Antologia - Stało Się Jutro 27 - Wiktor Żwikiewicz (Mandragora76).doc

(537 KB) Pobierz
Wiktor Żwikiewicz—Ballada o przekleństwie

Wiktor Żwikiewicz—Ballada o przekleństwie

Ballada o przekleństwie

 

MOTTO

Porządek i prawidłowość w zjawiskach, które nazywamy przyrodą, wprowadzamy sami, to znaczy wprowadza je natura naszego umyslu.

IMMANUEL KANT

"Prawomyślnośćjest nieświadomością"

(ER1C BLAIK)

PROLOG

Pierwszy ich wypatrzył Holoko. Wrzasnął i z zewnętrznego pancerza zleciał prosto w tubę. Załomotały kamienie. Jakby już podkutymi buciorami dudnili w sztolniach prowadzących tutaj z powierzchni Hidalgo.

Ponury Ignotus znieruchomiał przy swoim warsztacie. Powoli odłożył Harpun Zdalnie Sterowany. Od roku biedził się nad doskonałością szlifu. Tymczasem podatność na odkształcenia zaczęła przejawiać jego własna cierpliwość. Spode łba popatrzył na Pra-Matkę.

— Umie liczyć? — zapytał.

Chwilę niespokojnie wierciła się na inkubatorze. Uniosła się nieco. Potem rękę wetknęła pod bufiasty, gwiazdkami wyszywany fartuch. Przymknęła ślepawe oczy i odliczając poruszała ustami. Zakwiliło tam, zapiszczało. Sięgnęła głębiej. Aż poczerwieniała. Wreszcie wydobyła obie ręce i od pasa w dół wygładziła pokrowiec inkubatora.

— Zapodział się — powiedziała. — Jeden.

— I doskonale wiemy który? — sapnął.

— Oczywiście — przyznała Pra-Matka.

— Pójdzie do centryfugi. Zatrzepotała powiekami.

— Przecież moja wina! — zawołała.

— A to swoją drogą — zgodził się Ignotus. Ciężko podniósł się za swoim warsztatem. Dopiął pas. Na ramiona zarzucił starą kurtkę. Potem poczłapał do głównego korytarza. W przejściu wyminął Teskliwą, taszczącą gluty do karmnika. Za nią Tristis dźwigał kanister z różową

gleją.

— Człowiek się narobi, żeby to wykarmić. Ani rusz! — po swojemu gderała Teskliwą. — Choćby się to, nienażarte, zadławiło glutem! Ty dokąd? Wracaj, póki chłodne! Ignotus machnął ręką.

Jeszcze kilka rozwidleń do gniazd zasiedlonych przez inne klany. Zrobiło się chłodno i para mu buchała z gęby.

Mroczno tu było. I zapyliło się od tego czasu, kiedy ostatni raz odwiedził biednego Luke. Pod stropem jasnymi kapturkami pączkowało kilka małych glutów. Przynajmniej nie trzeba macać rękami po ścianach. Zatrzymał się jednak i przysłuchał uważnie. Coś mu szeleściło, bełkotało w półmrocznej odnodze. Pożałował, że nie zabrał ze sobą Harpuna. Można wypróbować, zanim będzie okazja skoczyć do gardła parszywym konungom. Ale to nie był truchlak. Nawet nie bzykuny ani glejowate źródełko tryskające z rury. Już mu się wydawało, że rozróżnia słowa:

,,...Niech mu oczy pozamyka

Authos, autho-os!

Ani ręki, ani nogi

Cyfra praży, dusza pali — aortoo..."

Zbliżył się na palcach. Zobaczył, jak coś pląsa w mroku, potrząsa kudłami i drepcze przed zatrzaśniętym włazem. I podśpiewuje cicho:

„... Tobie patia programowa

Tobie noxio — lobotomia

Ani utok, ani szatra

Co by chociaż reszta chciała

Bay—ochl—bay

Gloy—och.i—gloy!

Trochę duszy, trochę ciała..."

Nagle wyciągnął rękę i —jak capnie z góry! Za kark! Tylko

mu się zakręciła pod ręką. Zapiszczała ze strachu. W bok

skoczyła. Stamtąd łypnęła różowymi oczami.

— Czego?! — warknął. — Won poszła! Znowu skuli?

Drepcze, drepcze, wydeptuje — ani kogo ruszy, ani

przyhołubi. Tfu! Poszła won! Won, Różoucha!

Tupnął ze złości. Zagrzmiało pod metalicznym sklepieniem.

Jednocześnie chrupnęło mu pod stopą. Pochylił się. Coś tam

się walało, na pół rozkruszone, na pół zdepnięte, z miękkim

odciskiem obcasa. Gliniany ulepiec. Ujął to w palce. Położył

na dłoni. Przemyślnie uformowany, guzowaty łeb

z wytrzeszczonymi oczami i wytkniętym jęzorem —

brunatny, jakby mu krew uderzyła do twarzy i tak zakrzepła,

kiedy go nadepnął. Jedną rękę i nogę odkruszył. W dwóch

miejscach tkwiły wbite w tułów srebrne pręciki — jakby

szpilki wetknięte w glinianą, na kształt człowieka

uformowaną poduszeczkę.

Ignotus zatrząsł się z gniewu. Trzymanym w ręku truchełkiem

rąbnął o ziemię. I jeszcze dobił obcasem. Od wstrząsu z góry posypało się próchno starych glutów. Spojrzała na niego smętnymi oczami. Pisnęła. Zakręciła się — cała rumiana, z turkoczącymi wstążeczkami przy warkoczykach. Widział w rzadkim świetle, jak umyka do swojej przytulni. Blaszany łomot gonił za nią, aż się Ignotus spostrzegł, że sam niewiele widzi od tych przytupów. Bach! Bach! Zakręciło mu w nosie i kichnął potężnie. Jakby odkurzył truchlaka. Ledwie ręką zmacał klamkę włazu. Naparł ramieniem i poleciał do przodu. Za sobą szybko drzwi zatrzasnął i oparł się o nie plecami. Jeszcze odkaszlnął, splunął, przetarł oczy zaprószone rdzą i siwą plemnią. Wreszcie się otrząsnął.

— Hej! — powiedział.

Łuka krzątał się dalej. Przewracał swoje papierki, coś po nich mazał fosforycznym pisakiem. Ostatnimi czasy do reszty zdziwaczał. Włosy mu z czoła odjechały na kark, jakby ogromny łeb wycisnęło spod zmierzwionej peruki. Nigdy sobie nie pozwolił wstawić sprawniejszych oczu, więc dalej na jego nosie tkwiły archaiczne okularki. Oczy mu tańczyły za wypukłymi soczewkami. Nosem węszył po kartkach. Utył znowu. Koszulę miał popękaną na grzbiecie. Nosem co rusz siąkał w rękaw. I tylko chichotał po staremu, jakby za młodu dał sobie wszczepić mechaniczną łaskotkę, która teraz przymilała się gdzieś pod siódmym żebrem. Wesoło mu tutaj, pomyślał Ignotus- Potrafi doglądać cyferek. Przynajmniej raz dziennie mógłby zmienić Pra-Matkę. Ta ledwie daje radę z drobiazgiem. Łuka zawsze miał do nich dobre podejście. Poza tym same do niego ciągną. Jak bzykuny do słodkiego mamidła. Aż nie sposób trzymać ich w inkubatorze.

— Hej! — powtórzył Ignotus. - Spłoszyłem twoją Gudrun. Jeszcze jej nie przeszło?

Łuka ruszył perkatym nosem. Ręką pomachał przy uchu. Może się opędzał przed glejowym bzykunem. Dalej szeptał . do siebie, pomrukiwał, wzdychał. Coś mu strzeliło spod pisaka, którym gryzmolił po kartkach. Zawirowało — może wypadło z rękawa. Zawsze był z niego kuglarz. Teraz się zaczaił. Nosem pobiegł po kartce za tym czymś połyskliwym i szybkim. Sięgnął jedną łapką i pochwycił zręcznie. W palcach przytrzymał. Popatrzył z lubością. Mlasnął. Westchnął, jak do szczególnie smakowitego gluta. Jeszcze rękawem przetarł perełkę dla lepszego połysku. Chuchnął. Znowu potarł. Potem zerwał się raptownie, zakręcił połami koszuli i wyfrunął na środek Dyspozytorni.

Teraz dopiero Ignotus miał okazję rozejrzeć się nieco uważniej. W ciemnej niecce Dyspozytorni, zewsząd otoczonej dymnomleczną mozaiką ekranów, w samym jej centrum wyrósł czarny postument. Dawniej go tu nie było. Półtora kroku na półtora i gdzieś do pasa wysoki. Pewnie mu Pochlebnik wytaszczył rdzeń węglowy ze starych aktywizatorów białka — pomyślał Ignotus. Albo Bishop wydłubał rodzynek ze skał Hidalga. Cokolwiek to było — coś na tym stało.

Łuka zasłonił sobą. Wzrostu nigdy mu nie dostawało, za to szerokości starczało nie do takich zaćmień. Wreszcie przeleciał na drugą stronę. Tam przysiadł i od dołu zajrzał w szklany sześcian. Gęba mu się przy tym rozjechała na boki. Brwi skoczyły do góry. Na twarzy malowały się jednocześnie błogość i zdumienie. Ignotus tymczasem wcale się nie dziwił, że przedtem tylko czarny postument wpadł mu w oczy. Stojący na nim sześcian, niby-szklany, podobny był do niezbyt ostrego, holowizyjnego widma.

Raptem Łuka wydobył zza ucha zatknięty tam szklany pręcik. Nadział na niego kulkę zaciskaną dotąd mocno w drugiej ręce. Potem czarodziejską pałeczką z namaszczeniem dotknął połyskliwej cegły. Zakołysała się niespodziewanie. Wszystkie jej krawędzie falowały zgodnie, jakby lodowy brykiet wahał się przed ostatecznym przeistoczeniem w wielgachną kroplę wody. Trwało to tak długo, aż Łuka cofnął swój pręcik. W mig wszystko znowu się zeszkliło. Krawędzie tak się wyostrzyły, aż strach było tknąć palcem. Prawdziwy kryształ o krawędziach jak szable.

Kryształ tak ogromny, że Łuka zmieściłby w nim swój łeb razem z uszami Gudrun Różouchej. Na szklanym pręciku zabrakło kulki-wydmuszki.

— Ej, Łuka! — westchnął Ignotus. — Do reszty ci się zabełtało. Aj, jak żal takiej głowy. Nijak nie powiesz klonom, że ten sam Łuka dawał wycisk parszywym konungom. Co my dzisiaj bez ciebie. Możemy klepać i strugać. Podszedł bliżej i zajrzał w kryształowy sześcian. Niemal doskonale przezroczysta bryła. Widać na wylot, ale tylko wtedy, kiedy się patrzy na wprost. Odchylone ścianki połyskują jak lustra. W środku więcej tych kulek. Nie większych niż paznokieć. Poza tym trochę drobiazgu — jakby garścią sypnąć białej kaszki ze sproszkowanych

brylantów.

— Pokazałbyś to Różouchej — powiedział Ignotus. —

Trochę by ją podniosło na duchu. Zawsze to jakaś pociecha,

że nie jesteś zupełnie do niczego.

Łuka popatrzył na niego z niezbyt mądrą miną. Pewnie

dopiero zauważył gościa. Szklanym pręcikiem podłubał

w uchu. Raptem się roześmiał, jakby tam połaskotał szare

komórki.

— A prawda! — przypomniał sobie Ignotus. — Przecież ja do ciebie ze sprawą.

Łuka do reszty się rozpromienił. Aż mu się w oczach zapaliły gwiazdki i na policzkach zaznaczyły dwa śmieszki-dołeczki. Nachylił się konspiracyjnie. Nagle między ich twarze wprowadził wskazujący paluch. Przesunął nim od podbródka w górę, wzdłuż nosa i między oczami. Wreszcie całym ramieniem strzelił w zenit.

— Właśnie — potwierdził Ignotus.

Gdzieś tam zachrobotało w tubie.

Łuka zakrzątnął się żwawo. Najpierw skoczył do kąta,

wetknął paluch w ścianę. Coś zamruczało rozkosznie

i zatrzeszczało, jakby się przeciągnęło z porannym

ziewnięciem. Czarny postument spłynął pod posadzkę.

W ekranach kilka tęcz mrugnęło posłusznie.

— Ech, Łuka! — znowu westchnął Ignotus. — Żebyś tak miał poukładane we własnej głowie. Teraz z podłogi wyłonił się rozłożysty fotel. Unosił się coraz wyżej. Naokoło był opasany pierścieniem jakby porcelanowym, z mnóstwem przycisków i sensorów. Z jednej strony prowadziły do niego szklane schodki. Można tam było wleźć, usadowić się wygodnie i czekać, aż oko dotknie okularu jednocześnie opuszczającego się z zaklęsłej misy stropu. Czarna tarcza, stanowiąca spód teleskopu już zjechała na wysokość nosa.

— Nie! Nie! — zaprotestował Ignotus. — Tam nie chcę

zaglądać! Niech ich szlag! Tylko ręka świerzbi. Dawaj samą

tubę.

Ignotus odetchnął, kiedy gniazdo Głównego Stratega

z powrotem zapadło się pod posadzkę. Tymczasem centralna

część stropu zaczęła się odchylać na magnetycznym zawiasie.

Wyglądało to jak ogromny właz. Ignotus szczęśliwie odsunął

się na bok, zanim coś posypało się zza uchylonej płyty.

Zobaczył wewnętrzną powierzchnię zwierciadła.

Równocześnie pod nogi grzmotnęły mu większe odłamki

skały i skruszonego pancerza. Łuka aż pisnął z uciechy.

Skoczył do przodu i już podnosił z podłogi coś czterołape,

umorusane, ubrane cudacznie.

Uściskali się radośnie.

— Dosyć! — Ignotus przerwał te poufałości. — A my porozmawiamy sobie. Patrz mi w oczy. Kiedy go Łuka puścił, Holoko klapnął na siedzenie. Wyglądał rozpaczliwie. Wszystkie kurze w tubie powycierał włosami. Krew mu ciekła z policzka. Szykując się do tej eskapady namalował na twarzy wojenne barwy — teraz to wszystko rozmazało się w tęczowe plamy. Na dodatek obcisły skafander pokryły brunatne zakwity sinic. Wszystko wskazywało, że przesiedział na zewnątrz dobrych parę godzin. I jeszcze się szczerzył. I patrzył bezczelnie ogromnymi oczami. Nawet nie wypluł giętkiej rurki, połączonej z walającym się opodal przyrdzewiałym bukłaczkiem.

— Proszę bardzo — żachnął się Ignotus. — Zaopatrzony w powietrze! Pewnie zaplanował zdobycie promienników. Czego się gapi? Baczność!

Holoko zerwał się z kupki gruzu, który razem z nim zleciał z powierzchni Hidalgo.

— Starszy Zwiadowca melduje się na rozkaz! — wykrztusił;

swoją rurkę dalej ściskał w zębach.

— Ja ci pokażę Zwiadowcę! — wybuchnął Ignotus. — Niziołek! Klon! Karakan taki! Ile razy mówiłem, żeby nosa nie wytykał z gniazda! Trzyma się kiecki Pra-Matki! Jeszcze sobie zmajstrował przystawkę do oddychania. Czego trzyma w zębach? Chce treningu? Co? A dobrze! Powiedziałem — do centryfugi! Aż odwiruje temperamencik. Ignotus byłby go złapał za ucho, kiedy Łuka osłonił klona własnym brzuchem.

— Ty czego? — warknął Ignotus.

Holoko przełknął głowę pod ramieniem Łuki.

— Tam! — upaćkanym paluchem wskazał puste wnętrze tuby. —Widziałem! Ignotus odruchowo spojrzał w górę. Zmroziło go w jednej chwili. Dno tuby było zaklęsłym lustrem, ściany doskonale czarne. W górze, w ognisku większego, na trzech metalowych nitkach wisiało mniejsze lusterko. Teleskopem to było może dla Łuki. Karakany co rusz wpadały w podstępną zapadnię. Tam właśnie, w kręgu nieco szczerbatym, gdzie się Holoko powinęła noga, gwiazdy jasno świeciły na prawie czarnym niebie. Atmosfera trzymała się powierzchni Hidalgo warstwą nie grubszą nad kilkanaście metrów. Tylko promienniki wystawały ponad tę rozrzedzoną mini-atmosferę, którą planetoida gubiła pomimo sztucznej grawitacji.

— Łuka! — szepnął Ignotus. — Widzisz to samo?

Ledwie potrafił oderwać wzrok od miejsca, gdzie w osypisku

Mlecznej Drogi objawił mu się skafos konungów, wyraźnie większy od starboltów, jakimi kiedykolwiek rozporządzała Flota Strefy Systemu. Zdawało się, że nadlatuje prosto w otwartą gardziel tuby. Nawet Łuka posiniał na twarzy. Gotów był się rozchlipać.

— Zamykaj, Łuka! Zamykaj! — jęknął Ignotus.

Potem za kark chwycił Holoko, który gotów był przesmyknąć

się do drzwi między jego rozstawionymi nogami.

— Gdzie niesie? — syknął Ignotus. — Zostawił ślady? Holoko gwałtownie potrząsnął głową.

— Melduję, zacierałem ślady! — zapewnił gorąco. Ignotus poczuł, jak mu opadają ręce.

— Głupiś — powiedział. — Jak każdy karakan. Tymczasem Łuka docisnął dolne zwierciadło. Potem znowu wystawił fotel, wdrapał się po schodkach i usadowił przed okularem teleskopu.

— Chodźmy — powiedział Ignotus. Holoko bez ponaglania znurkował w korytarzu wiodącym do gniazda. Tuż za progiem pod stopą Ignotusa strzeliły skorupki pozostałe z ulepca Gudrun Różouchej. Kiedy dotarł do głównego rozwidlenia, już tam warowały klony z klanu Tien-tsy i białowłose karakany Ljungberga. Pewnie ich skrzyknął pędzący przodem Holoko.

— Czego? — ponuro zapytał Ignotus, kiedy nie zamierzali zejść mu z drogi.

— Łącznicy meldują gotowość! — oświadczył czarnowłosy, bystrooki pędrak, pewnie z klanu Tien-tsy.

— Diabli was! Też się urwali z inkubatorów? Powiedzcie swoim, jeśli dadzą wam dojść do głosu przed trzepaniem tyłków, że będzie wizytacja.

— Konung!! —jęknęła pryszczata latorośl Ljungberga.

— Rozkaz! — wrzasnęli chórem i tyle ich widział. Kiedy dotarł do swojego gniazda, wszędzie zapadła grobowa cisza. Konung musiałby przyłożyć ucho do pancernej tarczy planetoidy, żeby stwierdzić, że ktoś jeszcze dycha we wnętrzu Hidalgo.

Ignotus przelotnie spojrzał na inkubator. Pod kloszem walało się trochę rupieci — wszystko, co zostało z zabawek przynoszonych przez Bishopa. Klony siedziały wokół karmnika. Wystraszone jakieś. Tylko Holoko niecierpliwie wiercił się na kolanach Pra-Matki. Obok przybrańcy, Teskliwa i Tristis, skrzyżowali na Ignotusie te same żałobne spojrzenia. Bez słowa podszedł do swojego warsztatu. Popatrzył na niedokończony Harpun Zdalnie Sterowany. I nagle poczuł w sobie przypływ czarnej, gorącej i gorzkiej

fali. Gotów był rozpłakać się jak Teskliwa. Tylko się wysmarkał. Rękę wytarł o spodnie i usiadł przy warsztacie. Palce jeszcze mu drżały, kiedy ujął brzeszczot oszlifowany do przezroczystości. Zabawka — pomyślał. W sam raz dla karakanów, żeby z powietrza strącać bzy kuny. Ignotus sam czuł jedynie ogromną żałość. I bezradność.

— Zjedz coś — gderliwie odezwała się Teskliwa.

Też wyglądała na zrezygnowaną. Wielkim nożem zaczęła

płatać białkowe gluty. Po jednej porcji kładła przed

każdym klonem. Bez zwykłej wrzaskliwości oglądały się na

Ignotusa.

— Jedzcie beze mnie — powiedział. Błyskawicznie każdy chwycił swoją porcję. Teraz przeżuwali zawzięcie. Nawet Tństis i Teskliwa. Jakby im ktoś mógł wyrwać ten ostatni w życiu kęs. Tylko Pra-Matka spokojnie trzymała za jeden koniec porcję Holoko — wyraźnie miał zamiar połknąć całość i znowu gdzieś czmychnąć. Ignotus zgarbił się i zaczął szlifować Harpun. W jednym miejscu zbyt mocno przydusił, aż się odłupało kryształowe ostrze. Szpetnie zaklął pod nosem. Równocześnie usłyszał łomot kroków w korytarzu. Wzdrygnął się. Ale to tylko Bishop rudą brodę wetknął do gniazda.

— Można? — zapytał od progu.

Ciężko władował się do środka. Ogromny był, przygarbiony, srebrzysty. Ignotus poczuł, że go coś chłodną ręką chwyta za serce. Bishop ubrał się w prawdziwy, chociaż stary skafander. Teraz poczuł na sobie ich wzrok, gdyż przestąpił z nogi na nogę, jakby się zmieszał.

— Zabrałem kogoś po drodze — powiedział gromowym basem. — Słyszę: beczy w kącie. Myślałem — karakan jakiś. Lepiej niech się sama nie szwęda. Dajcie jej coś przegryźć.

— Zapraszamy i ciebie — powiedziała Teskliwa. — Wystarczy.

— At! — machnął ręką. — Też mi do jadła! Okazało się, że drugie ramię ciągle trzymał za drzwiami. Teraz pociągnął coś jeszcze; szersze to od niego, chociaż o połowę niższe, pstrokate całe, roztrzęsione. Teskliwa aż się poderwała z ławy — zawsze wniebowzięta, żeby się użalić nad kimś jeszcze mniej udanym.

Chodź! Moja! No i czego chlipie?   fartuchem otarh łzy na jednocześnie rumianej i zmarszczonej buzi. — Przysiądź, moja. Serdecznie prosimy... Gudrun Różoucha klapnęła na podsunięty stołek. Ubrana była kolorowo, cała w pstrokatych łatkach. Zupełnie jak na Święto Perihelium. Nawet w setkę warkoczyków wplotła

barwne wstążki. Usztywnione tym sposobem stroszyły się we wszystkie strony. Niewiele spod nich było widać twarzy. Uszy za to sterczały po dawnemu — ogromne, jaśniejące różowością naprawdę świetlistą, niby mięsiste płatki egzotycznego kwiatu wetknięte we włosy. Nawet Tristisowi nieco rozmroziło gębę. Klony zachichotały wokół karmnika. Tylko Teskliwa wczuwała się w rolę.

— Biedna moja. Nie potrafią docenić twojego serduszka? — sama gotowa była rozpłakać się. — A ty na niego pluń, moja! Co, niby admirał? Tfu! Akurat jego upatrzyła. Minęły czasy, kochanieńka, kiedy był z niego chłop na schwał. Uch! Zachciało im się wojny! Teraz tylko szpera, do czego głowę podłączyć, żeby wymyśleć coś jeszcze. Przez takich jak on...

— Milcz, głupia! — szepnął Tristis.

— A co! — pierś Teskliwej wezbrała i znowu przywiędła, kiedy zerknęła na Ignotusa; dalej ciągnęła ściszonym głosem:

— Mogli sobie wyliczyć, że trafią na jakieś paskudztwo. Co nam teraz zostało? Siedzieć jak trusia na ostatnim ogryzku, którego parszywym konungom nie chciało się ruszać. Musimy tkwić w tym bunkrze i zdychać. Tyle nam zostało. A takim, jak Łuka, to nawet wszystkich klepek zabrakło. No, no, już dobrze. Niech nie chlipie. Z niego już żaden facet. Biedna moja! Sam by przygarnął, pocieszył — miałby co jeść i nie obrastał brudem. Głupi! No, masz... Jedz, moja... A ty taka śliczna. Wypłaczesz oczęta... Bishop zwalił się na stołek obok warsztatu Ignotusa.

— Co majstrujesz? — zapytał.

Ignotus wszystko zgarnął do szuflady. Głupio mu było. Jak

takiemu powiedzieć: Zdalnie Sterowany Harpun!

— Co za czasy! — westchnął Bishop. — Ty się nie złość. Teskliwa ma rację. Wszyscy my jak myszy pod miotłą. Byłem u Łuki. Widziałem. To naprawdę skafos konungów. Holoko ich namierzył? Dzielnego będziesz miał syna.

— Swoich ucz dzielności — warknął Ignotus. — Mój ma siedzieć w inkubatorze. Aż dorośnie. Czort wie, ile zostawili śladów tacy jak on dzielni. Można było zamknąć na cztery spusty i udawać trupa. A jeszcze pewniej — wszystkich w stare zamrażalniki i spuścić powietrze.

— Wiesz dobrze, że to nic nie da — odparł Bishop. — K-iedy tu byli ostatni raz, żadnemu nie chciało się nawet zajrzeć do środka. I tak doskonale wiedzą, że nas szlag nie trafił i jakoś żyjemy. Pewnie wiedzą, ilu nas jest i co pozwala nam przeżyć.

— Skąd niby mają wiedzieć? — zapytał Ignotus.

— A jak myślisz, czemu zawszę wiedzieli, gdzie warto zapuścić rękę? Taki ich talent. Poza tym łatwo wyliczyć z trajektorii Hidalgo, że daliśmy sobie radę z grawigeneratorami. Przynajmniej na tyle, żeby nam krew ciekła zgodnie z ziemskim ciążeniem.

— Jeśli dowiedzieli się, że działa nam grawitacja, mogą się zdecydować — zauważył Ignotus.

— Na co? — Bishop uniósł ryże brwi.

— Żeby i na tym postawić krzyżyk.

— E! Co im zależy.

Ignotus popatrzył na Bishopa zdumionymi oczami.

— Mówisz, jakbyś ich nie znał — powiedział. — Dogadałeś się z Pochlebnikiem?

— Dalej słuchaj Teskliwej, sam zaczniesz gadać od rzeczy — rozgniewał się Bishop. — Przyszedłem do ciebie popytać, co mamy teraz robić? Trzeba się naradzić.

— Co tu jest do radzenia — Ignotus wzruszył ramionami.

— Zwołam starszych klanów — powiedział Bishop.

— Zbierajcie się. Radźcie. Ubierajcie odkurzone mundurki. Nie mamy tu nic do gadania. Będzie, jak oni zechcą. Bishop ciężko podniósł się ze stołka.

— Myślałem, że z tobą można... — powiedział i machnął

ręką. — Starzejemy się, Ignotus.

Ignotus siedział zgarbiony, z pięściami złożonymi na pulpit

warsztatu.

— Kolejno miękną nam karki — od progu powiedział Bishop. — Niby nikt od nas niczego nie chce, nikt się specjalnie nie czepia, na resztę zębów nie zakłada kagańca. A jednak... starzejemy się.

— Karakany — warknął za nim Ignotus.

— W nich nadzieja — w zamyśleniu powiedział Bishop, potem uważniej popatrzył na Ignotusa. — A ty czego się ich znowu czepiasz?

— Zbieraj się z kim chcesz — niechętnie powiedział Ignotus. — Nie obchodzi mnie, co uradzicie. Tylko klony pochowajcie w inkubatory. Nie muszą wiedzieć, na ile nas jeszcze stać.

— Niech nie patrzą, jak się starzy rozmieniają na drobne, chciałeś powiedzieć? — cierpko uśmiechnął się Bishop. Chwilę zastanawiał się przed uchylonymi drzwiami. Wreszcie skinął głową. Zmiął w garści swoją ryżą brodę i szarpnął, jakby mu gardło opalił prawdziwy płomień.

Fakt — powiedział. — Też zadbaj o swoje. Bywajcie. Drzwi trzasnęły za nim. Od razu pusto zrobiło się w gnieździe.

Nawet Teskliwa przycichła. Tristis rozlewał gleję z kanistra prosto w kubki. Pierwszy z posiłkiem uwinął się Holoko. Teraz zerkał na drzwi. Tam coś poskrobywało. Pewnie na dalsze łazęgi umówił się z klonami Bishopa, Tien-tsy i Ljungberga. Dobrze przynajmniej, że nie zadaje się z pomiotem Pochlebnika.

— Wracać! — warknął Ignotus, kiedy Holoko sprytnie zeskoczył z kolan Pra-Matki i niby bokiem dreptał do drzwi, gdzie już ucichły kroki Bishopa.

— Proszę — wybąkał Holoko. — Łuka da popatrzeć przez tubę. To takie straszne... i ciekawe!

— Siedzieć! — uciął Ignotus. — Znaleźli Kumpla. Oj, Łuka, Łuka...

Raz jeszcze otworzył szufladę pod blatem warsztatu. Wyjął płaski brzeszczot. W połowie Harpun błyszczał doskonałą gładzizną. Resztę bocznej powierzchni pokrywały drobne wgłębienia od płytkich odłupań. Na razie grot Zdalnie Sterowanego Harpuna wyglądał na zwyczajny nóż z obsydianu.

— Na co nam przyszło — westchnął Ignotus; bardziej przy tym wspominał Luke, niż się użalał nad sobą. Tristis przyniósł mu kubek z gleją.

— Wypij — zaproponował. — Póki zimne.

— Dziękuję.

Chwilę przyglądał się, jak Tristis wraca do boku Teskliwej. Pomyślał, że kiedyś był z niego sensowny chłopak. Wiadomo — z klanu Ljungbergów. I jeszcze spokrewniony z klanem Deograciasa. Czy to moja wina, pomyślał Ignotus, że mam siostrę, której na imię Teskliwa? Przy niej z Bishopa zostałby wymoczek. Trudno się dziwić, że Tristisa nie stać na założenie własnego klanu.

Klony przy karmniku zaczynały rozrabiać. Pokrajane gluty też potrafią na deser zrobić niejedną niespodziankę. Któryś z brzdąców aż syknął, kiedy mu w dłoniach wychuchany kąsek niespodziewanie sparzył palce. Rzucił ulepca na blat karmnika. Elastyczny płat podskoczył i oklapł pośrodku. Chwilę tak leżał, aż któryś z kubka chlapnął na niego gleją. Zapachniało jakby przypieczonym mięsem. Ignotus sięgnął po kubek przyniesiony przez Tristisa. Pociągnął łyk. Smaczne. Aż wargi parzy. Jeszcze trochę i mógłbyś tylko powąchać. Zapach ambrozji. To trzeba oddać Teskliwej — wie, gdzie zbierać gluty i z czego wyciskać gleję. Tylko swojego Tristisa nie potrafi utuczyć.

Ignotus przechylił kubek i wysiorbał do końca. Przyjemne ciepło zaczęło zstępować w niższe partie ciała. Za godzinę

jeden taki łyk mógłby przelecieć na wylot i zostawić po sobie dodatkowy przełyk o zwęglonych krawędziach. Gluty psują się jeszcze prędzej. Klony właśnie skupiły zafascynowane twarze wokół czegoś, co świeciło jaskrawo. Kawałek przygryzionego gluta aż potrzaskiwał iskrami. Za plecami Teskliwej Holoko zwędził ostatni większy kawałek — zawsze coś trzymała na boku dla niespodziewanych gości. Potem różowiejący płat rzucił przed Gudrun Różoucha.

— Ulepisz nam? — zapytał.

Niespodziewanie chętnie sięgnęła po nadliczbową porcję

mięsiwa. Gudrun miała zręczne ręce. Tylko Łuka tego nie

doceniał.

Teraz niepewnie gniotła w palcach elastyczną masę.

— Zrób nam Ucho! — zapiszczał któryś z młodszych

klonów.

Reszta zachichotała. Uszy Gudrun jeszcze poróżowiały.

— Spokój! — rozkazał Holoko. — Potrafisz konunga? Gudrun twierdząco potrząsnęła warkoczykami. Usadowiła się wygodniej. W obie ręce ujęła kawał gluta. Palce jej nagle zamigotały. Widać było, jak coś rośnie między jej rękami, płynnie zmienia kształt, właściwie — szuka kształtu, wydłuża się, rozwarstwia. Wreszcie drgnęło, jakby niezależnie od palców Gudrun. Aż Ignotus uniósł się ze swojej ławy. Gudrun też popatrzyła na niego. Wypuściła z rąk ulepca. Zmieszała się. Coś po swojemu zabełkotała. Zerwała się raptem — ogromna bania na tłustych łydkach. Drzwi tylko raz klasnęły — jakby ją przeciąg porwał za sobą. Zawsze z niej była wiedźma, pomyślał Ignotus. Łuka nie jest taki głupi.

— Wracać! — wrzasnął i tuż przed drzwiami osadził Holoko. — Precz od drzwi! I zamknij! O tak. A teraz...

— Och! —jęknął Holoko. — Oni niedługo będą tutaj!

— Tam masz — powiedział Ignotus. — Zobacz, tam stoi twój konung. Dziękuj Bogu, jeśli nie zobaczysz innego. Jeden Holoko wolałby zobaczyć żywego konunga; reszta z fascynacją oglądała ulepca Gudrun Różouchej. Stał wysoki, strojny i jednocześnie pokraczny taką monstrualnością, jakiej nie sposób zapomnieć, jeśli się kiedykolwiek coś takiego zaobserwowało w naturze.

Jeden klon z niewiarą dotknął palcem figurki konunga. Syknął z bólu i jeszcze go Teskliwa zdzieliła po ręku. Sama aż pobladła i na konunga popatrywała wzrokiem jednocześnie przerażonym i omdlewającym. Konung urósł nieco. Gluty zawsze puchną przed wejściem w ostatnią fazę przemiany

materii. Ten dopiero zaczynał świecić. Piękny się zrobił, migotliwy, jakby po nim z wierzchu pełgały złote płomyki. Pierś wypiął i rozłożył ramiona — gotów wszystkich objąć braterskim uściskiem.

— On naprawdę też świeci? — zapytał Holoko.

Znowu wgramolił się na kolana Pra-Matki. Tej też się nie

spieszyło wracać na inkubator. Ignotus zrozumiał, że

bezwiednie pieści palcami brzeszczot Zdalnie Sterowanego

Harpuna. Gotów był cisnąć nim, żeby rozchlastać tamten

maszkaron, któremu reszta przyglądała się w nabożnym

skupieniu. Ledwie się powstrzymał przed głośnym

przekleństwem. Niech się karakany oswajają, pomyślał. Czort

wie, co ich czeka.

Nawet nie zdążył zmontować Zdalnego Sterowania do

swojego Harpuna.

— I taki gorący? — Holoko nie dawał za wygraną.

— Gorzej, szkarłupniu, gorzej — skrzekliwie zaciągnęła Pra-Matka. — Och! Biedna Gudrun miałaby co opowiadać. Tylko się jej ze szczętem pomieszało w głowie. Trzymaj się, synku, z dala od takiego... Gorący, powiadasz? I czy świeci? To nic, synku. Gdyby tylko tyle, nie bylibyśmy dzisiaj sami na tym świecie.

— Opowiedz, opowiedz! — zapiszczały wszystkie klony. Jeden Holoko z palcem w gębie zastanawiał się chwilę.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin