SUZANNE RAND
Moja przyjaciółka
On Her Own
Tłumaczyła: Wojciech Pogroszewski
Siedzieliśmy przy długich, piknikowych stołach. Panowała zadziwiająca cisza. Zamknęłam na moment oczy, wydawało mi się, że jestem zupełnie sama.
Wówczas głębokim basem przemówił Dirk Mitchell. Spojrzałam ukradkiem na siedzących obok mnie nastolatków. Większość z nich przybrała dość sztuczne pozy obojętnych czy zrelaksowanych. Atmosfera wyczekiwania kryła jednak w sobie dreszczyk emocji.
Dirk miał jasne włosy i zmierzwioną brodę spłowiałą od słońca. Stał na środku sali. Nie mówił dłużej niż parę minut, a już wydał mi się kimś znajomym. Aż trudno było uwierzyć, że nie minęła nawet godzina od chwili pożegnania z rodzicami.
Mieli przed sobą jeszcze długą podróż – wyruszyli do naszego letniego domku nad jeziorem.
Zawsze spędzaliśmy tam lato – ja, mama, tata i moja starsza siostra, Mary Beth. W tym roku stało się inaczej. Rodzice postanowili zostać sami przez cały tydzień. Mary miała dojechać po zdaniu egzaminów kończących pierwszy rok szkoły pielęgniarskiej. Trzeci tydzień nad jeziorem chcieliśmy przeżyć razem, chcieliśmy, żeby należał do nas wszystkich. Potem pozostawał już tylko powrót do domu do Spring Valley w stanie Maryland.
– Za chwilę – mówił Dirk – odczytam przydział miejsc. W każdej grupie znajdzie się dziesięć osób oraz dwóch opiekunów, jedna chata przypadnie na jedną grupę. Każda grupa działać będzie niezależnie od pozostałych, co oznacza, że cały turnus spędzicie w zespołach dwunastoosobowych. Prędzej czy później będziecie musieli zawierzyć tej czy innej osobie. Każdy jest tu ogniwem w łańcuchu przetrwania. – Dirk przyjrzał się badawczo młodzieży. – Rozpoznaję wśród was tych, którzy odwiedzili Szkołę Przetrwania ubiegłego lata. Ci, którzy są po raz pierwszy, cieszą się myśląc pewnie: „Ach, jak wspaniale! Będziemy spali w chatach!”
Uśmiech pojawił się na mojej twarzy, gdy usłyszałam głośno wypowiadane własne myśli. Powinnam wiedzieć, że trzy tygodnie spędzone w łóżku pod dachem to marzenie zbyt piękne, by mogło być prawdziwe.
– Nic z tego! – rozwiał nadzieję Mitchell. – Pozwolimy wam na nieco domowego komfortu przez pierwsze trzy dni szkolenia, lecz potem grupy opuszczą obóz i sami będziecie sobie radzić na odludziu. Przez dziesięć lat, odkąd funkcjonuje Szkoła Przetrwania, przekonaliśmy się, że najlepsze wyniki osiąga się ucząc w obozie jedynie podstawowych umiejętności. Resztę należy poznać bezpośrednio. Pod koniec drugiego tygodnia każdy z was będzie wiedział, jak rozbić namiot, zbudować szałas, rozpalić ognisko. Jak wspinać się na skały, uzdatniać wodę do picia, przeprawić się przez strumienie i znajdować pożywienie. Planujemy dwudniową indywidualną wyprawę, w której każdy z was będzie zdany jedynie na własne siły, oraz główną wyprawę grupową.
Obdarzył nas szerokim uśmiechem. Mimo to poczułam się niezbyt pewnie. Przez moment pomyślałam, że popełniłam błąd przyjeżdżając tutaj. Nie dla mnie był to obóz. Jak miałam sprostać tak ogromnym trudnościom?
Zauważyłam, że inni również zaniepokoili się. Zaczęłam więc podejrzewać, że nie byłam jedyną osobą, którą ogarnęło zwątpienie. Obok, przy stole, szczupły chłopak pobladł tak, że jego twarz zlała się z kremowym kolorem koszulki. Bezwiednie wpatrywałam się w niego zastanawiając się, czy zemdleje. Niespodziewanie jednak jego policzki zarumieniły się.
Z pewnością szeptał: „Poradzę sobie”. Pomyślałam, że ja również jestem w stanie podołać trudnościom i przezwyciężyć słabości. Do Szkoły Przetrwania trafiłam, gdyż sama tego pragnęłam najbardziej w świecie. Na ten dzień czekałam niecierpliwie od ponad roku. Ubiegłego lata byłam zbyt młoda, żeby się zapisać – warunkiem było ukończenie szesnastu lat. Gromadziłam więc pieniądze. Pracowałam na farmie i opiekowałam się dziećmi. Pragnęłam sprawdzić siebie, swoje możliwości – wziąć wreszcie udział w szkoleniu.
I w końcu spełniło się moje marzenie! Wciąż wydawało mi się, że śnię. Byłam przekonana, że w pewnej chwili obudzę się i okaże się, że leżę w swoim łóżku w rodzinnym Maryland, a nie na ogromnej polanie u podnóża gór Adirondacks. Chwilami traciłam poczucie rzeczywistości, ponieważ prawie w ogóle nie spałam poprzedniej nocy. W pokoju motelowym, gdzieś w Pensylwanii, emocje pozwoliły mi jedynie na parę godzin drzemki, a potem znowu trzeba było wyruszyć w drogę. Ale nawet wtedy, gdy po raz pierwszy tęskniłam za domem, przy rozstaniu z mamą i tatą, nie dopuszczałam myśli o rezygnacji.
Wiedząc, że jednym z zasadniczych założeń programu szkolenia był dobry początek, wsłuchiwałam się uważnie w to, co mówił Mitchell. Niebawem czekało mnie spotkanie z ludźmi, z którymi miałam spędzić następne trzy tygodnie.
– Najpierw wyczytam opiekunów poszczególnych grup – kontynuował Dirk – a potem każdego z was przydzielę do którejś z nich. Bardzo prosimy o uwagę, o powstanie po usłyszeniu swego nazwiska i dołączenie do odpowiedniego zespołu. Po skompletowaniu składów opiekunowie wskażą wam miejsce zakwaterowania.
Przerwał na chwilę. Zapanowała oszałamiająca cisza. Atmosfera napięcia w pawilonie sięgała zenitu.
– Zanim rozpocznę wyczytywanie nazwisk – znów rozległ się głos Dirka – chciałbym dodać coś jeszcze. Nigdy nie zapominajcie, że program Szkoły Przetrwania przeznaczony jest dla każdego z was, a nie dla supermanów. Wystarczy przeciętna sprawność fizyczna i odrobina odwagi. – Uśmiechnął się, dodając nam otuchy. – Nikt nie będzie żądał od was niczego, co przerastałoby wasze zdolności czy siły. Nikt nie będzie wyznaczał zadań niemożliwych do zrealizowania. Zmierzycie się z własnymi słabościami. Oczywiście nie zawsze okaże się to łatwe. Osobiście gwarantuję wam, że opuścicie to miejsce pełni wiary w przyszłość. Nabędziecie więcej zaufania do siebie, uwierzycie w swoje możliwości. A przy okazji wspaniale spędzicie czas. Gdyby Szkoła Przetrwania nie łączyła w sobie solidnej porcji zabawy z ciężką praca, czyż mielibyśmy tylu chętnych i tylu powracających do nas?
Okrzyki uznania i oklaski wywołały uśmiech na twarzy Dirka. Sięgnął po rejestr leżący na stole i rozpoczął wyczytywanie nazwisk.
„Mam nadzieję, że ma rację” – pomyślałam, wycierając ukradkiem spocone dłonie w spodnie. Daleko mi do super-człowieka, jestem po prostu zwykłą Katie Carlisle. Nerwowo westchnęłam.
Jedna z grup w zwartym szyku opuszczała już pawilon.
Uczestnicy dźwigali wypchane torby sportowe, plecaki. Każdy przywiózł własne ubranie i buty do pieszych wypraw, nie zapominając o wygodniejszym obuwiu, jak mokasyny czy tenisówki. Całą resztę zapewniała szkoła.
Parę miesięcy temu wszyscy otrzymali broszury proponujące zestaw różnych ćwiczeń przygotowawczych i teraz, obserwując tych chyba bardziej sprawnych niosących wielkie bagaże na ramionach, dziękowałam sobie w duchu, że wykonywałam w maju i czerwcu wszystkie te przysiady. Uprawiałam też jogging. Może dzięki temu uda mi się nie zbłaźnić. Z drugiej jednak strony, gdy pomyślałam sobie, że moje wyobrażenia o wyprawach ograniczają się jedynie do niespełna kilometrowej drogi wiodącej do sklepu warzywnego w rodzinnym Spring Valley...
Formowano trzecią grupę.
– Lisa Morison – głos Dirka brzmiał donośnie i czysto. Wysoka, szczupła dziewczyna o sylwetce tancerki i odpowiedniej fryzurze, zgrabnie sięgnęła po swą brezentową torbę.
Uśmiechnęła się i pozdrowiła parę osób, torując sobie drogę między stołami. „Wygląda, jakby niczego się w życiu nie bała” – pomyślałam. Sądząc po liczbie znajomych jej osób, musiała już brać udział w zajęciach Szkoły Przetrwania, a dumny uśmiech wydawał się potwierdzać jej dobre wyniki.
Jeżeli ja umiałabym emanować taką pewnością siebie pod koniec obozu, czułabym się usatysfakcjonowana.
Po chwili Dirk wyczytał moje nazwisko. Niezdarnie sięgnęłam po wypchaną torbę, by przejść na drugą stronę i zająć miejsce obok Lisy. Stała spokojna i opanowana, z rękami w kieszeniach swych bawełnianych szortów, i biodrem wysuniętym nieco do przodu. Wyglądała na zupełnie nieporuszoną atmosferą ogólnego podniecenia, tak jakby czekała w kolejce do źródełka z pitną wodą.
Nieznaczny uśmiech pojawił się na jej ustach, gdy zabrzmiało nazwisko: „Jake Summers”. Kierując wzrok na zbliżającego się do nas chłopaka, nie mogłam powstrzymać się od wrażenia, że potrafi wywołać uśmiech na twarzy każdej dziewczyny. Miał przynajmniej metr osiemdziesiąt wzrostu, czarne, kędzierzawe włosy kłębiące się nad opalonym czołem. Głęboko osadzone niebieskie oczy kontrastowały z ciemnymi włosami.
Nie był może najprzystojniejszym chłopakiem, ale za to wyróżniał się wyjątkową energią i dynamizmem.
Nasza grupa była w komplecie. Opiekunowie skierowali nas do kwatery. Wlokłam się podziwiając płynne ruchy Lisy, która niosła zupełnie swobodnie torbę równie wielką jak moja. W sumie jednak nie przywiązywałam do tego szczególnego znaczenia. W tym momencie czułam się po prostu szczęśliwa, że jestem w końcu uczestnikiem obozu organizowanego przez Szkołę Przetrwania. Właśnie rozpoczynały się najważniejsze trzy tygodnie mojego życia.
Eric Lambert posiadał chyba wszystkie cechy, jakie powinny charakteryzować opiekuna w Szkole Przetrwania.
Potężny, opalony, o zmierzwionym brązowym zaroście, wyraźnych brwiach oraz iskrzących się piwnych oczach. Pod bawełnianą koszulką z krótkimi rękawami prężyły się bicepsy, a potężne łydki świadczyły o sile nóg. Przypominał trochę przyjacielsko usposobionego niedźwiadka grizzly.
Drugim opiekunem, całkiem odmiennym, była May Chin.
Jej gładko przylizane czarne włosy i skośne oczy wskazywały na pochodzenie azjatyckie. Delikatna, o drobnej budowie ciała, przypominała raczej postać z chińskiego jedwabnego wachlarza. Patrząc na nią, wstępowało we mnie nieco otuchy. Jeżeli ta drobna kobieta pełni funkcję opiekuna w Szkole Przetrwania, realizowany program nie mógł być aż tak ciężki, jak wynikało to z broszur informacyjnych. Uznałam, że prawdopodobnie przesadzono, by zatrzymać w domach prawdziwych tchórzy.
Eric i May pokazali nam chaty ze sprzętem, gdzie mieliśmy później skompletować ekwipunek. Nasz domek, mówiąc delikatnie, wyglądał skromnie. Był to po prostu zadaszony kwadratowy obszar ziemi otoczony ścianami z nie heblowanych desek. Okna stanowiły otwory zakrywane w przypadku deszczu wodoodpornym płótnem. Pomieszczenie było przedzielone płytą na część męską i żeńską. Z prysznica i latryny korzystaliśmy razem z mieszkańcami drugiego domku.
Jakże odmienny wygląd miała leśna chatka naszej rodziny. No ale tu chodziło przecież o jak najbardziej surowe warunki.
Pierwszym zajęciem było rozpakowanie i złożenie naszych rzeczy w schowkach. Zastrzegłam sobie pryczę przy oknie, aby móc rankiem wyglądać na zewnątrz. Lisa zajęła łóżko po drugiej stronie, obok miejsca niewysokiej i pulchnej Fran Cronin o rudych włosach.
Eric i chłopcy natychmiast udali się do swej części chaty i choć słyszałyśmy stłumione odgłosy i okrzyki zza ściany, nie wiedziałyśmy, co się dzieje.
– Czy byłaś już kiedyś w Szkole Przetrwania? – zagadnęłam Lisę, rozpinając torbę. Potrzebowałam pretekstu do podjęcia rozmowy. Dwa razy spędzałam wakacje na obozie letnim i tam nauczyłam się, że im szybciej nawiąże się przyjacielskie kontakty, tym lepiej. Poza tym ta piękna, pewna siebie dziewczyna intrygowała mnie.
Lisa oderwała wzrok od stosu ubrań uśmiechając się, jakby także zadowolona z możliwości porozmawiania.
– Ale nie na trzytygodniowym obozie letnim – wyjaśniła. – Brałam udział w tygodniowym specjalnym obozie zimowym. Brrr! Mam raz na zawsze dość tego zimna! – Podniosła parę grubych, wełnianych skarpet. – Odkryłam, jak bardzo są potrzebne. Przysięgam, że nigdy ich więcej nie włożę.
Pokiwałam głową ze zrozumieniem.
– Nie nosi się raczej wełnianych rzeczy w lipcu, nieprawdaż? Ale w informatorze piszą, że należy nakładać grube skarpety na bawełniane, bo inaczej można się szybko nabawić strasznych pęcherzy.
– Będziesz miała pęcherze tak czy siak – Lisa prychnęła – możesz mi wierzyć!
Powątpiewającym spojrzeniem obrzuciła moje buty, połyskujące nowością.
– Rozchodziłaś je trochę, mam nadzieję? W przeciwnym razie czeka cię katorga.
– Naturalnie. Chodziłam w nich wszędzie przez ponad tydzień – odpowiedziałam, starannie układając bieliznę w schowku.
– Czeka nas wiele pieszych wędrówek. Lecz przynajmniej nie będziemy musiały budować igloo. O rety, to jest dopiero ciężka praca!
Zaciekawiona Fran, z widocznym niedowierzaniem podniosła wzrok.
– Igloo? Chyba żartujesz! – zawołała.
– Ależ skąd. Igloo jest jednym z najlepszych schronień w zimie. W środku jest naprawdę przytulnie. Jedyna trudność polega na jego wybudowaniu – odparła Lisa.
– Ładne mi wakacje! – Fran z hukiem zatrzasnęła drzwiczki schowka. – Przyjechałam tutaj dzięki namowom mojego chłopaka, Burta. Sądziłam, że będziemy razem przez całe trzy tygodnie. Trudno uwierzyć, iż okazałam się na tyle głupia, by nie przewidzieć możliwości trafienia do różnych grup. Poinformowano nas wprawdzie, że nie mamy co liczyć na znalezienie się w tym samym zespole, ale stało się to już po złożeniu przez nas podań.
– I on jest w innej grupie? – zapytałam. Fran potwierdziła ze smutkiem.
– Sądzę jednak, że nie jest to takie istotne – dodała. – Poza tym, w obecnej sytuacji zawsze mogę przechwalać się, jakże wspaniałą okazałam się traperką, a Burt nigdy nie dowie się, czy to prawda, czy nie.
Cała nasza trójka zachichotała. Fran z pewnością nie należała do osób, które zbyt długo zamartwiają się jakimś problemem. I mimo poczynionych przez nią wcześniej uwag, nie wyglądało na to, by choć trochę przejmowała się programem obozu. Pomyślałam pełna nadziei, że być może odwaga Lisy i nonszalancja Fran udzielą się i mnie.
May klasnęła w dłonie i zaprosiła nas do wyjścia na zewnątrz. Przez cienką przegrodę dzielącą nas od części chaty zajmowanej przez chłopców, usłyszałyśmy grzmiący głos Erica.
– W porządku chłopcy! Uspokójcie się – zawołał.
Ustawiliśmy się za chatą na cudownej, małej polance otoczonej drzewami. Ułożone w krąg kamienie wytyczały prowizoryczne palenisko. Kilka drewnianych kłód rozrzuconych wokoło zachęcało, by usiąść i oprzeć się o nie wygodnie.
– Nie mamy zbyt wiele czasu na przygotowania przed wyprawą do lasu – powiedziała May, gdy tylko dołączyli do nas chłopcy – więc nie zwlekając ruszamy z nauką paru podstawowych umiejętności. A najbardziej elementarną z nich jest rozpalanie ogniska.
Kolejne dwie godziny minęły szybko. May i Eric na zmianę wyjaśniali zastosowanie miękkich i twardych gatunków drewna i uczyli, jak rozpoznawać materiał na ognisko. Potem każdy z nas indywidualnie wyruszył do lasu na poszukiwanie podpałki i drewna.
Nikt nie oddalał się zbytnio od obozowiska. Żadne z nas nie miało ochoty zabłądzić w lesie już na samym początku. Upłynęło zaledwie kilka chwil a już gaworzyliśmy ze sobą, jakbyśmy się znali od wieków.
– Nie dotykaj tej gałęzi! To wąż! – zażartował przystojny blondyn o imieniu Ernie. Odskoczyłam na bok, zanim się zorientowałam, że splatał mi figla.
– Koniec z moim wychuchanym manikiurem – powiedziała Fran, wzdychając dramatycznie, w chwili, gdy podeszłam do niej i zobaczyłam, jak zdziera łatwo odchodzącą korę ze starego drzewa.
– Glorio, to jest świerk – tłumaczyła May jednej z dziewcząt, trzymając gałąź tak, aby wszyscy mogli widzieć. – Nie pali się dobrze.
– Nieźle, Jake – powiedział Eric do chłopca, którego zauważyłam wcześniej w pawilonie. – Ten mech będzie się długo tlił.
W napięciu czekałam na moją kolej. Jak się okazało, jedyny mój błąd polegał na tym, że przyniosłam zbyt dużą gałąź. Mnie wydawała się prawdziwym trofeum.
– Musisz uważać na powalone drzewa, Katie – ostrzegła mnie May. – Zwykle pochłaniają zbyt dużo wilgoci z gruntu. – Z wprawą eksperta zdrapała korę. – Czujesz, jakie to mokre? Z tego jest jedynie dużo dymu, a mało ognia.
Potem rozdano nam kawałki lin, na których mieliśmy ćwiczyć wiązanie węzłów. Na szlaku, jak wyjaśnił Eric, naszym schronieniem będą namioty konstruowane z płótna i tego, co znajdziemy w gąszczu leśnym. Po mistrzowsku opanowałam węzeł stopujący do splatania liny, węzeł wyblinkowy oraz dwa rodzaje supłów zaciskowych. Niespodziewanie sprawność mych palców zawiodła mnie, gdy uczyliśmy się splatać liny w ósemkę. Czułam, jak rumienię się z zakłopotania, wiążąc sznur w bezsensowne pętle. Modliłam się, by nikt, a zwłaszcza Jake, nie spostrzegł, jak trudne przeżywam chwile. W żaden sposób nie mogłam się pogodzić z myślą, że mógłby mnie wziąć za niezdarną idiotkę.
Na szczęście Lisa, siedząca obok, przyszła mi z pomocą.
– W ten sposób, Katie – szepnęła, trącając mnie łokciem. – Luźny koniec biegnie w dół przez pierwszą pętlę, a nie do góry.
W oka mgnieniu udało mi się zawiązać parę ósemek.
– Dzięki, Lisa – zwróciłam się do niej po skończonych zajęciach, w drodze na lunch. – Nie rozumiem, dlaczego nie udało mi się to od razu. Chyba po prostu knocę wszystko, gdy się trochę zdenerwuję.
– Zapomnijmy o tym – odrzekła, wykonując lekceważący gest ręką. – Początki zawsze są trudne. Możesz zwracać się do mnie, jeżeli będziesz potrzebowała pomocy.
– Trzymam cię za słowo – zapowiedziałam. Miałam jednak nadzieję, że do tego nie dojdzie. Pragnęłam radzić sobie sama. Jednak przez cały lunch, na który składały się frankfurtery z fasolą, nie mogłam odpędzić od siebie myśli, jak głupio bym się czuła, gdyby ktoś zauważył moje zmagania z tak prostym węzłem. Może Lisa umiałaby to po prostu zignorować, lecz ja czułam się tak, jakby uratowała mi życie.
Lisa, Fran i ja zasiadłyśmy do stołu w pawilonie.
Podeszła do nas niska dziewczyna o brązowych włosach. W przeciwieństwie do reszty uczestników wyglądała na zasępioną i nieszczęśliwą. Nie potrafiła nawet wykrzesać odrobiny uśmiechu, pytając Lisę, jej starą znajomą, czy może się przysiąść. Zastanawiało mnie niezdecydowanie Lisy. Przedstawiła nam jednak dziewczynę, Sarę Zerbe, z którą była w jednej grupie na obozie zimowym.
Sara wyglądała na zagubioną w swym małym wewnętrznym świecie. Z trudem wymamrotała: „Cześć”. Potem nie odezwała się ani słowem, gdy reszta jadła i plotkowała o swych rodzinnych miastach. (Lisa przyjechała z Phoenix, Fran z Pittsburga).
W spojrzeniu Lisy przebijało, co mnie zaskoczyło, raczej rozdrażnienie aniżeli troska. Najpierw sądziłam, że zignoruje nastrój Sary. Lecz przygnębienie dziewczyny udzieliło się i nam. Jak sądzę, Lisa uznała, że nie ma wyjścia i trzeba się odezwać.
– Co się dzieje, Saro? – zapytała śmiało. Sara wpatrywała się bezmyślnie w swoje ręce.
– Nie wydaje mi się, żebym dała radę... Żadna z nas nie odezwała się ani słowem. Naprawdę nie wiedzieliśmy, co powiedzieć.
– Tak wiele pomogłaś mi w zimie – kontynuowała Sara. – Nie mam pojęcia, jak uda mi się samotnie przetrwać nadchodzące trzy tygodnie.
– Hej, nie będzie aż tak źle – stwierdziłam, starając się przy tym podnieść na duchu tak Sarę, jak i samą siebie.
– Ech – odparła Sara – nie przetrzymałabym nawet tygodnia bez pomocy Lisy. Robiła za mnie po prostu wszystko. Nie przyjechałabym tu, gdyby nie wyjazd rodziców do Europy. Nie chcieli mnie zabrać. Miałam do wyboru to miejsce albo letnią szkołę. Może powinnam była wybrać to drugie. – Spojrzała z wyczekiwaniem na Lisę. – A może udałoby mi się zamienić z kimś z twojej grupy?
– To byłoby wspaniałe, Saro. Pragnęłabym, żeby ci się udało – Lisa pocieszała ją. – W każdym razie, musimy spotkać się z resztą naszej grupy, czyż nie tak, Katie?
Wcale tak nie było, ale Lisa wyraźnie szukała wymówki, by uwolnić się od tej dziewczyny.
Sara odgadła w czym rzecz. Jej oczy wypełniły się łzami.
– Nie cieszysz się za naszego spotkania? – zapytała ze smutkiem.
– Oczywiście, że się cieszę – odparła Lisa. – Musimy już iść.
– Mam na myśli to – nalegała Sara – że przyjaźniłyśmy się zimą, a teraz zachowujesz się, jakbyś nawet mnie nie znała.
– Co ty wygadujesz? – Lisa bawiła się papierową serwetką i wyglądała na nieco zakłopotaną.
– Wiem, co mówię – rzekła Sara, wstając od stołu – ale zaczynam rozumieć, jaka naprawdę jesteś. Sądziłam, że faktycznie zależy ci na mnie. Ach, jakże się myliłam. Okazało się, Liso Morison, że jesteś dziwną koleżanką.
Zawiedziona dziewczyna wybiegła na zewnątrz.
– Uff – odetchnęła Lisa.
– Poniosły ją emocje – stwierdziła Fran. – Na pewno nie było łatwo mieć ją w swej grupie.
– Czy w zimie też tak się zachowywała? – zapytałam.
– Nie. – Lisa potrząsnęła głową. – Wcale nie paliła się do ciężkiej pracy, ale nie była z niej taka beksa. Nie znałam jej od tej strony – dodała szybko.
– Dziwne – zauważyła Fran. – Najpierw zachowuje się, jak najlepsza przyjaciółka na świecie, a potem znika poirytowana.
– Może chciała podkreślić, że bez ciebie ogarnia ją strach – powiedziałam. – Jeśli pomogłaś jej tak bardzo ostatnim razem, prawdopodobnie wpadła w panikę na myśl, że teraz zostanie sama.
– No cóż, rzeczywiście robiłam z nią prawie wszystko – odrzekła Lisa. – W lesie zupełnie nie da sobie rady.
– To ładnie z twojej strony – odezwała się Fran. – Ja prawdopodobnie próbowałabym się jej pozbyć.
– Co by nie powiedzieć – skwitowała Lisa – temat Sary Zerbe jest zbyt przygnębiający. Szkoda słów. Zapomnijmy o niej.
Tego popołudnia długo myślałam o Sarze. Zastanawiałam się też, co może mnie spotkać, co może się zdarzyć.
Ledwo zdążyłyśmy z Fran i Lisą wejść do naszej chaty, a już energiczna May wypędziła nas z powrotem na zewnątrz.
– Wkrótce mnóstwo czasu będziemy spędzać pod gołym niebem – wyjaśniła. – Im szybciej przywykniecie do tego, tym lepiej.
Niektórzy z naszej grupy siedzieli już na polance.
Zgromadzony przez nas opał leżał opodal i, jak wynikało z wyjaśnień May, miał stanowić materiał na ognisko. Usiadłam i oparłam się plecami o drzewo, słuchając opowieści Erica o wyprawie tratwą po spienionych wodach, w której wziął udział wiosną.
Spięta emocjami i onieśmielona nie miałam odwagi przyjrzeć się rano wszystkim. Teraz jednak, wsłuchując się tylko częściowo w to, co mówił opiekun, studiowałam sylwetki ludzi, z którymi miałam przeżyć najbliższe trzy tygodnie.
Były oczywiście Fran i Lisa. Pasowałyśmy do siebie.
Gloria, blondynka, mistrzyni szkoły w nurkowaniu, o czym nam wcześniej powiedziała, trzymała się blisko innej dziewczyny w naszej grupie, Doris – poważnej i spokojnej. Jak dotąd, nie odezwała się chyba ani razu.
Ernie, który raz już mi dokuczył, był traperską wersją klasowego błazna. Matt, o wyglądzie intelektualisty, przeciwnie, okazał się wspaniałym, wszechstronnym sportowcem i kapitanem koszykarskiej drużyny juniorów w swej szkole.
W Daveyu przypominającym przystojniaka o łagodnym usposobieniu, uderzyła mnie przewaga tężyzny fizycznej nad intelektem. Phil poinformował nas chłodno, że wstąpił do Szkoły Przetrwania, żeby zdobyć kolejną sprawność harcerską. Pragnął udowodnić całej reszcie, że posiadał już wszystkie umiejętności, których tu uczono. I Jake Summers...
Przyglądałam się mu. Uważnie chwytał każde słowo Erica. Miałam wrażenie, że całkowicie oddawał się wszystkiemu, co się tutaj działo. Pomyślałam, że... byłoby cudownie, gdyby ktoś taki jak on zakochał się we mnie.
Poczułam rumieńce na twarzy. Przeraziłam się, że być może Jake potrafi czytać w moich myślach! Szybko odwróciłam wzrok. Poza tym mógł mieć stałą sympatię gdzieś tam, skąd pochodził. Okazałabym się idiotką, gdybym naprawdę straciła głowę dla jakiegoś chłopaka i zlekceważyła szkolenie z tego powodu.
Myśl o doskonaleniu siebie ściągnęła mnie z powrotem na ziemię. Eric entuzjastycznie opisywał spływ tratwą przez szczególnie niebezpieczne odcinki rwącego potoku.
– Byłem przekonany, że się wywrócimy – opowiadał podekscytowany. – Skotłowana i spieniona woda przewalała się nad naszymi głowami, a tratwa kręciła się w koło tak szybko, że nie ...
Zzbuntowana