Margit Sandemo tom 2 - Królewski list.pdf

(515 KB) Pobierz
<!DOCTYPE html PUBLIC "-//W3C//DTD HTML 4.01//EN" "http://www.w3.org/TR/html4/strict.dtd">
MARGIT SANDEMO
KRÓLEWSKI LIST
Z norweskiego przełożyła
LUCYNA CHOMICZ-DĄBROWSKA
POL-NORDICA Publishing Ltd.
Otwock 1995
Przekład elektroniczny przygotował
JaWa
ROZDZIAŁ I
Bracia von Flanck. Właściwie można by nazwać ich rozbójnikami, gdyby nie fakt, że w
tamtych czasach tacy już nie istnieli.
Gustav był starszy. Urodziwy niczym jastrząb, miał w sobie ten sam majestat, to samo bystre
spojrzenie i szlachetny profil. Rejestrował najlżejsze szmery i błyskawicznie odwracał głowę
w stronę potencjalnej ofiary. Bezlitosny i wyrachowany, ale uwielbiany przez kobiety jak
żaden inny żołnierz w armii króla Christiana IV.
Torben dorównywał mu jedynie okrucieństwem. Nikt jednak nie zwracał na niego uwagi,
ginął w cieniu przystojnego brata. Z tego powodu był podwójnie niebezpieczny. Przypominał
pająka czatującego w ukryciu.
Bracia von Flanck cieszyli się sławą żołnierzy wyjątkowo bezwzględnych. Wieść o tym, że
jutlandzka szlachta, duchowieństwo i mieszczanie uciekli na wyspy Fionię i Zelandię, a także
do Norwegii, przyjęli z błyskiem w oku. Tratowali chłopom pola, pozbawiali czci ich żony,
grabili zapasy żywności.
Tak dotarli do Flanckshof, rozległej posiadłości w północnej Jutlandii. Tam się zatrzymali.
Słońce chyliło się ku zachodowi, a niebo gorzało jakby opromienione językami ognia
dalekiego pożaru. Bracia spoglądali na okazały dwór stanowiący własność ich rodu.
– Nikogo tu nie ma, Torben – odezwał się Gustav. – Ci nędznicy, którzy zagarnęli naszą
własność, uciekli! Wzięli nogi za pas.
Bracia ochoczo rzucili się w wir wojny, którą Christian IV prowadził w księstwie
niemieckim. Zawsze na czele w wypadach, grabieżach, najbardziej zaciekli w walce. Król,
początkowo zachwycony ich odwagą, z czasem zaczął mieć wątpliwości. Był władcą prawym
i nie tolerował niepotrzebnego okrucieństwa.
Ich drogi się jednak rozeszły i bracia von Flanck zniknęli mu z oczu.
Zostali włączeni do oddziałów duńsko-niemieckich, które po 1625 roku pod dowództwem
Wallensteina parły na północ wzdłuż Jutlandii. Okryta hańbą armia, grabiąca i plądrująca
własny kraj bardziej niż wróg, podążający w ślad za nią.
– I nigdy tu nie wrócą. Motłoch – odrzekł Torben z pogardliwym uśmieszkiem. – Teraz dwór
jest nasz, na zawsze.
– Tak, w tym miejscu powiemy: "Żegnaj, wojenko!" – potwierdził Gustav. – Oddziały
Wallensteina z pewnością tu nie dotrą. Flanckshof leży na północno-zachodnim krańcu
półwyspu, ukryte pomiędzy zagajnikiem a morzem. Nie zauważą go.
– A co z listem królewskim? – spytał Torben.
Dumną twarz Gustava ściągnął grymas.
– E tam. Cóż jest wart akt darowizny dawno zmarłego władcy? Król Fryderyk postąpił
niesprawiedliwie, samowolnie stanowiąc, że to nie nasz ojciec odziedziczy Flanckshof, a jego
starsza siostra. Przecież młodszy brat powinien mieć pierwszeństwo, nieprawdaż? Nasza
ciotka Lidia nie miała prawa zamieszkać tu razem z tym swoim królewskim bękartem.
– No, tego, czy nasza kuzynka Annę Sofie była córką króla, tak na pewno nie wiemy.
Fryderyk II nie był szczególnie kochliwy... Oficjalnie Annę Sofie dostała dwór dlatego, że jej
ojciec, a mąż Lidii, zasłużył się królowi. Miała to być także kara dla naszego ojca za to, że nie
chciał się podporządkować władzy królewskiej.
W pamięci obu braci odżyły wspomnienia i na nowo roznieciły gniew w ich sercach. Prawdą
było, że ich ojciec zachował się wyjątkowo podle, omal nie dopuszczając się zdrady.
Niedaleko pada jabłko od jabłoni! Byli nieodrodnymi synami swego ojca.
– Ten list może się okazać niebezpieczny. Trzeba sprawdzić, gdzie się teraz znajduje –
zadecydował Gustav. – Póki co możemy rozgłosić, że jest sfałszowany. Ale jeśli król
Christian potwierdzi podpis swojego ojca...
– Król Christian przebywa w Saksonii. A zanim wróci, zdążymy zniszczyć ten nieszczęsny
dokument – zaśmiał się Torben ubawiony swym pomysłem. – Jak sądzisz, bracie?
– Myślę, że tak powinniśmy uczynić. Na wszelki wypadek.
Lidia Stake, z domu von Flanck, siedziała w swym mieszkaniu w Kopenhadze, do którego
przeprowadziła się wraz z wnukiem Ulrikiem. Jej mąż, który zasłużył się niegdyś wielce
królowi Fryderykowi II, już nie żył. Tak jak i ich córka Annę Sofie, która otrzymała
Flanckshof w darze od starego króla. Zięć Lidii pojechał na wojnę i od przerażająco długiego
czasu nie dawał znaku życia. Ulrik miał dopiero dziesięć lat, ale w świetle królewskiego
dokumentu był prawowitym spadkobiercą Flanckshof.
– Jakie to szczęście, że mamy ciebie, Virginio – rzekła Lidia do młodziutkiej, urzekającej
urodą dziewczyny, która siedziała obok niej na sofie i haftowała. – Byłaś nam nieocenioną
pomocą w drodze do naszego nowego domu.
Dziewczę o błękitnych oczach spuściło wzrok.
– To ja winnam podziękować, ciociu Lidio. Jestem tylko ubogą krewną twego męża i nie
miałam prawa mieszkać we Flanckshof.
– Ależ miałaś, moje drogie dziecko! A kiedy miną te ciężkie czasy, będziesz mogła tam
wrócić i zostać tak długo, jak zechcesz.
– Dziękuję, ciociu! Czy jest prawdą, co mówią ludzie, że Gustav i Torben von Flanck
zagarnęli Flanckshof?
– Niestety tak. Ale ty przecież spotkałaś ich kiedyś, jeszcze zanim te wszystkie nieszczęścia
spadły na Danię. To bardzo źli ludzie, obydwaj!
Gustav von Flanck... Virginia zatopiła się w marzeniach. Upłynęło już wiele miesięcy, odkąd
widziała go po raz ostatni, ale nie zapomniała nic z tego, co wydarzyło się w mrocznej altanie,
kiedy w pałacu w najlepsze trwał bal. Zachłanne usta, dłonie dotykające jej ciała, na co nikt
dotąd nie otrzymał przyzwolenia.
– Czy oni... bracia von Flanck... są żonaci?
– O ile mi wiadomo, nie – odpowiedziała korpulentna pani Lidia z ciepłym uśmiechem. –
Zdaje się, że ci dwaj nie mają za grosz poczucia przyzwoitości. Musisz się pilnować, by nie
wpaść w ich szpony, Virginio. W szczególności uważaj na Gustava! Jest niebezpieczny dla
kobiet. Pod niewątpliwie ujmującą powierzchownością kryje się zły duch!
Virginia bez słowa pochyliła się nad robótką, ale jej twarz spłonęła rumieńcem. Lidia
poruszyła się niespokojnie.
– Na dworze krążą plotki, że widziano ich w Kopenhadze. Tutaj niedaleko, wczoraj
wieczorem.
Virginia skuliła się.
– Tutaj? – spytała wstrzymując oddech.
Lidia, opacznie pojmując reakcję dziewczyny, zawołała:
– Nie obawiaj się! Nic nie mogą nam zrobić.
Do pokoju wszedł kamerdyner, ich jedyny służący.
– Pan Berend Grim prosi panią o posłuchanie.
– O, Berend! – Twarz Lidii pojaśniała, – Wprowadź go natychmiast!
Berend Grim zaliczał się do grona najlepszych przyjaciół jej zięcia. Z powodu ran
otrzymanych w walce został odesłany z Niemiec do domu. W Kopenhadze służył pani Lidii
wielką pomocą i był jej prawdziwą pociechą.
Wszedł młodzieniec, z którego całej postaci emanował spokój. Przywitał się serdecznie z
panią Lidią, po czym spojrzał na Virginię tak, jakby przybył tu właśnie z jej powodu. Ukłonił
się dwornie, a jego szarobrązowe oczy napełniły się czułością.
– Panno Virginio, cieszę się, widząc panią w tak dobrym zdrowiu – rzekł, po czym zwrócił się
do najważniejszej osoby: – Czy dobrze się tu pani czuje, pani Lidio?
– O, tak. Ochmistrz dworski był tak miły i wyszukał dla nas ten dom. I to w pobliżu zamku!
Wszystko jest tak, jak trzeba, drogi Berendzie. Brakuje nam jedynie trochę służby, ale to się
da załatwić. Jakie nowiny dziś cię sprowadzają?
– Zatrważająca pogłoska, pani Lidio, i, jak mi się wydaje, nie całkiem pozbawiona podstaw.
Starsza pani gestem wskazała mu krzesło obok siebie.
– Usiądź i opowiedz nam wszystko.
– Bracia von Flanck są w Kopenhadze.
– Słyszeliśmy o tym.
– Ale oni zatrzymali się w gospodzie w pobliżu, niedaleko rynku. Jest z nimi towarzysz broni
tego samego pokroju co oni. Pewien mój przyjaciel podsłuchał, że zamierzają się dostać tutaj
i wykraść królewski list.
Virginia spuściła oczy, ale jej drobne, kształtne dłonie drżały tak, że nie była w stanie
utrzymać igły.
– Niewykluczone, że tak uczynią – rzekła pani Lidia z goryczą. – I nie będę mogła im w tym
przeszkodzić. Oni nie mają żadnych skrupułów. Co mogę począć ja, leciwa kobieta, z
dziesięcioletnim chłopcem, młodą dziewczyną i starym służącym?
– Zatrzymam się tu na jakiś czas, żeby was chronić – powiedział Berend, nie patrząc na
Virginię.
– Nie, mój drogi – odrzekła Lidia. – To nie rozwiązuje problemu. Poza tym bracia rozpuścili
plotkę, że list królewski został sfałszowany. Tak więc właściwie nikt nie wierzy w jego
prawdziwość.
– Dlaczego w takim razie chcą go wykraść?
– Bo ten dokument jest autentyczny. Ale jedyna osoba, która może to potwierdzić, to
prawowity syn Fryderyka, król Christian.
Wnuczek Lidii, bystry i inteligentny chłopiec, wszedł do pokoju nie zauważony przez nikogo.
– Ależ, babciu – odezwał się nieoczekiwanie. – Czy nie jest nam tu dobrze? Przecież zawsze
narzekałaś na chłód panujący we Flanckshof. Moim zdaniem to tylko ziemski zbytek i dobra
doczesne. Nie warto o nie zabiegać.
– Mój ty mały apostole – uśmiechnęła się Lidia. – Przestań głosić te szlachetne idee, bo
poczuję się winna, że mam tak przyziemne pragnienia. Ale, mówiąc poważnie, ci dwaj
okrutnicy, Gustav i Torben, nigdy nie dostaną Flanckshof. Nie zasłużyli na to. Są jak
szkodniki, które powinno się wytępić. Moim obowiązkiem jest zachować dwór dla ciebie, a
także dla Virginii, która nie ma innego domu.
– Ale przecież mam brata – przypomniała jej Virginia.
– Tak, ale to dla ciebie żadne wsparcie. Całymi dniami przesiaduje w winiarni. O czym to ja
mówiłam? Tak, zamierzam zatrzymać Flanckshof również ze względu na twego ojca, Ulriku.
Kiedy wróci z wojny.
– No i dla siebie, babciu.
– Nie bądź taki zuchwały, mój chłopcze! No cóż, jeśli mam być szczera, to chcę zachować
Flanckshof również dla siebie. Ale, Berendzie... Powiadają, że nasz drogi król opuścił już
Niemcy i ruszył na Północ. Najpierw, jak słyszałam, ma udać się do Fahrmarn, a stamtąd
przez Bałtyk do Skanii. Czy to prawda, tego nie wiem, ale jest ważne, żeby odnaleźć Jego
Wysokość, zanim bracia von Flanck zdążą wykraść i zniszczyć królewski list. Czy ty...
– Oczywiście – odpowiedział, nim zdążyła dokończyć. – Wezmę ten dokument i udam się do
króla.
– Wspaniale! Mój służący wspomniał mi, że dziś wieczór odpływa statek do Skanii. Przyjdź,
kiedy się ściemni, Berendzie. Do tego czasu zdążę zamówić dla ciebie miejsce na tym
frachtowcu i napisać list do Jego Wysokości.
– Wrócę, pani Lidio. Może pani na mnie polegać.
– Wiem, Berendzie. Mój zięć nie miał nigdy lepszego przyjaciela. A teraz jesteś też naszym
przyjacielem, moim i Virginii.
Twarz gościa znowu nabrała blasku. Spojrzał na dziewczynę, ale ona zajęta była robótką.
– Dla was trojga gotów jestem umrzeć – powiedział Berend. – Panno Virginio, czy mogę z
panią zamienić kilka słów na osobności?
Niechętnie odłożyła tamborek i podążyła za nim do przedpokoju.
Popatrzył na nią z czułością.
– Panno Virginio, proszę się opiekować panią Lidią! Czasami bywa taka nierozważna.
Niechże pani będzie czujna zwłaszcza wtedy, gdy pani Lidia zamyka się w swoim pokoju.
Wprawdzie ta na wskroś uczciwa dama twierdzi, że nigdy nie ucina sobie popołudniowej
drzemki, ale skądinąd mi wiadomo, że jej się to zdarza.
Berend uśmiechnął się do Virginii. Dziewczyna jednak nie podjęła żartobliwego tonu. Jej
chłodne spojrzenie wyrażało brak zrozumienia.
– Jaki to miły człowiek – westchnęła Lidia po wyjściu Berenda. – Od razu poczułam się
bezpieczniej. Droga Virginio, nie wydaje ci się, że to dla ciebie wymarzony kandydat na
męża? Pomyśl tylko, gdybyś...
Nagle Virginia się poderwała. Na jej twarzy – twarzy porcelanowej lalki – odmalował się
grymas, który świadczył o silnym wzburzeniu.
– Och, ciociu Lidio, kiedy rozmawiałyśmy o moim bracie, przypomniałam sobie, że
obiecałam go dziś odwiedzić. Czy mogłabym dostać wolne? Na krótko!
– Wolne? Ależ, drogie dziecko, przecież nie jesteś służącą! Oczywiście, że możesz pójść do
brata, kiedy tylko masz ochotę! Ale nie dawaj mu pieniędzy, bo je przepije. A skoro już
wychodzisz, to może porozmawiałabyś z kapitanem tego frachtowca, który dziś odpływa.
Weź pieniądze, żeby mu zapłacić. Tylko nie pokazuj ich bratu!
– Dobrze, ciociu Lidio – dygnęła Virginia. – Zrobię, jak każesz, możesz mi zaufać!
Kiedy wyszła, Lidia odetchnęła ciężko i poleciła służącemu wszędzie dokładnie pozamykać i
nie wpuszczać obcych.
Virginia podążyła w stronę rynku. Najpierw rozejrzała się wokół, a potem wślizgnęła
ukradkiem do gospody. Zapytała o braci von Flanck. Nie było ich, wyszli wiele godzin temu i
nikt nie wiedział dokąd. Virginia uśmiechnęła się ujmująco, dygnęła grzecznie i wyszła. Nie
dała po sobie poznać rozczarowania. Co teraz zrobi?
Jej ładna twarzyczka szybko jednak pojaśniała. Wyprostowała się i spiesznie ruszyła w stronę
knajpy, gdzie zwykł przesiadywać jej brat. Kiedyś był bardzo sprytny. Niechże w końcu
uczyni coś pożytecznego!
Pewna młoda dziewczyna spędzała ten sam wieczór w dzielnicy miasta położonej blisko
portu.
Wołano na nią Głupia Line. Może i tkwiłaby w tym przezwisku krztyna prawdy, gdyby pod
pojęciem głupoty rozumieć, że ktoś ma serce przepełnione miłością i współczuciem dla
innych, myśli życzliwie o bliźnich i gotów jest oddać ostatni grosz komuś, kto być może
wcale go bardziej nie potrzebuje.
Tu w ciasnych uliczkach portowych przylgnęło do niej przezwisko Łachmaniara. Nietrudno
zasłużyć na taki przydomek, jeśli się uważa, że inni bardziej potrzebują ubrań, a wszystko,
czego by dotknąć, pomazane jest smołą. Ubranie Łachmaniary uszyte było ze starych
worków, stopy także miała obwiązane workami.
Caroline – bo tak naprawdę brzmiało jej imię – miała siedemnaście lat. Niedawno straciła
ojca, a matka nie żyła już od dawna. Była druga w kolejności wśród licznej gromady
rodzeństwa. Najstarsza siostra Lone została w domu, w małej chatce krytej strzechą, i
Zgłoś jeśli naruszono regulamin