Conan i Pani śmierć - De Craft Jack.rtf

(577 KB) Pobierz


Uuk Quality Books

 

JACK de CRAFT

PANI ŚMIERĆ


Spis treści

PROLOG

ROZDZIAŁ PIERWSZY

ROZDZIAŁ DRUGI

ROZDZIAŁ TRZECI

ROZDZIAŁ CZWARTY

ROZDZIAŁ PIĄTY

ROZDZIAŁ SZÓSTY

ROZDZIAŁ SIÓDMY

ROZDZIAŁ ÓSMY

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

ROZDZIAŁ JEDENASTY

ROZDZIAŁ DWUNASTY

ROZDZIAŁ TRZYNASTY

ROZDZIAŁ CZTERNASTY

ROZDZIAŁ PIĘTNASTY

ROZDZIAŁ SZESNASTY

ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY

ROZDZIAŁ OSIEMNASTY

ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DRUGI

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY TRZECI

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY CZWARTY

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIĄTY

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SZÓSTY

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SIÓDMY

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY ÓSMY

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DZIEWIĄTY

ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY

ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY PIERWSZY

ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY DRUGI

ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY TRZECI

EPILOG


PROLOG

Port w Luxurze gościł wiele statków, często z najbardziej oddalonych krajów świata. Ale ten statek, który ze zrefowanymi żaglami stał na redzie budził ciekawość gapiów. Wąski, o niewysokich burtach, smukły dziób zakończony głową smoka wznosił ponad wodą. Przy wiosłach siedzieli poważni, jasnowłosi i brodaci żołnierze o bladych twarzach. Każdy z nich był wysoki, o szerokich ramionach i widać było na pierwszy rzut oka, że to ludzie nawykli do topora czy oszczepu. Oni też z ciekawością, choć w milczeniu przyglądali się barwnemu tłumowi kręcących się po nabrzeżu Stygijczyków. Wreszcie, gdy słońce chyliło już się ku zachodowi, do burty statku podpłynęła łódź. Siedziało w niej dwóch Stygijczyków, a między nimi zgarbiony mężczyzna w czarnym płaszczu. Nie było widać jego twarzy, gdyż pochylał głęboko głowę przyciskając brodę do piersi. Żeglarze jednak musieli się go spodziewać, gdyż zaraz dwóch z nich wychyliło się, ujęło przybyłego pod ramiona i wciągnęło na pokład. Dowódca żeglarzy, rudobrody olbrzym przycisnął go do piersi i ucałował. Zobaczył wynędzniałą twarz przybysza, przepaskę na prawym oku, zmiażdżony, a niestarannie złożony nos i nagie, pozbawione zębów dziąsła.

— Zapłacicie za to — rzekł z nienawiścią patrząc na Stygijczyków.

Jeden z nich roześmiał się pogardliwie.

— Bacz pilnie co mówisz — powiedział — i pamiętaj, że nie opuściłeś jeszcze Stygii.

Żeglarz splunął przez zęby i zaklął, ale nie odezwał się więcej.

— A ty — Stygijczyk spojrzał na jednookiego — pamiętaj o naszej łasce. Wiedz jednak, że nic nie uratuje cię przed śmiercią, jeżeli spróbujesz powrócić.

— Dość tego — rozkazał dowódca żeglarzy — wynoście się i niech was piekło pochłonie.

 

 


ROZDZIAŁ PIERWSZY

Ymirsferd był dumny zarówno ze swego imienia, które w języku Vanirów oznaczało „miecz Ymira”, jak i siły. Niczym było bowiem dla niego przerąbanie na pół toporem rycerza w pełnej zbroi czy zabicie tura uderzeniem pięści. Od kiedy jednak niechcący, w czasie zabawy zabił swego najlepszego przyjaciela, starał się ostrożnie szafować siłą. Właśnie z powodu tego nieszczęsnego wypadku opuścił dwór w stolicy Vanaheimu i na polecenie króla udał się, aby odszukać pewnego człowieka. Pierwszy raz znalazł się tak daleko od kraju, przemierzył Cimmerię, znalazł się w Tauranie, aż wreszcie dobił do celu czyli do Pogranicza Bossońskiego. Odnalazł mały kamienny zameczek i stał teraz przed tym, którego poszukiwał. Musiał przyznać, że nigdy jeszcze nie widział człowieka takiej postury jak jego gospodarz. Był to bowiem mężczyzna jeszcze wyższy od Ymirsferda i szerszy w barach, a każdy jego ruch znamionował nie tylko siłę, ale i niebywałą zręczność. Ymirsferd musiał z niechęcią przyznać przed samym sobą, że nie chciałby spotkać się z tym olbrzymem na ubitej ziemi. Chociaż nie był to już człowiek młody. Czarne włosy miał przyprószone szronem siwizny, a wokół lodowato niebieskich oczu rysowały się szerokie zmarszczki nadając twarzy wyraz zmęczenia.

— A więc spotkałem cię wreszcie Conanie Cimmeryjczyku — rzekł Ymirsferd z uśmiechem na ustach — a nie było to, wierz mi, łatwe.

— Wiedziałem, że kiedyś tak się stanie — odparł Conan nalewając gościowi wina do kubka — ale nie sądź, że w czymkolwiek ci pomogę.

Ymirsferd upił łyk wina.

— Ty to mówisz, Conanie? — spytał — ty, który byłeś królem Aquilloni, ty który zwyciężyłeś magów i kapłanów, który powiodłeś piratów Królowej Czarnego Wybrzeża na Stygię, który uratowałeś khaurańską Królową Taramis...

— Znam moje dzieje lepiej niż ty — warknął Conan — ale powiem ci, że dość już miałem walk, bitew, tułaczki. Kupiłem ten zamek i okoliczne włości. Mam żonę, dzieci, prowadzę leniwe, spokojne życie. Nie interesują mnie wieści ze świata, niech się tam wali i pali, niech ludzie mordują się o władzę i złoto. Ja pragnę już tylko odpoczynku nim Crom wezwie mnie do Valhalli.

— Nie uwierzyłbym, gdybym słyszał to z innych ust — pokręcił głową Ymirsferd.

Znów upił łyk wina z kubka.

— Mój władca zezwolił, abym powiedział ci, że otrzymasz wszystko czego pragniesz, prócz korony Vanaheimu. To szczodra oferta, przyznasz chyba.

Conan skinął głową.

— Nie byle jakie szykuje zadanie twój król — rzekł zadumany — podejrzewam, iż to wyprawa, z której raczej się nie wraca.

Ymirsferd roześmiał się.

— Nic nie wiem o tym, co miałbyś zrobić — powiedział — ja tylko przybyłem, aby zabrać cię do Vanaheimu. Tam dowiesz się wszystkiego z ust króla.

— Nie pojadę z tobą choćbyś ofiarował mi wszystkie królestwa i skarby świata.

Drzwi komnaty otworzyły się i do środka weszła młoda, jasnowłosa kobieta o bladej, delikatnej twarzy i ogromnych zielonych oczach. Ymirsferd zachwycony powstał na jej widok.

— To mój świat — rzekł Conan obejmując żonę — moje złoto i królestwo. I na Croma klnę się, że nie chcę nic poza tym.

— Zaproś naszego gościa na obiad — powiedziała z leciutkim uśmiechem — kazałam kucharzowi specjalnie się postarać.

Ymirsferd pochylił głowę.

— Dzięki, o pani — odparł — chyba rozumiem już — rzekł zwracając się do Conana — czemu nie chcesz opuścić domu.

Westchnął i spojrzał na wychodzącą kobietę.

— Wygrałeś Conanie — mruknął — nie będę cię już więcej namawiał.

Cimmeryjczyk poklepał go po ramieniu i pociągnął za sobą.

— Chodźmy na ten obiad — rzekł — czas już.

Ymirsferd idąc u jego boku zdał sobie sprawę, że po raz pierwszy czuje się mały i wątły.

 

 


ROZDZIAŁ DRUGI

Drużyna Ymirsferda weszła już na południowe obszary Cimmerii. Do tej chwili szczęśliwie nie byli przez nikogo niepokojeni i mieli nadzieję, że spokojnie i bezpiecznie dojdą z powrotem do Vanaheimu. Obozowali właśnie na polanie, pod lasem. Miało się już ku zmierzchowi, gdy Ymirsferd dojrzał na horyzoncie, wyłaniającą się z mroku i mgły galopującą na koniu postać. Kiedy jeździec był już całkiem blisko, dostrzegli wreszcie jego twarz. Ale Ymirsferd wcześniej poznał, iż to musi być Conan. Próżno bowiem byłoby szukać człowieka podobnego postawą do Cimmeryjczyka. Teraz Conan zeskoczył z chrapiącego i okrytego pianą wierzchowca.

— Co się stało? — spytał Ymirsferd bacznie przyglądając się przybyszowi.

— Daj coś jeść i pić — rozkazał szorstko Conan i zwalił się na ziemię obok ogniska.

Vanir z podziwem przyjrzał się temu olbrzymowi, teraz odzianemu w skórzaną zbroję i półpancerz na piersiach. U pasa Cimmeryjczyk miał długi, prawie pięciostopowy miecz o szerokiej klindze i zdobionej drogimi kamieniami rękojeści. Nawet leżąc, zmęczony długą podróżą, Conan roztaczał wokół siebie atmosferę niezwykłej siły. Łapczywie sięgnął po podany mu sarni udziec. Kości zatrzeszczały gdy wgryzł się w porcję. Vanirowie w milczeniu patrzyli jak się posila i jak ciągnie długie łyki wina ze wciąż na nowo napełnianego dzbana. Wreszcie odetchnął ciężko, oblizał palce z tłuszczu i wskazał Ymirsferdowi, aby usiadł obok niego.

— Mów Conanie — poprosił Vanir.

— Gdy wyjechałem na kilka dni — zaczął Conan — jacyś zbrojni napadli na zamek. Wyrżnęli w pień moich ludzi, porwali żonę. Zostawili tylko dzieci i parę kobiet.

Potężne dłonie Cimmeryjczyka zacisnęły się w pięści, a oczy nabrały tak szalonego wyrazu, że Ymirsferd aż odwrócił wzrok.

— Patrz co zostawili — Conan sięgnął w zanadrze i podał Vanirowi złożony w czworo pergamin.

Ymirsferd wzruszył ramionami.

— Nie umiem czytać — rzekł — co tam jest?

— „Trzymaj się z dala od Vanaheimu. Wzięliśmy twoją żonę, a jeżeli nie posłuchasz rady zabijemy twoich synów”.

Vanir potarł knykciami brodę. Nagle Conan chwycił go za ramię i przyciągnął do siebie. Ymisferd tuż przed twarzą dojrzał lodowato-niebieskie oczy Cimmeryjczyka teraz szalone i pełne gniewu. Wstrząsnął nim mimowolny dreszcz.

— Czego chce ode mnie twój król? Kto mógł się bać tej misji tak bardzo, że porwał moją żonę i wybił ludzi? Mów, na Croma, człowieku!

Ymirsferd wyrwał ramię z uścisku.

— Nie wiem, Conanie — rzekł — mogę tylko domyślać się pewnych rzeczy.

— Mów więc i nie dręcz mnie dłużej — w głosie Cimmeryjczyka zadźwięczała groźba.

— W zeszłym roku Hrodwig powrócił z wygnania, zabił panującego wtedy Aarda i obwołał się królem Vanaheimu. Służyłem mu od lat, wiem więc, że jego brat był przez dwadzieścia lat więziony przez Stygijczyków. Teraz, gdy Hrodwig został władcą, mógł już wykupić brata z niewoli. Sądzę, więc, że chodzi o zemstę, że mój pan pragnie abyś kogoś zabił, a kto wie może poprowadził wyprawę na Stygię.

— Stygia — szepnął Conan — zawsze Stygia i Stygijczycy, wyznawcy Seta z Khemi, magowie i kapłani, okrutni władcy. Tyle klęsk ponieśli, a jednak wciąż kąsają. O na Croma, jakże nienawidzę Stygii!

— Słyszałem i ja co nieco o tym kraju — mruknął Ymirsferd — i powiem ci, że nigdy nie chciałbym tam się znaleźć.

— Ja też — odparł Conan — lecz trudno. Muszę pomścić swych ludzi i uwolnić żonę. Nikt jeszcze nie zadrwił z Conana Cimmeryjczyka bezkarnie. Tym co to zrobili wyrwę serca z piersi i rzucę psom na pożarcie!

— Jeżeli szpiedzy Stygii wiedzieli, że cię odwiedziłem wiedzą też zapewne, że przyjechałeś tu. Nie obawiasz się więc, że skrzywdzą twoją żonę czy synów?

— Dziećmi zaopiekował się człowiek, który może drwić z potęgi Stygii. Wódz bossońskich najemników. A Ylwę — Ymirsferd pierwszy raz usłyszał jak Conan wymawia imię żony — będą trzymać do końca, aby cały czas móc mnie straszyć. Zapłacą mi za to, klnę się na Croma! Ale wpierw — Conan utkwił wzrok w Vanirze — wysłucham twojego króla. Może dzięki temu dojdę co wypada mi czynić.

Ymirsferd szeroko uśmiechnięty wyciągnął obie dłonie.

— Cieszę się Conanie. Wierz mi, że nie pożałujesz tego.

— Żałuję, że w ogóle cię spotkałem — odparł Cimmeryjczyk — przywlokłeś nieszczęście do mego domu. Módl się do bogów, aby moja żona żyła.

Ymirsferd opuścił dłonie i uśmiech zgasł na jego twarzy. Wiedział kogo sięgnie zemsta Cimmeryjczyka, jeśli straci żonę. Lodowaty strumyczek potu spłynął mu po plecach.

 

 


ROZDZIAŁ TRZECI

Hrodwig był już bardzo stary. Jego twarz przypominała pieczone jabłko, siwe włosy spływały na ramiona, ale głos nadal miał jeszcze władczą moc. Conan stał przed nim i obaj myśleli o tym jak to się układają koleje życia, że Cimmeryjczyk, który zawsze walczył z Vanirami teraz stał się ich sprzymierzeńcem.

— Współczuję ci Conanie — rzekł Hrodwig — i wiedz, że pomogę ci odzyskać żonę, gdyż wiem, że to moi ludzie sprowadzili nieszczęście do twego domu. A teraz siadaj i wysłuchaj co ja i mój brat będziemy mieli do powiedzenia.

Otwarły się drzwi komnaty. Dwóch mężczyzn wniosło fotel, na którym siedziała jakaś przeraźliwie chuda postać. Conanowi wydawało się, że to kościotrup obciągnięty żółtym, pomarszczonym pergaminem, tak wątłe były dłonie ściskające poręcze. Kości policzków zdawały się przebijać skórę. Słudzy postawili fotel obok tronu Hrodwiga i wyszli.

— Oto mój brat, Conanie — rzekł władca — dwadzieścia lat spędził w lochach Stygii.

Cimmeryjczyk nie musiał nawet pytać czy go torturowano. Przepaska na oku, ślad po zmiażdżeniu nosa i bezzębne dziąsła mówiły same za siebie.

— Tak, Conanie — zaszeptał brat Hrodwiga jakby odgadując jego myśli — torturowano mnie i to tak strasznie jak tylko mogą to czynić kapłani Seta. Łamano mi kości, rozciągano stawy, wyrwano zęby i paznokcie, wyłupiono oko. Rwano mi ciało rozpalonymi kleszczami, polewano płynną siarką, zdzierano skórę ze stóp, w końcu nawet wykastrowano mnie.

Ciałem Conana wstrząsnął dreszcz.

— Za co to wszystko? — spytał zaciskając usta.

— To długa historia — wtrącił Hrodwig — opowiem ci ją, bo znam wszystko tak samo dobrze jak Rynherd, a jemu trudno jest mówić.

Odetchnął głęboko, upił łyk wina i otarł powoli usta. Milczał chwilę zbierając myśli.

— Rynherd był zawsze dziwny — zaczął w końcu — my Vanirowie jesteśmy narodem wojowników i żeglarzy. Mało interesujemy się magią, a jeśli już, to tą najprostszą, wróżbami, przepowiadaniem pogody, leczeniem. Rynherda tymczasem zawsze ciekawiło to co tajemnicze i niepoznane. Gdy miał siedemnaście lat opuścił Vanaheim i popłynął do Zingary. Tam uczył się magii od kordavijskich kapłanów. Po trzynastu latach...

— Czternastu — poprawił Hrodwiga cichy szept.

— Tak, czternastu. A więc po czternastu latach udał się do Stygii. Tam został schwytany w lochach pod świątynią Seta w Khemi i uwięziony. Dopiero po dwudziestu latach, gdy zostałem królem, mogłem go uwolnić.

— Co robiłeś w świątyni Seta? — spytał Conan — czego tam szukałeś?

— Królowej Śmierci — wyszeptał Rynherd. Cimmeryjczyk zmarszczył brwi.

— A cóż to takiego?

— Szczerozłoty posąg bezimiennej bogini śmierci. Kapłani Seta mówią na nią po prostu Królowa Śmierć — wyjaśnił za brata Hrodwig. Sami od lat bezskutecznie szukają tego posągu. Wiadomo, że jest on w Khemijskich podziemiach, ale to przecież wiele setek, a może i tysięcy korytarzy. Istny, nieprzebyty labirynt.

— Po co komu ten posąg? Czyżby kapłani Seta mieli mało złota? Zresztą jak chciałeś wydobyć go z podziemi nawet, gdybyś go znalazł?

— Tu nie chodzi o posąg — wzruszył ramionami Hrodwig — rzecz jest o wiele poważniejsza. Ponoć Królowa Śmierć trzyma w dłoni Czarny Kamień Seta. Jego to wszyscy pragną.

— Na pewno, a nie ponoć — poprawił Rynherd — ja wiem, bo jestem jedynym żyjącym, który widział Czarny Kamień.

— Dlaczego więc go nie zabrałeś? — zapytał zdziwiony Conan.

— Pogoń szła moim śladem, spieszyłem się i nieuważnie stąpnąłem, gdzie nie powinienem. Opadła ściana i oddzieliła mnie od posągu. Potem mnie już złapali.

— I mimo tortur nie powiedziałeś im o niczym — Cimmeryjczyk ze szczerym podziwem spojrzał na Rynherda.

— Nie powiedziałem — powiedział Vanir — choć ile już razy miałem wyznanie na końcu języka. Ile razy chciałem je wykrzyczeć, aby tylko przerwać ból. Ale zawsze powtarzałem sobie: wytrzymaj jeszcze chwilę, potem im powiesz. Aż w końcu uznali, że nic nie wiem i przestali torturować. Zamknęli w lochu, najpierw w Khemi, potem w Luxurze i dali mi spokój.

Conan pokręcił głową.

— Jesteś niezwykłym człowiekiem — stwierdził — zadziwiłeś mnie, a wierz mi, że to nie zdarzyło się już od wielu lat. Powiedz jednak, co jest w tym kamieniu, że tylu chce go znaleźć?

— To władza — odparł cicho Hrodwig — niczym nie ograniczona władza nad umysłami innych ludzi. Świat będzie należał do tego, kto posiądzie Czarny Kamień...

— I kto potrafi wykorzystać jego moc — dodał Rynherd — a nie jest to proste.

— Dlatego Conanie zawrzyjmy umowę. Ty odnajdziesz Kamień i oddasz go nam, a my mając za sobą jego siłę bez trudu uwolnimy twoją żonę. A to co mówił Ymirsferd o zapłacie jest oczywiście nadal prawdziwe — rzekł Hrodwig.

— Zrobię wszystko by ocalić Ylwę — powiedział ponuro Conan — nie wydaje mi się jednak, aby dzieło Seta mogło komukolwiek przynieść cokolwiek dobrego. Ale to już wasza sprawa i wasze zmartwienie.

— To prawda — przytaknął Hrodwig — a więc zawarliśmy umowę, Cimmeryjczyku. Pokażę ci najlepszych moich ludzi, a ty wybierzesz najlepszych z najlepszych. Wszystko jest na twój rozkaz. Ludzie, skarbiec, czego tylko zażądasz.

— Na razie odrobiny snu — mruknął podnosząc się Conan.

 

 


ROZDZIAŁ CZWARTY

Siedział zapatrzony w buzujące na palenisku drwa, wsłuchiwał się w trzask pękających szczap, wodził wzrokiem za bijącymi wysoko snopami iskier. Machinalnie obracał w dłoniach miecz myśląc o tym ile krain z nim przewędrował i jak wiele krwi spłynęło po jego ostrzu. Krew Stygijczyków, krew barbarzyńskich Piktów, krew buntowników z Aquillonii, krew dzikich i walecznych Vanirów. Krew, krew i krew. Na całym kontynencie nie było chyba kraju, gdzie miecz Conana nie zebrałby obfitego żniwa. I teraz znów miał zacząć na nowo swą morderczą pracę. Conan wiedział, że nie jest już tym samym człowiekiem co dwanaście lat temu. Wtedy z grupą rozbójników przemierzył Zingarę i Tauran łupiąc, paląc i mordując aż dotarł na Pogranicze Bossońskie. I tam właśnie zobaczył ją — Ylwę, wyzwolił z rąk handlarzy niewolników i zabrał ze sobą. Zdobyła jego miłość natychmiast, jakby czarodziejskim sposobem. Rozpuścił swoją bandę, kupił mały zameczek i tam zamieszkał nie wyjawiając nikomu prawdziwego imienia. Po dwunastu latach kochał ją tak samo gorąco i rozpaczliwie jak pierwszego dnia. A ona odwzajemniała mu się spokojnym, mocnym uczuciem, dając to czego nigdy przedtem nie zaznał — ciepło domowego ogniska. Wydawało się, że już tak potrwa do końca ich dni. Jakże był głupi myśląc, że ucieknie od swego imienia, od przeszłości, od przeznaczenia. Dostał od bogów dwanaście lat, dwanaście cudownych lat i powinien być im wdzięczny. Teraz choć łudził się jeszcze nadzieją, że wszystko będzie jak dawniej, w głębi serca wiedział, że wszystko się zmieniło. Znów miał się przeistoczyć w Conana Cimmeryjczyka — nieustraszonego barbarzyńcę, którego imię budziło jeszcze niedawno strach na całym świecie. I strach znów się zbudzi. Strach zapuka do wrót Khemi, strach chwyci za gardło Kapłanów Seta, strach przyniesie śmierć i zniszczenie Stygii.

Nie zauważył nawet, że ścisnął tak mocno ostrze miecza, aż krew popłynęła z rozciętej dłoni. Odłożył oręż i oblizał ranę jakby napawając się smakiem i widokiem własnej krwi. Przeklął ten dzień, w którym Ymirsferd pojawił się u wrót jego zamku. Jeszcze raz cofnął się myślą do poranka, kilka dni po odjeździe Vanira, kiedy powrócił do domu po dwudniowej nieobecności. A tam były trupy. Wszyscy z ohydnie poderżniętymi gardłami, wszyscy bezbronni, zamordowani we śnie. Widać znalazł się zdrajca, który dosypał czegoś do wina, a potem stygijscy zabójcy spokojnie przeszli przez mury. Conan wręcz widział jak chodzą po zamku i chwytając uśpionych za włosy odginają im głowy do tyłu i chlastają szerokimi, ostrymi nożami po odsłoniętych szyjach. Zostało tylko kilka kobiet i zostali dwaj synowie Conana. Potem napastnicy podpalili zamek i teraz nad włościami wznosiły się tylko wypalone, pokryte warstwą sadzy wieże. Conan wiedział, że musi się zemścić, choć z radością zrezygnowałby z zemsty, gdyby oddano mu Ylwę. Nie zamierzał wcale szukać Czarnego Kamienia dla władcy Vanaheimu. Chciał tylko poprowadzić wyprawę, uderzyć na Khemi i odzyskać żonę. Był bowiem pewien, że kapłani Seta uwięzili ją właśnie w Khemi. Żadnemu miejscu nie mogli tak ufać jak swojej świątyni. Hrodwig, rzecz jasna, będzie potem szukał pomsty, ale Conan nie bał się ani jego ani Vanirów. Tyle razy prowadził łupieżcze wyprawy na Vanaheim. A zresztą kogóż może przerażać taki wróg, gdy wyzywa się do walki stygijskich kapłanów słynących z okrucieństwa i chlubiących się mającą tysiące lat magiczną wiedzą? Conan nie rozumiał magii, ale za często miał z nią do czynienia, aby się jej bać. Tyle już razy zwyciężał ludzi potrafiących sięgać po pomoc nadprzyrodzonych mocy, że przestał odczuwać strach.

Rozwinął złożony na czworo pergamin i przyjrzał mu się uważnie. To była mapa khemijskich podziemi. Istny labirynt korytarzy, najeżony pułapkami, pełen ślepych zaułków i dróg prowadzących do nikąd. Rynherd z najwyższym trudem odtworzył tę mapę — mapę wartą dwadzieścia lat niewyobrażalnych cierpień, mapę, która kosztowała go młodość i zdrowie. Conan wiedział, że będzie musiał nauczyć się tego planu na pamięć. Będzie musiał poznać każdy szczegół, każdą pułapkę i każdy korytarz. Nie wolno mu dopuścić do sytuacji, by brak jednej karty papieru zadecydował o życiu. Cimmeryjczyk, bowiem, wcale nie miał ochoty zapuszczać się do khemijskich podziemi, lecz wiedział doskonale, że gdy zawiodą wszystkie środki ostatnią możliwością odzyskania Ylwy zostanie Czarny Kamień.

 

 


ROZDZIAŁ PIĄTY

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin