Reichs Kathy - Temperance Brennan 6. Nagie kości.rtf

(715 KB) Pobierz

Kathy Reichs

 

Nagie kości

(Bare Bones)

 

Przełożyła Anna Dobrzańska


Książkę tę dedykuję tym wszystkim,

którzy chronią naszą cenną przyrodę, zwłaszcza:

 

 

Służbie Połowu i Dzikiej Przyrody

Stanów Zjednoczonych

The World Wildlife Foundation

The Animals Asia Foundation


Podziękowania

 

Pragnę wyrazić wdzięczność kapitanowi Johnowi Gallagherowi (na emeryturze); detektywowi Johnowi Appelowi (na emeryturze) z biura szeryfa hrabstwa Guilford w Północnej Karolinie; detektywowi Chrisowi Dozierowi z wydziału policji Charlotte-Mecklenburg i przede wszystkim Irze J. Rimsonowi za pomoc w tworzeniu wątku cessny i narkotyków.

Wielu spośród tych, którzy pracują, by chronić zagrożone gatunki, hojnie poświęciło mi swój czas i fachową wiedzę. Specjalne podziękowania dla Bonnie C. Yates, specjalistki z dziedziny medycyny sądowej i szefowej grupy zajmującej się morfologią ssaków, kierownika Kena Goddarda oraz Clarka R. Bavina z laboratorium medycyny sądowej Służby Połowu i Dzikiej Przyrody; agenta Howarda Phelpsa, Carolyn Simmons oraz pracowników Pocosin Lakes National Wildlife Refuge. Jesteście na linii frontu, walcząc w obronie tego, czego nie wolno nam utracić. Zapewniam, że doceniamy wasze starania.

Davidowi M. Birdowi z uniwersytetu McGill za informacje dotyczące zagrożonych gatunków ptaków. Randy’emu Pearce’owi, DDS oraz Jamesowi W. Williamsowi, JD, którzy podzielili się ze mną wiedzą na temat społeczności Melungeonów w stanie Tennessee. Doktorowi Ericowi Buelowi, kierownikowi laboratorium medycyny sądowej w Vermont, za cenne porady dotyczące amelogeniny. Doktorowi nauk medycznych Michaelowi Badenowi oraz doktorowi nauk medycznych Claude’owi Pothelowi za informacje dotyczące okrzemek i śmierci przez utonięcie.

Kapitanowi Barry emu Faile’owi z biura szeryfa hrabstwa Lancaster oraz Michaelowi Morrisowi, koronerowi hrabstwa Lancaster, którzy cierpliwie odpowiadali na moje pytania. Doktorowi nauk medycznych Michaelowi Sullivanowi, który gościł mnie w biurze lekarza sądowego hrabstwa Mecklenburg. Terry’emu Pittsowi D. Min., NCFD, który podzielił się ze mną swą wiedzą z dziedziny zakładów pogrzebowych. Judy H. Morgan, GRI, za dokładne informacje na temat geografii i nieruchomości w okręgu Charlotte.

Doceniam nieustanne wsparcie ze strony kanclerza Jamesa Woodwarda z uniwersytetu Karoliny Północnej w Charlotte. Merci dla doktora nauk medycznych Andre Lauzona oraz wszystkich moich kolegów z Laboratoire de Sciences Judiciaires et de Medecine Legaie.

Tysiące podziękowań dla Jima Junota za odpowiedzi na miliony pytań.

Dziękuję także Paulowi Reichs za komentarze dotyczące rękopisu i rozwydrzonej grupie plażowiczów za sugestie dotyczące tytułu i innych szczegółów. Mojej niewiarygodnie cierpliwej i niesamowitej redaktor naczelnej Susanne Kirk, której praca wpłynęła na całokształt książki.

Specjalne podziękowania dla mojej fantastycznej agentki Jennifer Rudolph Walsh. Oddałaś Wyatt Z. tego samego dnia, w którym ja oddałam „Nagie kości”. To był niezwykle udany rok.


Rozdział 1

 

Podczas gdy ja pakowałam to, co pozostało z martwego dziecka, mężczyzna, którego byłam w stanie zabić, zmierzał na północ w kierunku Charlotte.

Wówczas nie miałam o tym pojęcia. Nigdy nie słyszałam jego imienia i nic nie wiedziałam o makabrycznej partii, w której to on był graczem.

W tamtej chwili skupiałam się na tym, co powiem Gideonowi Banksowi. Jak powiadomię go o fakcie, że jego wnuk jest martwy, a najmłodsza córka zniknęła?

Z tego właśnie powodu w moim mózgu od samego rana trwał potworny chaos. Rozsądek podpowiadał „Jesteś antropologiem sądowym. Odwiedzanie rodziny nie, należy do twoich obowiązków. Lekarz sądowy poinformuje o wynikach twojej ekspertyzy. Oficer z wydziału zabójstw przekaże wieści. Ty możesz jedynie zadzwonić”.

Sumienie obalało jednak wszystkie istotne argumenty. „Ta sprawa jest inna. Gideon Banks jest przecież kimś, kogo znasz osobiście”.

Pakując do pojemnika maleńkie kosteczki, poczułam głęboki smutek. Chwilę później zamknęłam pokrywę i zapisałam na niej numer sprawy. Tak niewiele do zbadania. Tak krótkie życie.

Kiedy zamknęłam pojemnik w schowku na dowody, przed oczami stanęła mi postać Gideona Banksa. Pomarszczona, brązowa twarz, kędzierzawe, siwe włosy, głos, który przywodził na myśl rozrywaną taśmę izolacyjną.

Powiększyć obraz.

Niski człowieczek w kraciastej flanelowej koszuli, wywijający sznurkowym mopem po wyłożonej płytkami podłodze.

Właśnie ten obraz widziałam w swoim umyśle przez cały poranek i choć usilnie starałam się to zmienić, on wciąż powracał.

Zanim trzy lata temu przeszedł na emeryturę, Gideon Banks i ja przez prawie dwadzieścia lat pracowaliśmy razem w Charlotte na Uniwersytecie Północnej Karoliny. Od czasu do czasu dziękowałam mu za to, że utrzymywał w czystości moje biuro i laboratorium, dawałam mu kartki urodzinowe, a na Boże Narodzenie kupowałam drobne prezenty. Wiedziałam, że to człowiek sumienny, uprzejmy, głęboko wierzący i niezwykle oddany swoim dzieciakom.

Jakby tego było mało, utrzymywał korytarze w absolutnej czystości.

To wszystko. Poza miejscem pracy nasze życia nijak się nie splatały.

Przynajmniej do czasu, gdy Tamela Banks nie włożyła swojego nowo narodzonego dziecka do pieca i zniknęła.

Wszedłszy do gabinetu, załadowałam komputer i rozłożyłam na biurku swoje notatki. Ledwie zabrałam się za raporty, kiedy w drzwiach pojawiła się czyjaś sylwetka.

– Wizyta w domu ofiary naprawdę nie jest konieczna. Słysząc to, kliknęłam „zapisz” i podniosłam wzrok. W wejściu stał lekarz sądowy hrabstwa Mecklenburg ubrany w zielony chirurgiczny fartuch. Widoczna na prawym ramieniu wyblakła czerwona plama przypominała kształtem granice stanu Massachusetts.

– Mnie ona nie przeszkadza. – Nie wadziły mi także ropiejące czyraki na pośladkach. – Chętnie z nim porozmawiam.

Gdyby nie fakt, że był uzależniony od biegania, Tim Larabee mógłby być naprawdę przystojnym facetem. Codzienne maratony pomarszczyły jego ciało, przerzedziły włosy i zmatowiły twarz. Patrząc na niego, człowiek odnosił wrażenie, że wieczna opalenizna skupiła się w jego zapadniętych policzkach i wokół zbyt głęboko osadzonych oczu. Oczu, w których teraz odbijał się niepokój.

– Oprócz Boga i kościoła baptystów rodzina była dla Gideona Banksa prawdziwą ostoją – powiedziałam. – Ta wiadomość kompletnie nim wstrząśnie.

– Może nie jest tak źle, jak się wydaje.

W odpowiedzi obdarzyłam Larabee’ego spojrzeniem. Rozmawialiśmy już o tym niespełna godzinę temu.

– W porządku – odparł, podnosząc muskularną rękę. – Nie wygląda to dobrze. Jestem pewien, że pan Banks doceni ten gest. Kto cię zawiezie?

– Skinny Slidell.

– To twój szczęśliwy dzień.

– Chciałam jechać sama, ale Slidell nawet nie chciał o tym słyszeć.

– Skinny? – W głosie Larabee’ego pobrzmiewała kpina.

– Myślę, że liczy na jakąś dożywotnią nagrodę za swoje zasługi.

– A ja sądzę, że chce cię przelecieć.

Słysząc to, cisnęłam w niego długopisem, jednak Larabee bez trudu uchylił się przed ciosem.

– Uważaj na siebie.

Po tych słowach wyszedł. Chwilę później usłyszałam, jak drzwi do prosektorium otwierają się i zamykają.

Spojrzałam na zegarek. Trzecia czterdzieści dwie. Za jakieś dwadzieścia minut zjawi się Slidell. Na samą myśl o tym poczułam obrzydzenie. Jeśli chodziło o Slidella, byliśmy całkowicie zgodni.

Wyłączyłam komputer i odchyliłam się na krześle.

Co powiem Gideonowi Banksowi?

„Miał pan pecha, panie Banks. Wygląda na to, że pana najmłodsza córka urodziła, zawinęła malca w koc i użyła go jako podpałki”.

Świetnie Brennan.

Nagle... bum! Mój mózg postawił mi przed oczami kolejny obraz. Oto Gideon Banks wyjmuje z popękanego skórzanego portfela odbitkę Kodaka. Na niej sześć brązowych twarzy. Krótkowłosi chłopcy i dziewczynki z włosami splecionymi w mysie ogonki. Patrząc na nich, można pomyśleć, że ich duże zęby nie mieszczą się w roześmianych ustach.

Obraz oddala się.

Staruszek uśmiecha się, patrząc na zdjęcie, i upiera się, że każde z tych dzieci pójdzie do college’u.

Czy tak się stało?

Nie miałam pojęcia.

Zdjęłam fartuch laboratoryjny i powiesiłam go na ukrytym za drzwiami wieszaku. Jeśli dzieciaki Banksa faktycznie studiowały na Uniwersytecie Północnej Karoliny w Charlotte w czasie kiedy byłam tam wykładowcą, z pewnością nie okazywały zainteresowania antropologią. Spotkałam tylko jedno z nich. Reggie, który znajdował się gdzieś pośrodku rodzinnej chronologii, uczęszczał na mój kurs z antropologii.

Na myśl o nim w mojej głowie pojawił się obraz łobuzerskiego dzieciaka w baseballowej czapeczce, której daszek niemal zupełnie przesłaniał brwi. Na sali wykładowej siedział zawsze w ostatnim rzędzie. Przy minimalnym wysiłku był naprawdę inteligentny.

Ile to już lat? Piętnaście? Osiemnaście?

W tamtym czasie pracowałam z wieloma studentami. Moje badania skupiały się na naprawdę wiekowych zwłokach. Prowadziłam też zajęcia na studiach licencjackich. Bioarcheologia. Osteologia. Ekologia naczelnych.

Pewnego dnia w moim laboratorium zjawiła się absolwentka antropologii. Detektyw z wydziału zabójstw w departamencie policji Charlotte-Mecklenburg. Przyniosła kości znalezione w płytkim grobie. Spytała, czy mogłabym określić, czy należały one do zaginionego dziecka.

Mogłam. Należały.

Był to mój pierwszy kontakt z pracą koronera. Dziś prowadzę wyłącznie seminarium z antropologii sądowej. Podróżuję między Charlotte i Montrealem, służąc swą wiedzą tamtejszym sądom.

Kiedy pracowałam w pełnym wymiarze godzin, odległość, jaka dzieliła oba te miejsca, była dla mnie nie lada problemem i musiałam się nieźle nagimnastykować, by w roku akademickim pogodzić wszystkie te obowiązki. Teraz, poza jednym seminarium, jestem tam, gdzie mnie potrzebują. Kilka tygodni na północy, kilka na południu; dłużej, jeśli wymagają tego badania lub gdy muszę zeznawać w sądzie.

Północna Karolina i Quebec? To długa historia.

Moi akademiccy koledzy nazywają to co robię „antropologią stosowaną”. Używając wiedzy, jaką posiadam na temat kości, potrafię wydobyć informacje ze zwłok i szkieletów, a czasami ze zwykłych szczątków, których nie można poddać sekcji zwłok. Nadaję imiona szkieletom, zwłokom w stanie rozkładu, zmumifikowanym, spalonym i okaleczonym. Robię to, ponieważ wiem, że w przeciwnym wypadku spoczną bezimienne w anonimowych grobach. W niektórych przypadkach określam okoliczności i czas zgonu.

W sprawie dziecka Tameli miałam wyłącznie kilka zwęglonych szczątków. Noworodek jest dla piecyka tym samym, co wyschnięty drewniany kloc.

„Panie Banks, jest mi strasznie przykro, że muszę to panu powiedzieć, ale...”

Zadzwoniła komórka.

– Hej, pani doktor. Zaparkowałem przed budynkiem. – Skinny Slidell. Z dwudziestu czterech detektywów pracujących w wydziale dochodzeniowo-śledczym okręgu Charlotte-Mecklenburg to właśnie on był najmniej przeze mnie lubiany.

– Zaraz będę.

Spędziłam w Charlotte zaledwie kilka tygodni, kiedy informator policyjny zaprowadził nas do ukrytego w piecyku, szokującego znaleziska. Kości trafiły do mnie. Slidell i jego partner określili sprawę jako zabójstwo. Zbadali miejsce zbrodni, odszukali świadków, spisali zeznania. Wszystko wskazywało na Tamelę Banks.

Zabrałam torbę, laptopa i wyszłam z gabinetu. Idąc korytarzem, zajrzałam do prosektorium. Larabee, pochylający się nad ciałem zastrzelonego, podniósł wzrok i ostrzegawczo pokiwał odzianym w rękawiczkę palcem.

W odpowiedzi przewróciłam tylko oczami.

Lekarz sądowy hrabstwa Mecklenburg zajmuje jeden koniec ceglanego, topornego budynku, w którym mieściło się kiedyś centrum Sears Garden. W drugim końcu znajdują się systemy satelitarne wydziału policji Charlotte-Mecklenburg. Ta pozbawiona architektonicznego uroku budowla jest otoczona taką ilością asfaltu, że z powodzeniem można by nią wyłożyć całe Rhode Island.

Kiedy wyszłam przez podwójne szklane drzwi, uderzyła mnie odurzająca mieszanka spalin, smogu i rozgrzanych chodników. Żar emanował ze ścian budynku i wyłożonych cegłą schodów, które łączyły go z wąskim parkingiem.

Upał. Prawdziwe lato w mieście.

Na niezabudowanej parceli przy College Street siedziała czarnoskóra kobieta. Plecami opierała się o potężny jawor, wyciągając na trawie potężne nogi. Kobieta wachlowała się gazetą i prowadziła ożywioną dyskusję z wyimaginowanym rozmówcą.

Mężczyzna w koszulce Hornets pchał wózek sklepowy w stronę budynków lokalnych władz. Minąwszy kobietę, zatrzymał się, przetarł ręką czoło i sprawdził zawartość plastikowych toreb.

Widząc, że mu się przyglądam, pomachał do mnie. Odmachałam.

Należący do Slidella ford taurus stał zaparkowany tuż przy schodach. Włączona klimatyzacja, zamknięte szczelnie szyby. Chwilę później otworzyłam tylne drzwi, odepchnęłam na bok teczki z aktami, parę butów do gry w golfa, w których Slidell najwyraźniej trzymał kasety magnetofonowe, dwie torby od Burger Kinga i wyciśniętą tubkę olejku do opalania, po czym wpakowałam do samochodu mój komputer.

Erskine „Skinny” Slidell niewątpliwie uważał się za weterana „starej gwardii”, choć Bóg jeden wie, kto jeszcze mógłby to potwierdzić. W swoich okularach przeciwsłonecznych imitujących kolekcję Ray-Bans, z cuchnącym camelami oddechem i niecenzuralnym słownictwem, Slidell był samozwańczą karykaturą hollywoodzkiego gliniarza. Ludzie mówili, że był naprawdę dobry w tym, co robił. Mnie jednak ciężko było w to uwierzyć.

Z chwilą mojego nadejścia, Dirty Harry oglądał w lusterku swoje siekacze, a jego wydęte usta przywodziły na myśl przerażoną małpę.

Słysząc, że ktoś otworzył tylne drzwi, Slidell podskoczył jak oparzony, a jego ręka niczym pocisk wystrzeliła do przodu. Kiedy wsiadałam na siedzenie pasażera, miał się już całkiem dobrze i z gorliwością astronauty ustawiał wsteczne lusterko.

– Pani doktor – zwrócił się do mnie, nie odrywając wzroku od przedniej szyby.

– Detektywie – skinęłam głową i umieściwszy torbę pod nogami, zamknęłam drzwi.

Zadowolony w końcu z widocznego w lusterku odbicia, Slidell oderwał wzrok od szyby, wrzucił bieg, przeciął parking i ruszył przez College w kierunku Phifer Street.

Jechaliśmy w milczeniu. Choć temperatura w samochodzie była o dziesięć stopni niższa od upału, jaki panował na zewnątrz, również i tu powietrze zdawało się być mieszaniną osobliwych zapachów. Stare hamburgery i frytki. Pot. Olejek do opalania. Bambusowa mata, o którą Slidell opierał swoje szerokie plecy.

No i sam Skinny Slidell. Ten facet pachniał i wyglądał jak kiepski model z reklamy antynikotynowej. Przez piętnaście lat byłam konsultantką w biurze lekarza sądowego w hrabstwie Mecklenburg i kilkakrotnie miałam okazję z nim współpracować. Za każdym razem nasza współpracą kończyła się awanturą i nie inaczej zapowiadała się w tym przypadku.

Dom Banksów znajdował się w okolicy Cherry, na południowy wschód od wewnętrznej obwodnicy I-277. Cherry, w przeciwieństwie do innych dzielnic, jak choćby Dilworth czy Elizabeth, nie przeżywała w ostatnich latach prawdziwego renesansu. Podczas gdy inne dzielnice łączyły się i rozkwitały, los pchał mieszkańców Cherry na południe. Mimo to lokalna społeczność pozostała wierna swym etnicznym korzeniom. Od samego początku zamieszkiwali ją czarni i nie inaczej było dziś.

W ciągu kilku minut Slidell minął myjnię samochodową Autobell, na Independence Boulevard skręcił w lewo, wjechał w wąską uliczkę i, skręcając w prawo, wjechał w kolejną.

Trzydziesto, czterdziesto, a nawet stuletnie dęby i magnolie kładły się cieniem na skromnych ceglanych budynkach. Na zwiotczałych sznurach wisiało pranie. Zraszacze tykały, terkotały albo po prostu leżały w milczeniu na końcach ogrodowych węży. Tu i ówdzie na podjazdach i w przejściach stały porzucone rowery i trójkołowe rowerki dla dzieci.

Slidell zjechał na krawężnik i wskazał palcem niewielki bungalow ze sterczącymi z dachu mansardowymi oknami. Siding, którym obito dom, był brązowy, podczas gdy wykończenia pomalowano czystą bielą.

– To pałac w porównaniu z meliną, gdzie usmażono dzieciaka. Myślałem, że przeczesując to śmietnisko, złapię jakiegoś cholernego świerzba.

– Świerzb jest przenoszony przez roztocza. – Mój głos był chłodniejszy niż wnętrze samochodu.

– Zgadza się. Nie uwierzyłabyś, co można znaleźć w takiej norze.

– Powinieneś zakładać rękawiczki.

– Jasne. A do tego respirator. Ci ludzie...

– O kim pan mówi, detektywie?

– Niektórzy żyją jak świnie.

– Gideon Banks jest pracowitym, uczciwym człowiekiem, który sam wychował szóstkę dzieci.

– Żona go opuściła?

– Melba Banks zmarła dziesięć lat temu na raka piersi. – Ha, a więc jednak wiedziałam co nieco o moim współpracowniku.

– Gówniane szczęście.

W radiu pośród trzasków zabrzmiała wiadomość, którą postanowiłam zignorować.

– To w żaden sposób nie usprawiedliwia dzieciaków, które nie bacząc na konsekwencje, pozbywają się swoich bachorów. Wpadłaś? Nie ma problemu. Zrób sobie skrobankę.

Po tych słowach Slidell wyłączył silnik i odwrócił się do mnie.

– Albo gorzej.

– Może istnieje jakieś wytłumaczenie tego, co uczyniła Tamela Banks?

Mówiąc to, sama nie wierzyłam we własne słowa. Co innego mówiłam rano, dyskutując z Timem Larabeem, ale Slidell był tak irytujący, że z czystej przekory postanowiłam, że nagle zostanę adwokatem diabła.

– Jasne. A krajowa izba gospodarcza ogłosi ją pewnie Matką Roku.

– Poznałeś Tamelę? – spytałam, podnosząc głos.

– Nie, a ty?

Ja również, ale celowo zignorowałam jego pytanie.

– Poznałeś kogokolwiek z jej rodziny?

– Nie, ale spisałem zeznania ludzi, którzy ćpali w pokoju obok, kiedy Tamela podpalała swojego dzieciaka. – Mówiąc to, Slidell wrzucił kluczyki do kieszeni. – Wybacz zatem, że nie wpadłem na herbatkę do niej ani nikogo z jej rodziny.

– Nigdy nie musiałeś mieć do czynienia z dzieciakami Banksów, ponieważ ojciec dobrze je wychował. Gideon Banks jest tak zasadniczy, jak...

– Facet, z którym pieprzyła się ta laska, z pewnością nie jest uczciwy.

– Masz na myśli ojca dziecka?

– Chyba że panna puszczalska zabawiała się, kiedy jej fagas sprzedawał narkotyki. Jasne. Ten facet to prawdziwy karaluch.

– Kto to?

– Nazywa się Darryl Tyree. Tamela najwyraźniej mieszkała w jego norze, gd...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin