Armstrong Campbell - Koncert duchów.pdf

(1019 KB) Pobierz
Campbella Armstronga
KOCERT DUCHÓW
Dzień w dzień, od pierwszego zasiewu, aż do zbiorów, Harry Tennant troszczył się o sadzonki z
cierpliwością kogoś, kogo znużyło życie w świecie ludzi. Codziennie szedł w głąb lasu, do
miejsca, gdzie znajdowało się jego pole. Z uwagą pochylał się nad swoimi roślinami, ostrożnie
odrywał listek albo pączek i rozcierał go w palcach. Zamykał oczy i wdychał żywiczny zapach.
Jeżeli był zadowolony, mówił do Isadory olbrzymiego psa, który zawsze mu towarzyszył.
Kiedy coś mu nie odpowiadało, marszczył brwi. Pies, doskonale potrafiący wyczuć
niezadowolenie swego pana, posępnie ruszał w stronę domu, instynktownie odnajdując drogę
wśród drzew.
Życie Tennanta było całkowicie podporządkowane tym zbiorom. Martwił się każdą, nawet
nieznaczną zmianą pogody, która mogła zaszkodzić zasiewom. On sam, podobnie jak roślina, stał
się wrażliwy na mrozy, okresy suszy oraz ulewne deszcze, oznaczające zawsze koniec lata w tej
części stanu Nowy Jork.
Właśnie nadeszła taka deszczowa pora. Tennant włożył stary kapelusz z szerokim rondem oraz
sztormiak i ruszył swą codzienną trasą przez las, w kierunku pola. Słyszał krople deszczu
uderzające w liście drzew. Pomimo wstrętnej mokrej pogody olbrzymi pies wiernie podążał za
nim.
Kiedy dotarli na miejsce, Tennanta ogarnęło dziwne przeczucie, że coś jest nie w porządku.
Być może zaniepokoił się widząc, że pies biega wkoło, węsząc w poszukiwaniu czegoś
niewidzialnego. A może w przygnębienie wprawił go widok roślin przygiętych do ziemi przez
ulewę. Wydawały mu się bardzo delikatne. Taka pogoda mogła sprawić, że stracą swoją moc. Co
miał robić? Był równic bezsilny wobec tego żywiołu, jak rośliny.
Ruszył z powrotem do domu. Na twarzy czuł przedzierające się przez ścianę drzew silne
podmuchy wiatru. Przystanął na chwilę i z niepokojem nasłuchiwał. Wydało mu się, że w szumie
deszczu słyszy coś dziwnego, jakby przytłumiony odgłos silnika małego samolotu. Spojrzał na
zasnute chmurami niebo, ale niczego tam nie zauważył. Być może ten dziwny dźwięk był tylko
warkotem traktora pracującego na jakimś odległym polu.
Ruszył dalej. Farmerzy nie pracują taką pogodę, myślał. Kiedy wreszcie dotarł do domu,
wszedł do kuchni, zdjął kapelusz i płaszcz przeciwdeszczowy. Długo stał wpatrując się w
prześwit między drzewami. Mokrymi palcami wyjął papierosa i zapalił go. Niebo nad lasem było
szare, niespokojne i tajemnicze, tak jakby kryło w sobie jakieś niewiadome niebezpieczeństwo.
Zastanawiał się, ile to już razy stał tak obserwując drzewa i niebo, czując jak narasta w nim
niepokój, jak potęguje się wrażenie, że z jego życiem jest coś nie tak. Zawsze zdawało mu się, że
jest o krok od wyjaśnienia tej zagadki. Mało prawdopodobne jednak, aby mógł znaleźć roz-
wiązanie w szarozielonej kombinacji liści i chmur, której się przyglądał.
Bzdura, pomyślał. Moje życie jest zupełnie normalne i zwyczajne.
Zbudził się w środku nocy. Był w ubraniu. Wciąż jeszcze padało, ale mniej. Wydało mu się, że
ciemność nie jest taka jak zwykle. Las dziwnie odmieniony. To wrażenie niepokoiło Tennan- ta.
W sypialni było zimno i wilgotno. Zostawił otwarte okno. Śniło mu się miasto. Może San
Francisco. Domy cudacznie kanciaste i przerażające. Na ulicach nie było ludzi. Zewsząd wiało
straszliwą pustką.
Harry długo leżał bez ruchu. Na parterze domu skrzypnęła jakaś deska. Pomyślał, że to śpiąca
na werandzie Isadora poruszyła się przez sen. Potem dobiegł go odgłos drzwi uderzających cicho
o framugę. Pewnie pies wszedł do domu. Często tak robił w nocy.
Harry wstał. Wyszedł z sypialni i spojrzał w dół przechylając się przez poręcz schodów. Było
jednak zbyt ciemno, aby mógł cokol
wiek zobaczyć. Noc była bezksiężycowa i pochmurna. W powietrzu wciąż jeszcze czuł zapach
jajecznicy, którą usmażył sobie na kolację. Serce biło mu równo, prawie jak zegar. Zawołał
Isadorę. Nic się nie poruszyło. Tennant spodziewał się usłyszeć chociaż lekkie uderzenie ogona o
deski podłogi. Położył dłoń na poręczy i zaczął schodzić po stopniach.
Pierwsza latarka błysnęła, kiedy stanął u stóp schodów. Chwilę później zaświeciła kolejna.
Tennant stał nieruchomo, oślepiony strumieniem światła. Dopiero po chwili zdołał dojrzeć
błyszczący, ciemny płaszcz, z którego ściekała woda i parę czarnych butów. Zdawało mu się, że
poza kręgami światła majaczy mu kształt leżącej w przedpokoju Isadory. Kiedy przyzwyczaił się
do ostrego światła, dostrzegł, że pies miał zamknięte oczy i wysunięty język.
- Harry Tennant - usłyszał jakiś głos. - Jest pan aresztowany.
Założono mu kajdanki i odciągnięto od leżącej bez ruchu Isadory. Wyprowadzono go na
stopnie werandy. Krople deszczu kapały mu z dachu na głowę. Psa uśpiono nabojem ze środkiem
usypiającym. Dwaj gliniarze, którzy skuli Tennanta stwierdzili, że wystarczyłoby tego na
powalenie słonia.
Las za domem ciemniał zupełnie obcy w blasku rzucanym przez trupioniebieskie i
jaskrawoczerwone światła wozów policyjnych. Ich błyski rozpraszały mrok. Poza kręgami
latarek i reflektorów powstawał niesamowity świat cieni. Tennanta oślepiały snopy światła. Głosy
odbijały się echem od ściany drzew. Ilu “strażników prawa i porządku” brało udział w tej akcji? Z
hałasu, jaki panował, można było przypuszczać, że około pięćdziesięciu. Absurdalna liczba jak na
tak mało znaczącą operację. Ale to mogło być tylko złudzenie. Noc czyniła wszystko większym
niż było w rzeczywistości. Nieustannie migające światła latarek dopełniały jeszcze tego wrażenia.
Prawdopodobnie było dziesięciu, najwyżej dwunastu ludzi. Pewnie kilku z biura szeryfa okręgu,
kilku z policji stanowej i może jeden lub dwóch agentów DEA. Zresztą to nie miało dla Harry’ego
żadnego znaczenia. Było mu obojętne jakie mieli naszywki i z jakiego byli wydziału.
Miał wrażenie, że właśnie stało się coś, co od początku było właściwie nieuniknione. Szczęście
jest jak struna, jego - właśnie
pękła. Poczuł przypływ adrenaliny, ale nie był pewien, czy to strach. Nie do końca zdawał sobie
sprawę z tego, co się wokół działo. Czuł się raczej jak widz, który obserwuje wszystko z dystansu.
-Co będzie z Isadorą? - zapytał wskazując na psa.
-Będzie miała niezłego kaca - odparł jeden z policjantów.
Tennant przyjrzał się mu. Około pięćdziesiątki, wyglądał na
kogoś ogólnie niezadowolonego z życia. Miał zapadnięte policzki i mlecznobiałe pierścienie
wokół źrenic.
-Jeżeli się w ogóle obudzi - dorzucił ktoś inny.
-Co to ma znaczyć? - spytał Harry.
- Dostała niezłą dawkę. - Drugi gliniarz był chudy. Ten- nantowi zdawało się, że już kiedyś go
widział. Chyba w miejscowym sklepie, w Sterling Township. - To duża suka. Nic jej nie będzie.
-Lepiej, żeby tak było. Co zamierzacie ze mną zrobić?
-Zaczekamy na szeryfa Grabbe - wyjaśnił młodszy policjant.
-Tak, właśnie tak - potwierdził drugi. - Zaczekamy na szeryfa.
Tennant przypomniał sobie, że chyba parę miesięcy temu widział plakaty wyborcze Jacka
Grabbe. Oblepiono nimi słupy w całym okręgu. Nie był jednak całkiem pewny. Zwykle nie
obchodziły go polityczne przepychanki. Polityka była dla tych, którzy wkupili się do systemu
hasłami typu “Wysłuchajcie głosu ludu”. Powinni raczej krzyczeć “Pozwólcie ludziom wybrać
między jednym nudziarskim kandydatem, a drugim wcale nie bardziej interesującym”. Tennant
żył z dala od tego wszystkiego, na marginesie. Ta strefa nie podlegała prawom polityki.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin