Nowym Jorku kupił dla niej naprawdę ładną bransoletkę ze szmaragdów. W tym
powszechnym zadowoleniu posąg „Nirwany" stanowił końcowy akord.
— To tutaj, Anno.
Angielski akcent i dwoje młodych ludzi na drugim końcu — zapewne przyszli tu, żeby sobie
pogawędzić! Zamierzał już wstać, kiedy usłyszał głos młodej kobiety; mówiła akcentem
amerykańskim, to prawda, ale miękko i tonem dziwnie intymnym.
— To strasznie wielkie, John. W obliczu tego czuję się niczym.
Z towarzyszącego słowom ruchu ręki Soames zrozumiał, że dotyczyły uczuć, które posąg i w
nim budził.
— Wieczysty spokój. To mnie napełnia smutkiem, John.
W chwili kiedy ramię młodego człowieka wsunęło się pod jej ramię,
8
7
ukazała się jego twarz. Z błyskawiczną szybkością Soames zasłonił się znów dłonią. „John?"
Chciała z pewnością powiedzieć „Jon". Młody Jon Forsyte — nie ulega żadnej wątpliwości!
A ta dziewczyna to jego żona, siostra —jak słyszał — owego młodego Amerykanina Francisa
Wilmota! Cóż za pech! Pamiętał doskonale twarz młodzieńca, choć widział go tylko w galerii
obrazów na Cork Street i potem w ciastkarni, no i raz jeszcze owego posępnego popołudnia,
kiedy udał się do Robin Hill prosić swą pierwszą rozwiedzioną żonę, aby pozwoliła swemu
synowi ożenić się z jego córką! Nigdy niczyja odmowa nie sprawiła mu większej
przyjemności! Nigdy logika rzeczy nie znalazła lepszego potwierdzenia. A jednak przykrość
powiadomienia Fleur o tej odmowie pozostała w jego pamięci, podobna wiecznie tlącemu
zarzewiu, czerwonemu i palącemu, mimo że przysypały je popioły. Soames, osłonięty
szerokoskrzydłym kapeluszem i dłonią, upewnił się w swoich przypuszczeniach.
Młodzieniec stał z gołą głową, jak gdyby pełen czci wobec posągu. Wyglądał na Forsyte'a
mimo zbytniej obfitości włosów. Podobno poeta! Twarz miał niebrzydką — kryło się w niej
to, co nazywają urokiem. Oczy głęboko osadzone, podobnie jak u dziadka, starego Jolyona, i
tej samej barwy — ciemnoszare. Jasne włosy bez wątpienia odziedziczył po matce. Ale
podbródek miał forsytowski. Soames spojrzał teraz na młodą kobietę. Słuszny wzrost,
śniadawa bladość cery, włosy kasztanowate, oczy ciemne. Szyja ładnie osadzona, cała postać
pełna wdzięku. Trzyma się bardzo prosto. Tak, powabna sylwetka! Ale jak ten smarkacz mógł
się nią zainteresować po Fleur? Jak na Amerykankę miała co prawda wiele naturalności,
przypominała jakby nimfę i było w niej coś bardzo intymnego i tajemniczego.
Nic w Ameryce nie uderzyło Soamesa tak mocno, jak brak intymności. Jeśli ktoś jej pragnął,
musiał wyłączyć telefon i wejść do wanny, w przeciwnym razie dzwonek telefonu rozlegał się
właśnie wtedy, kiedy szło się spać, i zapytywano, czy to mieszkanie państwa Newbergów.
Domy stały tuż obok siebie, nie odgrodzone nawet od ulic. W hotelach wszystkie pokoje
łączyły się ze sobą, a w hallu natkniesz się z pewnością na całe mnóstwo długich ław.
Również i obiad odarto z wszelkiej intymności. Nawet jeśli się jadło na mieście, menu było
zawsze takie samo: sałatka z homarów, ryby, indyk, szparagi, sałata i lody. Doskonałe
potrawy, ani słowa, i bardzo pożywne, ale pozbawione bodaj krzty intymności.
Tamci dwoje rozmawiali z sobą. Przypomniał sobie także głos tego młodzieńca.
— To największe dzieło rąk ludzkich w Ameryce, Anno. W kraju nie mamy nic równie
dobrego. To budzi we mnie nowe pragnienia, musimy pojechać do Egiptu.
— Twojej matce bardzo się ten projekt podoba, Jonie. I mnie też.
9
— Chodź, przyjrzyj się temu z drugiej strony.
Soames wstał gwałtownie, choć go nie poznano, i zaniepokojony wyszedł ze swej niszy.
Dziwaczne, a może nawet niebezpieczne spotkanie! Podróżował całe sześć miesięcy, żeby
przywrócić Fleur pogodę ducha, i teraz, kiedy się już uspokoiła, nie chciałby za nic w świecie
ujrzeć, jak traci znów równowagę na widok chłopca, który był jej pierwszą miłością. Zbyt
dobrze pamiętał, jak jego samego wyprowadzał zawsze z równowagi widok Ireny. Tak... A
przecież Irena jest tu także niemal na pewno. Cóż, Waszyngton to duże miasto. Nie ma zbyt
wielkiego niebezpieczeństwa! Po południu zamierzają udać się do Mount Vernon, a nazajutrz
rano, bardzo wcześnie, wyjechać. Przy bramie cmentarnej oczekiwała na Soamesa taksówka.
Jeden z pozostałych samochodów musi należeć do tych dwojga. Z ukosa rzucił okiem na
szereg aut. Czyżby obudził się w nim jakiś lęk, jakaś nadzieja, że w jednym z nich ujrzy tę
kobietę, którą niegdyś, przed wiekami, widział oczekującą dzień po dniu i noc po nocy na to,
czego on nie mógł jej ponoć dać? Nie! Tylko szoferzy wykrzykujący po swojemu: „Yeahs"
lub „Yeps". Amerykanie nie potrafią widać powiedzieć po prostu: „Yes". Wsiadając do
taksówki Soames powiedział:
— Hotel Pótomac.
— Hotel Potómac?
— Jeśli pan woli.
Szofer pokazał zęby w uśmiechu i zamknął drzwiczki. Dom weteranów! Powiadają, że dużo
weteranów już pomarło. Niemało ich jednak wróciło z ostatniej wojny. Przy tym cóż
właściwie znaczy dla Amerykanów przestrzeń i pieniądze? Mają ich tyle, że nie wiedzą, co z
tym począć. Zresztą, cóż go to obchodzi, zwłaszcza teraz, kiedy odjeżdża. Nic go to nie
obchodzi. Istotnie, zaprosił sporo Amerykanów, by przyjechawszy do, Anglii odwiedzili go i
obejrzeli jego obrazy. Byli to ludzie bardzo uprzejmi, niezmiernie gościnni. Soames widział
tu mnóstwo pięknych obrazów, w tym trochę chińskich, i mnóstwo wysokich gmachów, a
cała atmosfera była bardzo podniecająca. On sam nie chciałby spędzić całego życia w
Ameryce, ale wszystko tu odznaczało się wielką żywotnością i — na krótko — mogło działać
pobudzająco. „Nie mogę wyobrazić sobie jej mieszkającej tutaj na stałe! — pomyślał nagle.
— Nie znałem nikogo, kto by bardziej od niej potrzebował intymności". Samochody płynęły
obok niego całym strumieniem albo stały zaparkowane w długich szeregach. Ameryka — to
samochody i dzienniki! I zaniepokoiła go nagła myśl: tutaj wszystko zamieszcza się w
dziennikach; a jeśli i jego nazwisko znalazło się na liście przyjezdnych?
Przybywszy do hotelu Soames udał się przede wszystkim do kiosku w hallu, gdzie można
było nabyć gazety, pastę do zębów i niebezpieczne dla uzębienia słodycze — a nie zdziwiłby
się, gdyby i zęby sztuczne. Lista
10
przyjezdnych? Jest. „Hotel Potomac: Państwo Cyrusowie K. McGunn. Panny Errick. Pan H.
Yellam Root, Pan Semmes Forsyth; Państwo Munt". Wydrukowano czarno na białym, tak, ale
na szczęście poprzekręcano nazwiska! Forsyth! Munt! Nigdy nie potrafią wydrukować
niczego jak należy! „Semmes!" Można się spodziewać, że nikt nie domyśli się, o kogo to
chodzi. I przeszedłszy do biura recepcji zaczął przeglądać książkę hotelową. Tak! Napisał
nazwiska zupełnie wyraźnie. Po czym odwróciwszy kartę, przeczytał: „Państwo Jolyonowie
Forsyte'owie". Tu! w tym hotelu — oni! Przyjechali na dzień przed nimi. A u góry strony,
pod trochę wcześniejszą datą: „Pani Irena Forsyte". Umysł Soamesa zaczął pracować z
nieprawdopodobną szybkością. Musi natychmiast jakoś temu zaradzić. Gdzie jest Fleur i
Michał? Wczoraj oglądali z nim razem Galerię Freer — piękna doprawdy kolekcja, nie
widział nigdy nic ładniejszego — i pomnik Lincolna, i tę wielką wieżę, na którą on nie chciał
wejść. Dziś rano powiedzieli, że obejrzą Galerię Corcoran, gdzie odbywa się wystawa
malarzy stulecia. Wiedział, co to znaczy. W swoim cz"asie widział angielskie wystawy tego
rodzaju. Wszyscy modni w swoim czasie malarze, a w rezultacie — widok wprost
niewypowiedzianie żałosny. Zwrócił się do urzędnika hotelowego pytając:
— Czy jest tu restauracja, gdzie by można zjeść dobry lunch?
— Oczywiście. U Fillera mają doskonałą kuchnię.
— Dobrze. Gdyby wróciła do hotelu moja córka i zięć, proszę im łaskawie powiedzieć, żeby
się spotkali ze mną o pierwszej u Fillera.
Następnie wróciwszy do kiosku kupił bilety do opery, chcąc, by ten wieczór spędzili poza
domem; w dziesięć minut później szedł w kierunku Galerii Corcoran. Od Fillera pojadą
wprost do Mount Vernon, przed teatrem zjedzą obiad w jakimś innym hotelu, nazajutrz zaś —
wyjadą pierwszym pociągiem. W ten sposób uniknie się ryzyka. Oby tylko udało mu się
złapać ich w galerii!
Dotarłszy na miejsce kupił machinalnie katalog i poszedł na górę. Sale wystawowe
wychodziły wszystkie na korytarz i Soames rozpoczął poszukiwania od ostatniej. A otóż i oni,
stoją przed obrazem przedstawiającym zachód słońca. Będąc już ich pewny, lecz niezbyt
pewien samego siebie — Fleur jest taka bystra — rzucił okiem na obrazy. Nowoczesne
płótna, naśladownictwo tych francuskich dziwactw, które sześć miesięcy temu pokazywał mu
w Londynie Dumetrius. Przy tym, jego zdaniem, hurtowy towar, można by sądzić, że
wszystko to wyszło spod jednego pędzla. Zauważył, że Fleur ze śmiechem dotyka ramienia
Michała. Jak ładnie wygląda! Po stokroć szkoda, żeby cały ten kram wytrącił ją ponownie z
równowagi. Soames podszedł do nich od tyłu. Co? To zachodzące słońce ma być twarzą
mężczyzny? No, w dzisiejszych czasach nigdy nic nie wiadomo!
11
— Wpadło mi na myśl — powiedział — żeby tu wstąpić. Zjemy lunch u Fillera, powiedziano
mi, że karmią tam lepiej niż w hotelu, a stamtąd możemy jechać wprost do Mount Vernon.
Wziąłem też na wieczór bilety do opery.
I świadomy badawczego wzroku Fleur spojrzał na obraz. Nie czuł się zbyt pewnie.
— Czy dawniejsze obrazy są lepsze? — zapytał.
— Wie pan... Fleur zastanawiała się właśnie, jak można w obecnych czasach zajmować się
jeszcze malarstwem.
— Jak to rozumiecie?
— Gdyby pan zobaczył całą wystawę, powiedziałby pan to samo. Sto lat tego dobrego!
— Najlepsze obrazy nie dostają się nigdy na takie wystawy — odparł Soames. — Bierze się
na nie to, co się da. Amerykanie mieli kilku dobrych malarzy: Ryder, Innes, Whistler,
Sargent.
— Oczywiście — zgodziła się Fleur. — Ale czy ty chcesz rzeczywiście, tatuśku, obejrzeć to
wszystko? Jestem strasznie głodna.
— Nie — odparł Soames. — Po tej rzeźbie Saint-Gaudensa nie mam na to wcale ochoty.
Chodźmy na lunch.
II
Mount Vernon! Cudowne położenie! Wspaniałe barwy drzew, pokryte trawą strome zbocze,
niżej szeroki, błękitny Potomac —jak przyznawał nawet Soames, znacznie bardziej
imponujący niż Tamiza. A na górze niski biały dom, dostojny i zaciszny, jeśli oczywiście nie
liczyć turystów, niemal wyłącznie Anglików, obudził w nim uczucia, jakich nie doznawał od
chwili wyjazdu z kraju. Mógł sobie łatwo wyobrazić, że ten poczciwiec Jerzy Washington był
tak przywiązany do swej rezydencji. Można ją było bardzo polubić. Przypominała nieco stary
dom lorda Johna Russella na wzgórzu Richmond, nie biorąc naturalnie pod uwagę różnicy,
którą stanowiła inna szerokość rzeki, i to wrażenie, jakiego zawsze chyba doznaje się w
Ameryce i Kanadzie: że ludzie usiłują bezskutecznie wypełnić czymś ów krajobraz — aż
strach, ile tu miejsca, a najwidoczniej za mało czasu. Fleur nie posiadała się z zachwytu,
Michał stwierdził, że to „bajeczne". Gorące blaski słońca padły na policzek Soamesa, kiedy
stojąc na dużym ganku rozejrzał się dokoła po raz ostatni, nim wszedł do wnętrza domu.
Powinien to sobie zapamiętać — nie całą Amerykę wczoraj dopiero zbudowano! Przeszedł do
hallu, a stamtąd dalej, wędrując po dolnych pokojach. Doprawdy! Urządzono to z
nadzwyczajnym smakiem! Same tylko dobre, oryginalne antyki sprzed półtora wieku,
przypominające Soamesowi chwile spędzone w antykwariatach
12
Taunton i Tunbridge Wells. Oczywiście za dużo „Jerzego Washingtona". Kubek Jerzego
Washingtona, jego miednica do mqczenia nóg, list do kogoś tam i koronka z jego kołnierzyka,
i szpada, i pistolet, i wszystko, co do niego kiedyś należało! Co prawda to nieuniknione!
Zapomniawszy
0 tłumie zwiedzających, zapomniawszy nawet o córce, Soames posuwał się oddzielony od
reszty świata milczeniem — tym nawykiem zbieracza oceniającego wszystko bezgłośnie. Nie
znosił wprost, aby jakieś bezkrytyczne bzdury mąciły jego sądy. Dotarł do sypialni na piętrze,
gdzie Jerzy Washington umarł, i zaglądał tam przez kratę, gdy nagle usłyszał dźwięki, które
niemal zmroziły krew w jego żyłach. Były to te same głosy, które słyszał rano przed
posągiem Saint-Gaudensa, a do nich dołączył się głos Michała! Czy Fleur także tam jest?
Obejrzał się i poczuł ulgę. Nie! Ci troje stali na szczycie głównych schodów, wymieniając
uwagi, jak to czynią ludzie sobie obcy, przypadkowo interesujący się jedną rzeczą. Dobiegły
go słowa Michała:
— Wcale dobry gust mieli w tamtych czasach. A Jon Forsyte odparł:
— Wszystko to ręczna robota, jak pan widzi.
Soames rzucił się ku tylnym schodom, potrącił jakąś zażywną damę, cofnął się coś
mamrocząc i zszedł spiesznie na dół. Jeżeli Fleur nie towarzyszy Michałowi, to znaczy, że
wzięła w obroty kustosza. Opanowała go jedna myśl: „Wyprowadzić ją, póki ci troje znajdują
się jeszcze na górze". Dwaj młodzi Anglicy nie przedstawili się sobie zapewne ani nie poznali
bliżej, jeśli jednak do tego doszło, musi jak najprędzej zabrać Michała. Ale w jaki sposób
wyciągnąć stąd Fleur? Tak, otóż i ona, rozmawia właśnie z kustoszem, stojąc przed fletem
Zgłoś jeśli naruszono regulamin