Burroughs Edgar Rice - 5.Tarzan i klejnoty Oparu.pdf

(592 KB) Pobierz
1105028634.001.png
Edgar Rice Burroughs
Tarzan i klejnoty Oparu
Przełożyła J. Colonna-Walewska
Rozdział I
Belg i Arab
Wyłącznie urokowi swego nazwiska porucznik Albert Werper zawdzięczał to, że udało mu
się uniknąć więzienia. Początkowo odczuwał wdzięczność za to że, zamiast być postawiony przed
sądem wojennym (na co sobie zasłużył) został wysłany do tego "przeklętego" Konga. Jednak sześć
miesięcy monotonnego życia, straszliwe odosobnienie i samotność dokonały w nim zmiany.
Młodzieniec ciągle rozmyślał nad swoim losem. Dni upływały mu na użalaniu się nad sobą. W
końcu owe żale wzbudziły w jego chwiejnym i niezbyt rozsądnym umyśle nienawiść do tych,
którzy go tu wysłali: do ludzi, dla których jeszcze niedawno czuł wdzięczność za oszczędzenie mu
hańby degradacji.
Szkoda mu było wesołego życia w Brukseli. Tak jak nigdy nie żałował grzechów, które
spowodowały jego wygnanie z tej najweselszej spośród stolic. Z biegiem czasu nienawiść jego
skupiła się na przedstawicielu tej władzy, która go tu wygnała: na kapitanie załogi, jego
bezpośrednim zwierzchniku.
Oficer ów posiadał naturę chłodną i milczącą. Nie wzbudzał wielkiego przywiązania u
wojskowych niższej rangi pozostających pod jego rozkazami. Jednak czarni żołnierze z jego
oddziału szanowali go i czuli przed nim respekt.
Werper zwykł był całymi godzinami wpatrywać się z nienawiścią w swego przełożonego w
czasie, gdy obydwaj siadywali wieczorem na wspólnej werandzie, paląc papierosy w milczeniu -
którego żaden z nich nie próbował przerywać. Szalona nienawiść porucznika zmieniła się z czasem
w rodzaj manii. Tłumaczył sobie ponure usposobienie kapitana chęcią ubliżenia mu z powodu jego
dawnych wybryków. Wyobraził sobie, iż zwierzchnik gardzi nim; burzył się więc w sobie i
szykował się do zemsty. Aż pewnego razu szaleństwo jego wybuchnęło żądzą mordu. Położył
palec na cynglu rewolwera zwieszającego mu się u pasa. Oczy mu się zwęziły, brwi zmarszczyły
ponuro. Wreszcie odezwał się:
- Ubliżyłeś mi ostatni raz - zawołał, zrywając się na równe nogi. - Jestem oficerem i
szlachcicem, nie będę więc znosił dłużej takiego traktowania - nie porachowawszy się z tobą!
Kapitan odwrócił się do młodszego oficera z wyrazem zdumienia na twarzy. Zdarzało mu
się już nieraz przedtem widzieć ludzi, ogarniętych szaleństwem dżungli; szaleństwem samotności,
ponurych rozmyślań, z domieszką - być może - gorączki.
Powstał wyciągając dłoń, aby ją oprzeć na ramieniu Werpera. Uspokajające słowa
przestrogi były już na jego ustach; nie zostały jednak wymówione. Werper, wziąwszy ruch
zwierzchnika za gest obelgi, nacisnął cyngiel rewolweru. Tamten nie uszedł nawet kroku, gdy
mordercza kula przeszyła mu serce. Upadł, nie wydając jęku... Wówczas mgły, zasnuwające umysł
Werpera rozstąpiły się: oto ujrzał swój postępek w świetle, w jakim zobaczyłby go każdy świadek
tej potwornej zbrodni.
Usłyszał podniecone okrzyki w żołnierskich kwaterach oraz kroki ludzi, biegnących ku
niemu. - Schwytają go; jeśli zaś nie zabiją go na miejscu, zawiozą do najbliższego miasta w Kongo,
gdzie trybunał wojenny skaże go niechybnie na karę śmierci!
Werper bynajmniej nie chciał umierać. Nigdy jeszcze nie pragnął życia tak, jak w owej
chwili - kiedy utracił prawo do niego. Ludzie zbliżali się coraz bardziej. Cóż mu pozostało do
zrobienia? Rozejrzał się wokół, jak gdyby szukając przyczyny, która tłumaczyłaby jego postępek;
nie znalazł jednak nic oprócz trupa człowieka, którego uśmiercił bez powodu.
Zrozpaczony, odwrócił się i ściskając mocno w dłoni rewolwer zaczął uciekać przed
nadbiegającymi żołnierzami w kierunku wyjścia z obozu. Na wysokości bramy zatrzymała go
warta. Werper nie próbował nawet zaimponować strażnikowi swoją rangą, lecz zmusić do
wypuszczenia go z obrębu obozu. Wypalił z rewolweru, a gdy czarnoskóry żołnierz padł
bezwładnie na ziemię, zdarł z niego pas z nabojami oraz karabin i pędem puścił się w stronę
dżungli. Po chwili znikł w jej ciemnościach.
Przez całą noc Werper biegł przed siebie. Od czasu do czasu powstrzymywał go na chwilę
w biegu ryk lwa; chwytał wówczas za broń, gotów do obrony - i znowu biegł naprzód, w
rzeczywistości mniej lękając się drapieżników w dżungli aniżeli ścigających go ludzi.
Nadszedł wreszcie świt, a uciekinier wciąż biegł dalej. Uczucie głodu i zmęczenia
przezwyciężała trwoga przed sunącą za nim pogonią. Nie śmiał nawet zatrzymać się aby wypocząć
i ostatnim wysiłkiem zmuszał własne ciało do przyspieszania kroku. Wreszcie stracił przytomność i
opadł bezwładnie na ziemię, nie mogąc już dalej przeciwstawiać się wyczerpaniu z głodu i
zmęczenia.
Leżącego Werpera odnalazł Achmed Zek, Arab. Ludzie Achmeda przebiliby od razu
włóczniami ciało odwiecznego wroga, ten jednakże zadecydował inaczej. Najpierw chciał wybadać
Belga (a łatwiej było tego dokonać przed zamordowaniem go, aniżeli po tym fakcie).
Polecił przenieść porucznika Alberta Werpera do swojego namiotu. Tam niewolnicy poczęli
zemdlonemu wlewać w usta pokrzepiające wino, powoli przywracając go do przytomności. Kiedy
porucznik otworzył oczy, ujrzał wokół siebie twarze obcych, czarnych ludzi. U wejścia do namiotu
widniała postać Araba. Nie było ani śladu jego żołnierzy. Arab spostrzegłszy, że więzień otworzył
oczy, wszedł do namiotu.
- Jestem Achmed Zek - oznajmił.
- A ty? Co robisz w moim kraju? Gdzie są twoi żołnierze?
- Achmed Zek! - Serce Werpera zakołatało na dźwięk tego imienia. Przecież znajdował się
w rękach jednego z największych łotrów w całej Afryce: znanego wroga Europejczyków, a Belgów
przede wszystkim! Przez całe lata belgijskie oddziały wojskowe starały się schwytać w zasadzkę
Zgłoś jeśli naruszono regulamin