R.2 Misja. ZB.doc

(78 KB) Pobierz
R

R.2 Misja.

PWB.

- Wiedziałem, że tak będzie. Czułem to! W Genewie było zbyt pięknie, za długo mieliśmy święty spokój. To musiało się tak skończyć. A tak mi się tam podobało. Dom, jezioro. Tak, nasz dom… prawdziwy od dłuższego czasu. Nie ma co, następnym razem czekamy krócej, by tam wrócić. – Gabriel wyładowywał swoją frustrację, kiedy siedzieliśmy w samolocie lecącym do Włoch. Ani ja, ani William się nie odzywaliśmy, ale byliśmy tak samo rozgoryczeni jak on. Po jakimś czasie Will przerwał naszą wspólną zadumę.

- Bella, jak myślisz, co tym razem spowodowało, że zostaliśmy wezwani?

Nie zdążyłam odpowiedzieć na pytanie Willa, bo mój bliźniak przewrócił oczami i burknął tylko: – Co by to nie było, musiało być to coś ważnego. W celach towarzyskich Aro najchętniej zaprosiłby tylko Bellę.

- Gabriel! - wymówiłam jego imię tak cicho, że tylko nasza trójka mogła to usłyszeć, jednak doskonale zrozumiał dosadność mojego tonu. Byłam wściekła na niego za ten komentarz, jednak świadomość, że lecimy na wysokości ok. 10 kilometrów z ponad setką ludzi na pokładzie, skutecznie hamowała mój gniew. Zamiast tego wycedziłam tylko:

Jeżeli według ciebie to miał być śmieszny żart, to twoje poczucie humoru pogarsza się i degraduje z wiekiem!

- Ja tylko stwierdzam fakt – prychnął i odwrócił głowę, udając, że śpi.

Mimo to nadal piorunowałam go wzrokiem. Will odgadł moje myśli, spoglądając to na mnie, to na Gabriela, gdyż powiedział tylko:

Wiesz, że prawdopodobnie tylko ci ludzie, którzy lecą razem z nami samolotem, ratują cię, Gabrielu, przed gniewem Bell. – Choć starał się mówić poważnie, wiedziałam, że nieudolnie próbuje ukryć rozbawienie spowodowane naszą wymianą zdań.

Może ludzie by się na to nabrali, może obce wampiry… Ale ja znałam go zbyt dobrze i nawet przez myśl mi przeszło, czy przypadkiem specjalnie tak słabo się maskował. Po chwili jednak przerwał moje rozważania, ponawiając pytanie:

- Co o tym sądzisz, Bell?

- Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia. Bardzo rzadko potrzebna im była nasza interwencja.

Ostatni raz jakieś siedemdziesiąt lat temu. Zazwyczaj Alec i Jane wystarczą, by siać przerażenie i egzekwować od niepokornych prawo w imieniu Volturi. Niewielu z naszych zdaje sobie sprawę z tego, kim tak naprawę jesteśmy – odpowiedziałam zgodnie z prawdą. Zastanawiało mnie jednak, dlaczego tym razem przysłano po nas. Odkąd Aro dał nam wolną rękę, nie mieszkaliśmy w Volterrze. Staraliśmy się prowadzić z pozoru normalne życie. Mieszkaliśmy w różnych częściach Europy, a czasem w USA lub w Kandzie. Nigdy nie wracaliśmy do Włoch bez konkretnego powodu i to mnie nurtowało. Każde wezwanie niosło za sobą poważne konsekwencje i nie oznaczało niczego dobrego.

- Myślę, że tu nie chodzi o zwykłe unicestwienie rebeliantów – stwierdził Will. - Nie sądzę też, że szykuje się wojna, by obalić władzę Volturi. Na pewno powód naszego powrotu nie jest z tym związany. To zbyt poważna sprawa. Gdyby coś się działo, zauważylibyśmy.

Zaciekawiona jego wywodem odwróciłam wzrok od Gabriela i spojrzałam na Willa, dając znak, by kontynuował.

- Spójrzmy prawdzie w oczy, Bell. Nie znamy wszystkich wampirów stąpających po ziemi, ale żyjemy...  – Zawahał się, mówiąc to słowo. - Tak… – dokończył, patrząc mi w oczy – na tyle długo, by już wiedzieć co nieco o naszych pobratymcach. Nie każdy ma nadprzyrodzone zdolności. Poza tym, nie zawsze są one przydatne… jeśli wiesz, o co mi chodzi. - Spojrzał na mnie znacząco. - Nikt by się nie porwał na to, by z premedytacją łamać nasze prawo. Bądźmy szczerzy, Bello. Tylko my mamy taką moc, by móc zbliżyć się i zagrozić w jakiś sposób Volturi, nie będąc wcześniej zauważonymi. Jak myślisz, dlaczego Marek, Aro i Kajusz nie próbowali nas do czegoś zmusić? Dali nam wolną rękę? Jesteśmy dla nich zbyt cenni.

- I zbyt groźni - dokończył za niego Gabriel, nie zmieniając swojej pozycji.                         

- Jeżeli ktoś faktycznie planowałby przejąć władzę, musiałby zyskać wielu zwolenników, dysponować czymś więcej, niż tylko cechami odróżniającymi nas od ludzi. Rozumiesz? – spytał Will, choć nie oczekiwał odpowiedzi, bo doskonale ją znał. Razem zostaliśmy przemienieni, razem szkoleni, razem odkrywaliśmy nasze możliwości, razem wykonywaliśmy powierzone nam zadania, razem podejmowaliśmy decyzje. Wszystko od początku robiliśmy razem. Pokiwałam zatem twierdząco głową - nie potrzebowaliśmy słów.

Doskonale zdawałam sobie sprawę z tego, co mówili moi bracia. Nasz świat nie jest taki, jak się wydaje. Nie ma nas aż tylu, ilu zwykłych ludzi. Tu wieści rozchodzą się inaczej. Takie ewidentne działania nie mogłyby nie przejść bez echa. Jeżeli coś by się święciło, Volturi nie daliby urosnąć temu do tego typu rozmiarów, by pozwolić na bitwę o szerokim zasięgu. Ich działanie zawsze opierało się na „zduszeniu w zarodku”. Nie przypatrywaliby się takiemu procederowi z założonymi rękami. A z drugiej strony, nie było mowy, by nagle zacząć działać na wielką skalę i szczelnie, do ostatniej chwili, ukrywać swoje zamiary. Chyba że mieliby kogoś, kto by posiadał taki dar… Zakpiłam w myślach na ten pomysł i mimowolnie na sekundę podniosłam kącik ust w krzywym uśmiechu. Ale to niedorzeczne i niemożliwe. Ledwo dostrzegalnie potrzasnęłam głową, aby oczyścić umysł i przybrać z powrotem kamienny wyraz twarzy. Jednakże Will znał mnie tak dobrze, jak ja jego i od razu zauważał każdą minimalną zmianę odbijającą się w wyrazie mojej twarzy.

- O czym myślisz? Co tak cię rozbawiło i zdenerwowało zarazem? – zapytał, po czym dodał:Jeżeli nie chcesz, nie mów. - Zawsze był  wobec mnie taktowny i nie chciał w żaden sposób naruszać mojej prywatności. Dobrze jednak wiedziałam, że z troski o mnie chciał wiedzieć o wszystkim, co mnie dotyczy. Dostrzegłam w jego spojrzeniu, że ciekawość go zżera, chociaż starał się to ukryć. Mimo wszystko zawsze będę jego młodszą siostrą, a on moim starszym, nadopiekuńczym bratem.

- Pomyślałam o tym, że ktoś musiałby mieć talent „maskowania zamiaru przejęcia władzy” i rozbawiła mnie ta niedorzeczna myśl. A tak na poważnie, o co może im chodzić? Przecież nie lecimy tam dlatego, że się za nami stęsknili. To cały czas mnie zastanawia.

- Nie pomyśleliście o tym, że tym razem to o nas chodzi? – Gabriel otworzył oczy i odwrócił twarz od okna w naszą stronę. – Nie przyszło wam na myśl, że właśnie dobrowolnie udajemy się do jaskini lwa? Tylko że tym razem to my mamy być zwierzyną, która będzie potulnie układać się na złotej tacy, zanim „lwy” rozszarpią ją na drobne kawałki.

- To miałoby sens - wymamrotałam pod nosem, jednak i tak mnie usłyszeli. Zaskoczeni spojrzeli na mnie wyczekująco, więc postanowiłam kontynuować.

- Will, sam stwierdziłeś, że tylko my możemy im w jakiś sposób zagrozić. Chcemy spokojnie żyć z dala od tego wszystkiego i nie chcemy problemów. My to oczywiście wiemy, ale czy ONI to wiedzą? Jeżeli Volturi rzeczywiście postrzegają nas jako potencjalne zagrożenie, to Gabriel ma rację: idziemy na pożarcie prosto do jaskini lwa – powiedziałam głosem pełnym irytacji, ale nie przez wzgląd na zszokowane wyrazy twarzy moich braci, próbujących przetrawić w myślach naszą rozmowę i wyciągnięte wnioski, lecz dlatego, że tak do końca żadne z nas nie wiedziało, co będzie nas czekać po wylądowaniu. A jedynym sposobem, by się tego dowiedzieć, było zjawienie się w miejscu, gdzie wszystko się zaczęło.

Reszta podróży minęła bardzo szybko. Właśnie dojeżdżaliśmy do bram Volterry, kiedy naszym oczom ukazał się „komitet powitalny”. Felix i Demetri czekali już na nas z uśmiechem na ustach.

- Spójrz, Bella. Widzisz, jak nie mogą się nas doczekać. A zwłaszcza ciebie. Ten wyraz twarzy rozpoznałbym nawet z centrum Mediolanu - odezwał się Gabriel sarkastycznym tonem. Zignorowałam jego uwagę i przemówiłam spokojnie:

- Jak na kogoś, kto myśli o nas jak o zagrożeniu, to dość mały komitet będzie nas witał.

- Do końca chcą zachować pozory - wymamrotał Will, gniewnie zaciskając dłonie na kierownicy. Kiedy wysiadaliśmy z auta, szybko podeszli do nas, unosząc ręce w iście przyjacielskim geście.

- Williamie, Gabrielu i nasza słodka Izabello. Jak miło was znowu widziećodezwał się jako pierwszy Felix głosem przepełnionym radością. 

Jak na razie swoją rolę grają nieźle, pomyślałam, a on mówił dalej:

- Naprawdę szkoda, że przyjeżdżacie tu tylko wtedy, gdy zachodzi taka potrzeba.

- Gdybyś zmienił swoje nawyki, mógłbyś nas częściej odwiedzać. Nie tęskniłbyś za Bellą tak bardzo. - Nie wiem, czy Gabriel chciał grać, tak samo jak oni, czy miał dzisiaj dzień drażnienia swojej biednej bliźniaczki, jednak jego głos zabrzmiał spokojnie i dość wesoło. Nie uszło to uwadze ani Felixa, ani zanoszącego się od śmiechu Demetriego, ani Williama, którego uśmiech jednak nie sięgał oczu, za to wyraźnie piorunował Gabriela wzrokiem.

Czy tylko ja czułam się niezręcznie w tej chwili? Za chwilę być może skończy się mój żywot, a oni sobie żartują. No tak, Felix i Demetri mieli prawo się śmiać, to oni za chwilę mogą wystąpić w roli katów, ale Gabriel? Co jest z nim nie tak!? I to w takiej chwili?

Will spojrzał na mnie, odczytując z mojej twarzy, jak z otwartej księgi, mój wewnętrzny monolog. Dotknął barku naszego brata, patrząc na niego wymownie, po czym znalazł się przy mnie, pocierając uspokajająco moje ramię. Postanowiłam jak najszybciej przerwać tę niezręczną, przynajmniej dla mnie, sytuację.

- Gabrielu, widzę, że od rana jesteś w iście szampańskim humorze. Czyżby przez wzgląd na dzisiejsze spotkanie?! - starałam się zabrzmieć dość beztrosko, ale nie sądzę, by mi się to udało. – Ale mój brat ma rację. Gdybyście zmienili swój tryb życia, pewnie widywalibyśmy się częściej - zwróciłam się tym razem do stojących przed nami wampirów.

- To samo moglibyśmy rzec o was – stwierdził Demetri z błyskiem w oku i krzywym uśmiechem na twarzy.

Chciałam zabrać głos, choć nie bardzo wiedziałam, co mogłabym powiedzieć. Na szczęście Will postanowił grać w otwarte karty i spytał wprost:

- Czemu tym razem zostaliśmy wezwani? Domyślam się, że nie dlatego, iż nie dajecie sobie rady bez nas. Ale przyjacielskie spotkanie także nie wchodzi w grę, więc?

William uniósł brwi w oczekiwaniu na odpowiedź.

- To prawda, przyjacielu, nie zostaliście tu wezwani bez powodu.

- A wy znacie ten powód?! - nie mogłam się powstrzymać, by nie zadać tego pytania, mimo że z góry znałam na nie odpowiedź.

- Owszem – odpowiedział Demetri. – Ale to nie nam przypada zaszczyt odpowiedzieć na to pytanie. Aro wszystko wam wyjaśni. Czekają już na was.

- Zatem nie pozwólmy im czekać dłużej – powiedziałam zniecierpliwiona. Czas stawić czoła przeznaczeniu, jakiekolwiek ono będzie.

Przekroczyliśmy bramy pałacu, idąc w całkowitej ciszy. Czułam się tak samo jak wówczas, gdy pierwszy raz kroczyłam tymi długimi, ciemnymi korytarzami. Gdyby moje serce biło, z pewnością waliłoby jak szalone. Byliśmy tu już wiele razy. Na początku naszego istnienia był to przecież nasz dom. Nie, domem mogłam nazwać willę na obrzeżach Genewy, chatkę w Norwegii albo chociażby miejsce, gdzie mieszkaliśmy z Carmen i Eleazarem. Volterra była tylko tymczasowym schronieniem.

Znajdowaliśmy się coraz bliżej wrót komnaty, w której zaczęło się nasze dotychczasowe życie, a ja wciąż miałam w sobie ten niepokój, towarzyszący mi za pierwszym razem. I tak samo jak dwieście lat temu, teraz także nie wiedziałam, co szykuje nam los.

W tej chwili wrota komnaty zostały otwarte. Nasza eskorta pozwoliła nam wejść przodem. Instynktownie złapałam braci za ręce w oczekiwaniu na nieznane.

Aula, jak zwykle lekko oświetlona. Te same płaskorzeźby na ścianach. Może przybyło więcej dzieł sztuki, ale podziwianie rzeźb i obrazów nie było celem naszego przybycia, więc nie rozglądałam się zanadto. Skupiłam się za to na trzech Volturi siedzących na swoich tronach. Uwagę moich braci przyciągnął natomiast otaczający nas tłum postaci. Zapadła cisza. Aro, Kajusz i Marek przypatrywali się nam z błyskiem w oku, ignorując zupełnie resztę osób znajdujących się w sali.

- Aro – odezwał się Will, kiwając głową w kierunku bruneta.

- Rodzeństwo Swan, tyle czasu minęło. Izabello, Williamie, Gabrielu. – Brunet podążył wzrokiem do każdego z nas i z lekkim uśmiechem kontynuował swoje, jak zwykle kurtuazyjne, powitanie.

- Moi mili, cieszę się, że znowu was widzę. Naprawdę nie rozumiem, czemu nie chcecie tu zostać, a i odwiedzacie nas niezbyt często.

Gabriel nie wytrzymał tej sztucznej przemowy i przerwał mu w połowie zdania.

- Rozumiem, że wezwano nas tutaj w konkretnym celu, czy możemy zatem przejść do sedna sprawy?

- Jak zwykle niecierpliwy i konkretny.  – Marek pokręcił głową. - Tak, masz rację Gabrielu. Poprosiliśmy, abyście się tu stawili, bo mamy dla was konkretną propozycję i nie sądzę, by się wam nie spodobała.

- A zatem słuchamy – rzekł Will.

- Jak wiecie, jesteśmy tu po to, aby strzec naszego prawa. Zdajecie sobie także sprawę, iż nasi pobratymcy rozsiani są po całym świecie. Dlatego chcielibyśmy, abyście przeprowadzili się do Ameryki. Nie interesuje nas, czy zamieszkacie w Kanadzie, USA lub gdzie indziej. Tryb życia i lokalizację wybierzecie taką, jaka wam będzie odpowiadać. Póki będziecie przestrzegać zasad, dajemy wam wolną rękę. Wysyłamy was tam jako delegację. Będziecie czymś w rodzaju ambasadorów. Waszym zadaniem będzie pilnowanie porządku na tamtych terenach. Nie możecie dopuścić do żadnych wykroczeń. Jeżeli coś takiego będzie miało miejsce, wiecie, co robić. Zgładzić.

Słuchałam tego i nie mogłam uwierzyć. Zostajemy przy życiu. Powierzają nam zadanie, czyli ufają nam. Po raz kolejny czułam, jak ktoś zdejmuje mi ogromny ciężar z serca. Will i Gabriel także odczuli ulgę. Mogłabym zaryzykować nawet stwierdzenie, że na ich twarzach zagośc lekki uśmiech, a oczy przestały być puste. Słuchaliśmy uważnie, a Aro mówił dalej.

- Zastanawiacie się pewnie, dlaczego wam powierzamy to zadanie. Owszem, z powodzeniem Alec i Jane mogliby się tym zająć. Ale to by było zbyt oczywiste, a nam chodzi o to, abyście wtopili się w tłum. Chcemy wiedzieć, czy nie dzieje się nic niepokojącego, kiedy nie ma nadzoru.

- Dajesz nam do zrozumienia, że mamy zostać szpiegami? – To pytanie cisnęło mi się na usta od momentu, w którym zdałam sobie sprawę, na czym ma polegać nasze zadanie.

- Nie nazwalibyśmy tak tego, droga Izabello, ale masz rację. Nie chcemy...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin