§ MacDougal Bonnie - Wbrew Regułom.rtf

(1099 KB) Pobierz

Bonnie Mac Dougal

 

Wbrew Regułom

 

Przekład Wojciech Jacyno, Celina Nowak

 


1

 

Było ich sześciu. Młodzi i zwinni biegli susami wśród zmrożonej mgły kłębiącej się u ich stóp i obłoków gorącej pary wydobywających się z ich ust. Zwały szarego, zmieszanego z żużlem śniegu wznosiły się po obu stronach drogi, a oni pędzili pomiędzy nimi w milczeniu, jakby wabieni feromonem, który tylko oni mogli wyczuć.

Cam jechała pustą wąską drogą. Zwolniła, gdy jeden z chłopaków wyłamał się nagle z szeregu i ruszył w jej stronę. Uniósł w biegu jakiś przedmiot, który zalśnił jasno w świetle księżyca, zakreślił długą elipsę i opuścił go z głuchym łomotem na jedną ze stojących w rzędzie skrzynek na listy.

Włączyła długie światła. Sześciu chłopców, jeden z kijem bejsbolowym w ręku, zamarło na drodze przed nią. W sekundę później reflektory samochodu rozproszyły ich jak promień lasera.

– Dzieciaki – mruknęła.

Była spóźniona i podenerwowana.

Przez dwie ostatnie godziny ubierała się i rozbierała, upinała włosy i rozpuszczała je na nowo, starannie nakładała makijaż tylko po to, by go zetrzeć ze złością. Doug zauważył w końcu, że byłoby w złym tonie spóźnić się na przyjęcie organizowane na ich cześć. Cam zastanawiała się, czy przyjście osobno nie jest jeszcze gorsze. Zdecydowała jednak, żeby pojechał pierwszy.

Teraz, patrząc za nurkującymi w krzakach chłopcami, była zadowolona, że nie ma obok niej męża. Gdyby Doug zobaczył to, co ona właśnie widziała, czułby się w obowiązku coś zrobić. Taki już był: jeśli tylko mógł coś zdziałać, działał, a jeśli coś wiedział, rozgłaszał wszem i wobec. Doug nie stałby bezczynnie widząc chłopaka, który rozwala czyjąś skrzynkę na listy. W dodatku ten młody człowiek powinien podawać teraz kanapki na wieczornym przyjęciu. Trey Ramsay był trzynastoletnim synem ich gospodarza, senatora Stanów Zjednoczonych Ashtona Ramsaya.

Cam była osobą dyskretną. Tak więc, jak w większości przypadków, zdecydowała się zachować i tę informację dla siebie.

Jechała dalej. Chwilę później reflektory jej samochodu oświetliły ciemną furgonetkę zaparkowaną na poboczu i stojącego obok mężczyznę z telefonem komórkowym przy uchu. Pewnie dzwoni na policję, pomyślała, czując ulgę, że ktoś inny zajął się tą sprawą. Mężczyzna miał na sobie dżinsy i kurtkę narciarską, strój wystarczająco porządny jak na piątkowy wieczór na przedmieściach Wilmington. Było jednak coś dziwnego w jego postawie, jakaś czujność w ruchach, gdy odwrócił się, słysząc jej samochód. Mijając go, zerknęła ukradkiem w lusterko. Wygląda groźniej niż tamto stado wilczków, pomyślała.

Ale szybko o tym zapomniała. Zaczynała nowe życie i żaden rozpuszczony dzieciak czy tajemniczy nieznajomy jej w tym nie przeszkodzą. Pojechała dalej.

 

Zimny, lutowy księżyc oświetlał pokryte dziewiczym śniegiem pola i żywopłoty, które wyznaczały granice posiadłości w starym Greenville. Przed dwustu laty region ten północną część stanu Delaware – zasiedlili Franko-Amerykanie. Przybyli założyć utopijną kolonię, a skończyli budując domy w stylu francuskim i produkując proch. Dzisiaj DuPont Company było największym przedsiębiorstwem w stanie. Parafrazując tytuł znanej sztuki, można powiedzieć tak: zazwyczaj sześć stopni oddalenia dzieli dwoje ludzi na ziemi, ale pomiędzy DuPontem a jakąkolwiek córą czy synem Delaware jest ich zaledwie dwa. Cam uśmiechnęła się, uświadomiwszy sobie, że i ona, jako żona mieszkańca stanu, stanowiła teraz część wielkiej rodziny Delaware.

Na końcu podjazdu do domu Ramsayów błyszczały światła. Minęła bramę i, objeżdżając krąg przykrytych śniegiem krzewów, dotarła do schodów. Chyląca się ku upadkowi stara posiadłość miała obskurne białe sztukaterie i wyblakłe czarne okiennice. Dzisiaj jednak dom lśnił jak pałac. Tego wieczoru Ramsayowie wydawali przyjęcie na cześć świeżo poślubionej pary dla, jak sądziła Cam, elity towarzyskiej stanu Delaware.

Parkingowy przechadzał się przed domem. Ze złością wydobyła się z kurtki z goretexu i cisnęła ją na tylne siedzenie. Wieczorowa suknia bez ramiączek z aksamitu i satyny kosztowała ją dwumiesięczną pensję. Nie starczyło już na elegancki płaszcz.

– Dobry wieczór pani – powiedział chłopiec i otworzył drzwiczki.

Zawahała się. Zamarło jej serce, a ciało przeszedł dreszcz. Dopiero po chwili drżąc wyszła w zimne nocne powietrze.

Na bliźniaczych kolumnach po obu stronach drzwi wyryto literę V, co, jak twierdził senator Ramsay, miało symbolizować zwycięstwo. Przede wszystkim jednak był to inicjał nazwiska Vaughn. Margo Vaughn Ramsay odziedziczyła ten dom jako część pokaźnej fortuny po swoich przodkach. Cam nacisnęła dzwonek i uśmiechnęła się. W chwilę później Margo otworzyła drzwi.

– Campbell, kochanie! – zawołała i wciągnęła ją do środka. – Jesteś nareszcie!

Margo miała na sobie całe metry zielono-złotego brokatu skrojonego na wzór kimona. Stalowoszare włosy upięła w kok i przebiła przypominającą dzidę szpilką z kości słoniowej. Gdy Cam spotkała ją po raz pierwszy, Margo była ubrana w jedwabną piżamę w stylu Mao – dziwny strój jak na Boże Narodzenie. Później Doug jej wyjaśnił, że Margo spędziła dzieciństwo na Dalekim Wschodzie, gdzie jej ojciec pracował jako dyplomata. Po dziś dzień czuła sentyment do wszystkiego, co azjatyckie.

– Pani Ramsay, przepraszam za spóźnienie...

– Ależ wcale się nie spóźniłaś, Cam. Spóźnia się tylko Ash. – Margo zmarszczyła czarne brwi, mocno zarysowane nad bezwzględnymi oczami i wysoko osadzonymi kośćmi policzkowymi. – Pociąg. Znowu.

Doug wyjaśnił także i to: senator miał „mniszą celę” na Kapitolu i przyjeżdżał do domu pociągiem na weekendy. Takich członków Kongresu określano terminem „klub wtorkowo-czwartkowy”, chociaż, zdaniem Douga, Ramsay ściśle przestrzegał rozkładu poniedziałkowo-piątkowego.

– Proszę o uwagę! – zawołała Margo. – Oto Campbell! Nareszcie!

Szum głosów wzmógł się, ludzie zaczęli się wlewać do głównego holu. Cam poczuła się niepewnie. Wszyscy mężczyźni mieli na sobie smokingi, kobiety czarne suknie wieczorowe i popielatoblond fryzury, podczas gdy ona stała w oślepiająco białej sukni balowej z włosami opadającymi swobodnie na plecy. Po raz kolejny źle się ubrała, znów była nie na miejscu. Ale szybko przypomniała sobie, że to ona jest panną młodą i gościem honorowym wieczoru; tym razem należało się wyróżniać.

Po lewej, w salonie, pianista grał Gershwina, z biblioteki po prawej dochodził gwar głosów. Tymczasem w holu cisnęło się do niej mrowie ludzi.

– Miło mi panią poznać, młoda damo – powiedział ktoś. – Bardzo miło.

– Wszystkiego dobrego!

Żylasta kobieta chwyciła Cam za obie dłonie.

– Och, tak chciałam cię poznać! – zawołała.

– Campbell, Maggie Heller – powiedziała Margo.

– Doug tyle nam o tobie opowiadał – stwierdziła kobieta. Była nerwowa i bardzo chuda. Wyglądała tak, jakby nie nadążała z uzupełnianiem zbyt szybko spalanych kalorii. – Wszyscy go tu uwielbiamy i życzymy wam dużo szczęścia!

– Musisz kogoś poznać. – Margo odciągnęła Cam od Maggie Heller i skierowała w stronę mężczyzny o dziobatej twarzy, porysowanej głębokimi bruzdami. – Norman Finn.

– Gratulacje! – Roztaczał wokół odór tytoniu, którym przesiąknięty był jego smoking.

Cam uścisnęła mu dłoń i odsunęła się. Odrzucił ją smród papierosów i to słowo – gratulacje.

Zawsze się jej wydawało dwuznaczne.

– Miło mi pana poznać, panie Finn.

– Wystarczy Finn. Wszyscy tak do mnie mówią.

– Finn – powtórzyła powątpiewająco. Nagle drgnęła, bo stojący za nią mężczyzna zbyt blisko się przysunął. Odwracając się, zobaczyła kamerę wideo skierowaną na swoją twarz. Dziwne, pomyślała; przecież w rubrykach towarzyskich trudno wykorzystać film wideo.

Margo pociągnęła ją dalej; Cam ściskała dłonie, w kółko wypowiadając te same słowa powitania. Twarze się przesuwały, a pianista grał „S Wonderful”.

– Co za wspaniałe przyjęcie! – powiedziała jakaś kobieta. – Żałujemy tylko, że nie mieliście tutaj wesela.

– Właśnie, czemu go nas pozbawiliście? – zapytał ktoś inny.

Cam uśmiechnęła się i wyjaśniła, że ona nie ma rodziny, a matka Douga nie może podróżować. Dlatego ograniczyli się do ślubu cywilnego na Florydzie. Jedynymi gośćmi byli świadkowie – matka i ciotka Douga. Miesiąc miodowy spędzili na St. Bart’s.

– Jestem pewna, że było cudownie – westchnęła Margo. – Ale Ash i ja stwierdziliśmy, że skoro nie mogliśmy urządzić wesela w Delaware, to zorganizujemy tu przynajmniej przyjęcie na waszą cześć!

– Dobry pomysł przyznał dziobaty mężczyzna, „po prostu Finn”. – Mamy okazję ci się przyjrzeć.

Cam spojrzała na niego niepewnie. Nie wiedziała, co miał na myśli ani co w ogóle tu robił. Było w nim coś niepokojącego. Emanowała z niego prostacka siła, nadawałby się na nadzorcę plantacji lub szefa kasyna.

– Campbell – odezwała się nerwowa kobieta, Maggie Heller. – To takie urocze imię!

– Dziękuję. – Sekundę później Cam drgnęła. Zła odpowiedź, chociaż wystarczająco stosowna, jeśli znali prawdę.

– Jesteś prawnikiem w Filadelfii?

– Tak. W kancelarii Jackson, Rieders & Clark.

Finn oznajmił tłumowi:

– To ta firma, która przejęła kancelarię Douga w zeszłym roku.

Cam wykrzywiła usta w niemym sprzeciwie.

-Och, nie przejęła, panie Finn. Nasza firma połączyła się z kancelarią Douga.

– Teraz to już rzeczywiście można powiedzieć, że doszło do fuzji – Finn roześmiał się grubiańsko.

– Zamierzasz przystąpić do egzaminu adwokackiego w Delaware? – zapytał jakiś mężczyzna.

– Już przystąpiłam, latem. I to z sukcesem! – dodała zuchwale.

– W czym się specjalizujesz?

– Och, jestem tylko zwykłym prawnikiem – rzuciła beztrosko. – Robię wszystko, co mi każą.

– Ale w jakim pracujesz dziale? – naciskał mężczyzna.

Jej uśmiech zbladł.

– Prawo rodzinne – powiedziała po chwili.

– Ach – pokiwał znacząco głową. – W naszej firmie nazywaliśmy to stosunkami rodzinnymi, dopóki jedna z klientek nie pomyślała, że to oznacza, iż jej mąż ma romans z pokojówką!

– Pamiętam tamtą sprawę, Owen – stwierdził ktoś stojący obok. – I niech mnie diabli, jeśli nie miała racji!

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin