krzyzacy2.rtf

(1026 KB) Pobierz
Aby rozpocz¹æ lekturê,

Henryk Sienkiewicz

Krzyżacy

tom II

 

Rozdział

pierwszy

 

Jurand znalazłszy się na podwórzu zamkowym nie wiedział zrazu, dokąd iść, gdyż

knecht, który go przeprowadził przez bramę, opuścił go i udał się ku stajniom. Przy blankach

stali wprawdzie żołdacy, to pojedynczo, to po kilku razem, ale twarze ich były tak zuchwałe,

a spojrzenia tak szydercze, iż łatwo było rycerzowi odgadnąć, że mu drogi nie wskażą, a jeżeli

na pytanie odpowiedzą, to chyba grubiaństwem lub zniewagą.

Niektórzy śmieli się pokazując go sobie palcami; inni poczęli nań znów miotać śniegiem,

tak samo jak dnia wczorajszego. Lecz on spostrzegłszy drzwi większe od innych, nad którymi

wykuty był w kamieniu Chrystus na krzyżu, udał się ku nim w mniemaniu, że jeśli komtur i

starszyzna znajdują się winnej części zamku lub w innych izbach, to go ktoś przecie musi z

błędnej drogi nawrócić.

I tak się stało. W chwili gdy Jurand zbliżał się do owych drzwi, obie ich połowy otworzyły

się nagle i stanął przed nimi młodzianek z wygoloną głową jak klerycy, ale przybrany w suknię

świecką, i zapytał:

– Wyście, panie, Jurand ze Spychowa?

– Jam jest.

– Pobożny komtur rozkazał mi prowadzić was. Pójdźcie za mną.

I począł go wieść przez sklepioną wielką sień ku schodom. Przy schodach jednak zatrzymał

się i obrzuciwszy Juranda oczyma, znów spytał:

– Broni zaś nie macie przy sobie żadnej? Kazano mi was obszukać.

Jurand podniósł do góry oba ramiona, tak aby przewodnik mógł dobrze obejrzeć całą jego

postać, i odpowiedział:

– Wczoraj oddałem wszystko.

Wówczas przewodnik zniżył głos i rzekł prawie szeptem:

– Tedy strzeżcie się gniewem wybuchnąć, boście pod mocą i przemocą.

– Aleć i pod wolą boską – odpowiedział Jurand.

I to rzekłszy spojrzał uważnie na przewodnika, a spostrzegłszy w jego twarzy coś w rodzaju

politowania i współczucia rzekł:

– Uczciwość patrzy ci z oczu, pachołku. Odpowieszże mi szczerze na to, o co spytam?

– Śpieszcie się, panie – rzekł przewodnik.

– Oddadzą dziecko za mnie?

A młodzieniec podniósł brwi ze zdziwieniem:

– To wasze dziecko tu jest?

– Córka.

– Owa panna w wieży przy bramie?

– Tak jest. Przyrzekli ją odesłać, jeśli im się sam oddam.

Przewodnik poruszył rękami na znak, że nic nie wie, ale twarz jego wyrażała niepokój i

zwątpienie.

A Jurand spytał jeszcze:

– Prawda-li, że strzegą jej Szomburg i Markwart?

– Nie ma tych braci na zamku. Odbierzcie ją jednak, panie, nim starosta Danveld ozdrowieje.

Usłyszawszy to Jurand zadrżał, ale nie było już czasu pytać o nic więcej, gdyż doszli do

sali na piętrze, w której Jurand miał stanąć przed obliczem starosty szczytnieńskiego. Pachołek

otworzywszy drzwi cofnął się na powrót ku schodom.

Rycerz ze Spychowa wszedł i znalazł się w obszernej komnacie, bardzo ciemnej, gdyż

szklane, oprawne w ołów gomółki przepuszczały niewiele światła, a przy tym dzień był zimowy,

chmurny. W drugim końcu komnaty palił się wprawdzie na wielkim kominie ogień,

ale źle wysuszone kłody mało dawały płomienia. Dopiero po niejakim czasie, gdy oczy Juranda

oswoiły się ze zmrokiem, dostrzegł w głębi stół i siedzących za nim rycerzy, a dalej za

ich plecami błazen zamkowy trzymał na łańcuchu oswojonego niedźwiedzia.

Jurand potykał się niegdyś z Danveldem, po czym widział go dwukrotnie na dworze księcia

mazowieckiego jako posła, ale od tych terminów upłynęło kilka lat; poznał go jednak pomimo

mroku natychmiast i po otyłości, i po jego twarzy, a wreszcie po tym, że siedział za

stołem w pośrodku, w poręczastym krześle, mając rękę ujętą w drewniane łupki, opartą na

poręczy. Po prawej jego stronie siedział stary Zygfryd de Löwe z Insburka, nieubłagany wróg

polskiego plemienia w ogóle, a Juranda ze Spychowa w szczególności; po lewej młodsi bracia

Gotfryd i Rotgier. Danveld zaprosił ich umyślnie, aby patrzyli na jego tryumf nad groźnym

wrogiem, a zarazem nacieszyli się owocami zdrady, którą na współkę uknuli i do której wykonania

dopomogli. Siedzieli więc teraz wygodnie, przybrani w miękkie, z ciemnego sukna

szaty, z lekkimi mieczami przy boku – radośni, pewni siebie, spoglądając na Juranda z pychą

i z taką niezmierną pogardą, którą mieli zawsze w sercach dla słabszych i zwyciężonych.

Długi czas trwało milczenie, albowiem pragnęli się nasycić widokiem męża, którego

przedtem po prostu się bali, a który teraz stał przed nimi ze spuszczoną na piersi głową, przybrany

w zgrzebny wór pokutniczy, z powrozem u szyi, na którym wisiała pochwa miesza.

Chcieli też widocznie, by jak największa liczba ludzi widziała jego upokorzenie, gdyż

przez boczne drzwi, prowadzące do innych izb, wchodził, kto chciał, i sala zapełniła się niemal

do połowy zbrojnymi mężami. Wszyscy patrzyli z niezmierną ciekawością na Juranda

rozmawiając głośno i czyniąc nad nim uwagi. On zaś widząc ich nabrał właśnie otuchy, albowiem

myślał w duszy: “Gdyby Danveld nie chciał dotrzymać tego, co obiecywał, nie wzywałby

tylu świadków”.

Tymczasem Danveld skinął ręką i uciszył rozmowy, po czym dał znak jednemu z giermków,

ów zaś zbliżył się do Juranda i chwyciwszy dłonią za powróz otaczający jego szyję

przyciągnął go o kilka kroków bliżej do stołu.

A Danveld spojrzał z tryumfem po obecnych i rzekł:

– Patrzcie, jako moc Zakonu zwycięża złość i pychę.

– Daj tak Bóg zawsze! – odpowiedzieli obecni.

Nastała znów chwila milczenia, po której Danveld zwrócił się do jeńca:

– Kąsałeś Zakon jako pies zapieniony, przeto Bóg sprawił, że jako pies stoisz przed nami,

z powrozem na szyi, wyglądając łaski i zmiłowania.

– Nie równaj mnie z psem, komturze – odrzekł Jurand – bo czci ujmujesz tym, którzy potykali

się ze mną i z mojej ręki polegli.

Na te słowa szmer powstał między zbrojnymi Niemcami: nie wiadomo było, czy rozgniewała

ich śmiałość odpowiedzi, czy uderzyła jej słuszność.

Lecz komtur nie był rad z takiego obrotu rozmowy, więc rzekł:

– Patrzcie, oto tu jeszcze pluje nam w oczy hardością i pychą!

A Jurand wyciągnął w górę dłonie jak człowiek, który niebiosa wzywa na świadki, i odrzekł

kiwając głową:

– Bóg widzi, że moja hardość została za bramą tutejszą. Bóg widzi i będzie sądził, czy

hańbiąc mój stan rycerski nie pohańbiliście się i sami. Jedna jest cześć rycerska, którą każdy,

kto opasan, szanować winien.

Danveld zmarszczył brwi, ale w tej chwili błazen zamkowy począł brząkać łańcuchem, na

którym trzymał niedźwiadka, i wołał:

– Kazanie! kazanie! przyjechał kaznodzieja z Mazowsza! Słuchajcie! Kazanie!

Po czym zwrócił się do Danvelda:

– Panie! – rzekł – graf Rosenheim, gdy go dzwonnik za wcześnie na kazanie dzwonieniem

rozbudził, kazał mu zjeść sznur dzwonniczy od węzła do węzła; ma i ów kaznodzieja powróz

na szyi – każcie mu go zjeść, nim kazania dokończy.

I to rzekłszy począł patrzeć na komtura nieco niespokojnie, nie był bowiem pewien, czy

ów roześmieje się, czy każe go za niewczesne odezwanie się wysmagać. Lecz bracia zakonni,

gładcy, układni, a nawet i pokorni, gdy nie poczuwali się w sile, nie znali natomiast żadnej

miary wobec zwyciężonych; więc Danveld nie tylko skinął głową skomorochowi na znak, że

na urągowisko pozwala, lecz i sam wybuchnął grubiaństwem tak niesłychanym, że na twarzach

kilku młodszych giermków odbiło się zdumienie.

– Nie narzekaj, żeć pohańbiono – rzekł – bo choćbym cię psiarczykiem uczynił, lepszy

psiarczyk zakonny niż wasz rycerz!

A ośmielony błazen począł krzyczeć:

– Przynieś zgrzebło, wyczesz mi niedźwiedzia, a on ci wzajem kudły łapą wyczesze!

Na to tu i ówdzie ozwały się miechy, jakiś głos zawołał spoza pleców braci zakonnych:

– Latem będziesz trzcinę na jeziorze kosił!

– I raki na ścierwo łowił! – zawołał inny. Trzeci zaś dodał:

– A teraz pocznij wrony od wisielców odganiać! Nie zbraknieć tu roboty.

Tak to oni szydzili ze strasznego im niegdyś Juranda. Powoli wesołość ogarnęła zgromadzenie.

Niektórzy wyszedłszy zza stołu poczęli zbliżać się do jeńca, opatrywać go z bliska i

mówić: “Toć jest ów dzik ze Spychowa, któremu nasz komtur kły powybijał; pianę pewnie

ma w pysku; rad by kogo ciął, ale nie może!” Danveld i inni bracia zakonni, którzy chcieli z

początku dać posłuchaniu jakiś uroczysty pozór sądu, widząc, że rzecz obróciła się inaczej,

popodnosili się także z ław i pomieszali się z tymi, którzy zbliżyli się ku Jurandowi.

Nie był wprawdzie z tego rad stary Zygfryd z Insburka, ale sam komtur mu rzekł: “Rozmarszczcie

się, będzie jeszcze większa uciecha!” I poczęli także oglądać Juranda, gdyż to

była sposobność rzadka, albowiem który z rycerzy lub knechtów widział go przedtem tak

blisko, ten zwykle zamykał oczy potem na wieki. Więc niektórzy mówili także: “Pleczysty

jest, chociaż ma kożuch pod worem, można by go grochowinami owinąć i po jarmarkach

prowadzać...” Inni zaś jęli wołać o piwo, aby dzień stał im się jeszcze weselszy.

Jakoż po chwili zadzwoniły kopiaste dzbańce, a ciemna sala wypełniła się zapachem spadającej

spod pokryw piany. Rozweselony komtur rzekł: “Tak właśnie dobrze, niech nie pomyśli,

że jego pohańbienie wielka rzecz!” Więc znowu zbliżali się do niego i trącając go pod

brodę konwiami mówili: “Rad byś pił, mazurski ryju!” – a niektórzy ulewając na dłonie chlustali

mu w oczy, on zaś stał między nimi, zahukany, zelżony, aż wreszcie ruszył ku staremu

Zygfrydowi i widocznie czując, że nie wytrzyma już długo, począł krzyczeć tak głośno, aby

zagłuszyć gwar panujący w sali:

– Na mękę Zbawiciela i duszne zbawienie, oddajcie mi dziecko, jakoście obiecali!

I chciał chwycić prawą dłoń starego komtura, lecz ów odsunął się szybko i rzekł:

– Z dala, niewolniku! czego chcesz?

– Wypuściłem z jeństwa Bergowa i przyszedłem sam, boście obiecali, że za to oddacie mi

dziecko, które się tu znajduje.

– Kto ci obiecywał? – spytał Danveld.

– W sumieniu i wierze ty, komturze!

– Świadków nie znajdziesz, ale za nic świadkowie, gdy chodzi o cześć i słowo.

– Na twoją cześć! na cześć Zakonu! – zawołał Jurand.

– Tedy córka będzie ci oddana! – odpowiedział Danveld.

Po czym zwrócił się do obecnych i rzekł:

– Wszystko, co go tu spotkało – niewinna to igraszka, nie w miarę jego występków i

zbrodni. Ale żeśmy przyrzekli wrócić mu córkę, jeśli się stawi i upokorzy przed nami, tedy

wiedzcie, że słowo Krzyżaka ma być jako słowo Boże niewzruszonym i że ową dziewkę, którąśmy

rozbójnikom odjęli, darujem teraz wolnością, a po przykładnej pokucie za grzechy

przeciw Zakonowi i jemu do domu wrócić dozwolimy.

Zdziwiła niektórych taka mowa, gdyż znając Danvelda i jego dawne do Juranda urazy nie

spodziewali się po nim tej uczciwości. Więc stary Zygfryd, a z nim razem Rotgier i brat Gotfryd

spoglądali na niego podnosząc ze zdumienia brwi i marszcząc czoła, ów jednakże udał,

że tych pytających spojrzeń nie widzi, i rzekł:

– Córkę ci pod strażą odeślem, ty zaś tu ostaniesz, póki straż nasza bezpiecznie nie wróci i

póki okupu nie zapłacisz.

Jurand sam był nieco zdumiony, albowiem już był stracił nadzieję, by nawet dla Danusi

ofiara jego mogła się na coś przydać, więc spojrzał na Danvelda prawie z wdzięcznością i

odpowiedział:

– Bóg ci zapłać, komturze!

– Poznaj rycerzy Chrystusa – rzekł Danveld.

A na to Jurand:

– Jużci z niego wszelkie miłosierdzie! Ale żem też dziecka kęs czasu nie oglądał, pozwólże

mi dziewkę obaczyć i pobłogosławić.

– Ba, i nie inaczej jak wobec nas wszystkich, aby zaś byli świadkowie naszej wiary i łaski.

To rzekłszy kazał przybocznemu giermkowi sprowadzić Danusię, sam zaś zbliżył się do

von Löwego, Rotgiera i Gotfryda, którzy otoczywszy go poczęli szybką i żywą rozmowę.

– Nie przeciwię się, lubo nie takiś miał zamiar – mówił stary Zygfryd.

A gorący, słynny z męstwa i okrucieństwa Rotgier mówił:

– Jak to? nie tylko dziewkę, ale i tego diabelskiego psa wypuścisz, aby znów kąsał?

– Nie tak ci jeszcze będzie kąsał! – zawołał Gotfryd.

– Ba!... zapłaci okup! – odparł niedbale Danveld.

– Choćby wszystko oddał, w rok dwa razy tyle złupi.

– Nie przeciwię się co do dziewki – powtórzył Zygfryd – ale na tego wilka nieraz jeszcze

owieczki zakonne zapłaczą.

– A nasze słowo? – spytał uśmiechając się Danveld.

– Inaczej mówiłeś....

Danveld wzruszył ramionami.

– Mało wam było uciechy? – spytał. – Chcecie więcej?

Inni zaś otoczyli znów Juranda i w poczuciu chwały, która z uczciwego postępku Danvelda

spadła na wszystkich ludzi zakonnych, poczęli mu się chełpić do oczu:

– A co, łamignacie! – mówił kapitan zamkowych łuczników – nie tak by postąpili twoi pogańscy

bracia z chrześcijańskim naszym rycerzem!

– Krew zaś naszą toś pijał?

– A my ci za kamień chlebem...

Ale Jurand nie uważał już ni na pychę, ni na pogardę, która była w ich słowach: serce miał

wezbrane a rzęsy wilgotne. Myślał, że oto za chwilę zobaczy Danusię i że zobaczy ją istotnie

z ich łaski, więc spoglądał na mówiących prawie ze skruchą i wreszcie odrzekł:

– Prawda! prawda! bywałem wam ciężki, ale... nie zdradliwy.

Wtem w drugim końcu sali jakiś głos krzyknął nagle: “Wiodą dziewkę!” – i naraz w całej

sali uczyniło się milczenie. Żołnierze rozstąpili się na obie strony, gdyż jakkolwiek żaden z

nich nie widział dotąd Jurandówny, a większa ich część z powodu tajemniczości, którą Danveld

otaczał swe uczynki, nie wiedziała nic o jej pobycie w zamku, jednakże ci, którzy wiedzieli,

zdążyli już teraz szepnąć innym o przecudnej jej urodzie. Wszystkie więc oczy skierowały

się z nadzwyczajną ciekawością na drzwi, przez które miała się ukazać.

Tymczasem naprzód ukazał się giermek, za nim znana wszystkim służka zakonna, ta sama,

która jeździła do leśnego dworca, za nią zaś weszła przybrana biało dziewczyna, z rozpuszczonymi

włosami przewiązanymi wstążką na czole.

I nagle w całej sali rozległ się na kształt grzmotu jeden ogromny wybuch śmiechu. Jurand,

który w pierwszej chwili skoczył był ku córce, cofnął się nagle i stał blady jak płótno, spoglądając

ze zdumieniem na spiczastą głowę, na sine usta i na nieprzytomne oczy niedojdy, którą

mu oddawano jako Danusię.

– To nie moja córka! – rzekł trwożnym głosem.

– Nie twoja córka? – zawołał Danveld. – Na świętego Liboriusza z Padebornu! To albośmy

nie twoją zbójom odbili, albo ci ją jakiś czarownik zmienił, bo innej nie masz w Szczytnie.

Stary Zygfryd, Rotgier i Gotfryd zamienili z sobą szybkie spojrzenia, pełne największego

podziwu nad przebiegłością Danvelda, ale żaden z nich nie miał czasu odezwać się, gdyż Jurand

począł wołać okropnym głosem:

– Jest! jest w Szczytnie! Słyszałem, jako śpiewała, słyszałem głos mojego dziecka!

Na to Danveld obrócił się do zebranych i rzekł spokojnie a dobitnie:

– Biorę was tu obecnych na świadków, a szczególnie ciebie, Zygfrydzie z Insburka, i was,

pobożni bracia, Rotgierze i Gotfrydzie, że wedle słowa i uczynionej obietnicy oddaję tę

dziewkę, o której pobici przez nas zbójcy powiadali, jako jest córką Juranda ze Spychowa.

Jeśli zaś nią nie jest – nie nasza w tym wina, ale raczej wola Pana naszego, który w ten sposób

chciał wydać Juranda w nasze ręce.

Zygfryd i dwaj młodsi bracia skłonili głowy na znak, że słyszą i będą w potrzebie świadczyli.

Potem znów zmienili szybkie spojrzenia – gdyż było to więcej, niż sami mogli się spodziewać:

schwytać Juranda, nie oddać mu córki, a jednak pozornie dotrzymać obietnicy, któż

inny by to potrafił:

Lecz Jurand rzucił się na kolana i począł zaklinać Danvelda na wszystkie relikwie w Malborgu,

a potem na prochy i głowy rodziców, by oddał mu prawdziwe jego dziecko i nie postępował

jako oszust i zdrajca łamiący przysięgi i obietnice. W głosie jego tyle było rozpaczy

i prawdy, że niektórzy poczęli się domyślać podstępu, innym zaś przychodziło na myśl, że

może naprawdę jaki czarownik odmienił postać dziewczyny.

– Bóg patrzy na twoją zdradę! – wołał Jurand. – Na rany Zbawiciela! na godzinę śmierci

twojej, oddaj mi dziecko!

I wstawszy z klęczek szedł zgięty we dwoje ku Danveldowi, jakby chciał mu objąć kolana,

i oczy błyszczały mu prawie szaleństwem, a głos łamał mu się na przemian bólem, trwogą,

rozpaczą i groźbą. Danveld zaś słysząc wobec wszystkich zarzuty zdrady i oszustwa począł

parskać nozdrzami, wreszcie gniew buchnął mu na twarz jak płomień, więc chcąc do reszty

zdeptać nieszczęśnika posunął się również ku niemu i pochyliwszy się do jego ucha szepnął

przez zaciśnięte zęby:

– Jeślić ją oddam – to z moim bękartem...

Lecz w tej samej chwili Jurand ryknął jak buhaj: obie jego dłonie chwyciły Danvelda i

podniosły go w górę. W sali rozległ się przeraźliwy krzyk: “Oszczędź!!” – po czym ciało

komtura uderzyło z tak straszną siłą o kamienną podłogę, że mózg z roztrzaskanej czaszki

obryzgał bliżej stojących Zygfryda i Rotgiera.

Jurand skoczył ku bocznej ścianie, przy której stały zbroje, i porwawszy wielki dwuręczny

miecz runął jak burza na skamieniałych z przerażenia Niemców.

Byli to ludzie przywykli do bitew, rzezi i krwi, a jednak upadły w nich serca tak dalece, że

nawet gdy odrętwienie minęło, poczęli się cofać i pierzchać, jak stado owiec pierzcha przed

wilkiem, który jednym uderzeniem kłów zabija. Sala zabrzmiała okrzykami przerażenia, tupotem

nóg ludzkich, brzękiem przewracanych naczyń, wyciem pachołków, rykiem niedźwiedzia,

który wyrwawszy się z rąk skomorocha począł wdrapywać się na wysokie okno – i rozpaczliwym

wołaniem o zbroje, o tarcze, o miecze i kusze. Zabłysła wreszcie broń i kilkadziesiąt

ostrzy skierowało się ku Jurandowi, lecz on niebaczny na nic, na wpół obłąkany, sam

skoczył ku nim i rozpoczęła się walka dzika, niesłychana, podobniejsza do rzezi niż do orężnej

rozprawy. Młody i zapalczywy brat Gotfryd pierwszy zastąpił drogę Jurandowi, lecz ów

odwalił mu błyskawicą miecza głowę wraz z ręką i łopatką; za czym padł z jego ręki kapitan

łuczników i ekonom zamkowy von Bracht i Anglik Hugues, który choć nie bardzo rozumiał,

o co chodzi, litował się jednak nad Jurandem i jego męką, a wydobył oręż dopiero po zabiciu

Danvelda. Inni widząc straszliwą siłę i rozpętanie męża zbili się w kupę, by razem stawić

opór, ale sposób ten gorszą jeszcze sprowadził klęskę, gdyż on z włosem zjeżonym na głowie,

z obłąkanymi oczyma, cały oblany krwią i krwią dyszący, rozhukany, zapamiętały, ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin