Reymont - Chlopi II.pdf
(
1094 KB
)
Pobierz
file://D:\g\wladyslaw_stanislaw_reymont-chlopi._tom_ii.html
Władysław Stanisław Reymont, Chłopi. Tom II
ROZDZIAŁ 1
Nadchodziła zima...
- jeszcze się barowała z jesienią i porykujący tłukła po sinych dalach jako ten zwierz srogi i głodny, że
nie wiada było, kiej przeprze a skoczy i lutymi kłami weżre się we świat...
- jeszcze czasami prószył śnieg nikły, płowy - jesienny śnieg...
- jeszcze przychodziły dnie osłupiałe, chorością sine, ckne, stękliwe, oropiałe i zgoła lamentem
przejęte, a lodowym światłem mżące - dnie trupie, że ptactwo z krzykiem uciekało do borów, trwożniej
bełkotały wody i toczyły się leniwo, jakby strachem stężałe, ziemia dygotała, a wszelaki stwór podnosił
czujące, lękliwe oczy na północ - w niezgłębioną topiel chmur...
- jeszcze noce były jesienne; oślepłe, głuche, zamętne, a pełne strzępów mgieł i brzasków gwiazd
pomarłych rozgniłe noce dygotliwego milczenia, przenikniętego zduszonym krzykiem trwogi; pełne
wzdychów bolesnych, szamotań, nagłych cichości, wycia psów, targań marznących drzewin, żałosnych
głosów ptactwa szukającego schronisk, strasznych wołań pustek i rozstajów zgubionych w ciemnicy,
łopotów jakichś lotów, cieniów zaczajonych pod ścianami zdrętwiałych chat, pełzających hukań; zjaw
przerażających, nawoływań nierozeznanych, mlaskań okropnych, przeszywających jęków...
- jeszcze czasami, o zachodzie, z posępnych pól ołowianego nieba wyłupywało się czerwone, ogromne
słońce i spadało ciężko, niby kadź roztopionego żelaza, z której buchały krwawe wrzątki i biły dymy
smoliste, czarne, popręgowane gorejącymi żagwiami, że świat cały stawał w łunach i w pożodze.
I długo, długo w noc dogasały i stygły na niebie krwawe zarzewia, aż ludzie mówili:
- Zima rośnie i na złych wichrach przyjedzie.
I rosła zima, rosła co dzień, co godzina, co to oczymgnienie.
Aż przyszła.
A najrychlej przyleciały zapowiednie wici.
Jakoś wnet po świętej Barbarze, patronce dobrej śmierci, o cichym, omdlałym zaraniu, spadły pierwsze
krótkie, trzepotliwe wiatry; obleciały ziemię ze skowytem jako te psy węszące tropu, gryzły zagony,
warczały w krzach, poszarpały śniegi, potarmosiły sady, poomiatały ogonami drogi, wytarzały się po
wodach i milczkiem urwały kajś niekajś co starszych strzech i ogrodzeń i jęły się zwijać a ze
skomleniem uciekać na bory - a po nich, zaraz na odwieczerzu, zaczęły się wysuwać z mroków długie,
świszczące i jakoby kolczaste jęzory wichrów.
Wiały noc całą, a tak zasię skowyczały w polach kiej to stado zgłodniałych wilków; a hulały rzetelnie, bo
ano rankiem ziemia już dropiała spod stratowanych i wyżartych śniegów, gdzieniegdzie ino po dołkach i
bruzdach bieliły się poszarpane płaty, a zagony świeciły łysicami, drogi leżały skostniałe i przemarzłe,
mróz zaś wżerał się ostrymi kłami w ziemię, że dzwoniła jak żelazo - ale skoro dzień nastał, uciekły
poszczekując, pokryły się w lasach i w przyczajeniu dygotały skokiem napiętym, złym.
A niebo poczęło się zaciągać coraz mroczniej; chmury wypełzały ze wszystkich jam, podnosiły potworne
łby, przeciągały zgniecione kadłuby, rozwichrzały sine grzywy, zielonawymi kłami błyskały i szły całym
stadem - groźną, ponurą i milczącą ciżbą waliły się na niebo; szły od północy czarne, olbrzymie góry,
postrzępione, podarte, spiętrzono, rosochate, niby kupy borów podruzgotanych, przerwanych głębokimi
przepaściami, zasypanych zielonymi ławicami lodów, a parły się naprzód z dziką mocą, z głuchym
poszumem; od zachodu, zza borów czarnych, nieruchomych wysuwały się z wolna sine, obrzękłe zwały,
prześwitujące gdzieniegdzie jakby ogniem, a szły jedna za drugą, rzędem nieskończonym, ciągiem
coraz większym, jakoby te klucze ptaków wielgachnych; zaś od wschodu wywlekały się chmury płaskie,
zrudziałe, przekrwione, przeropiałe, zgoła paskudne, kieby te ścierwa przegniłe i ociekające posoką; i
od południa szły, ino że zwietrzałe, czerwonawe, podobne do bajorów i trzęsawisk torfowych, a pełne
pręg i gruzłów sinych, pełne plam i rojowisk strasznych - jakby pełne tego gmerzącego robactwa; a
jeszcze i z góry, jakby z wygasłego słońca, spadały kłakami rudnymi, to sypały się barwione jako te
żużle stygnące - a wszystkie szły na siebie, stożyły się w góry przeogromne i zalały niebo czarnym,
strasznym kipiątkiem błota i rumowisk...
Świat z nagła poczerniał, cisza się uczyniła głucha, przygasły światłości, sine oczy wód pomdlały,
wszystko jakby zdrętwiało i stanęło w zdumieniu z przytajonym tchem, lęk wionął po ziemi, mróz
przenikał kości, strach chycił za gardziele, dusze padły w proch ,lute przerażenie załopotało nad
wszelkim stworzeniem - widać było, jak zając gnał przez wieś z rozwianą szerścią, to wrony z krzykiem
przejmującym wpadały do stodół albo i zgoła do sieni, psy wyły po przyzbach jak oszalałe, ludzie
chyłkiem uciekali do chałup, a nad stawem biegała ślepa kobyła z resztką wozu, tłukła się o płoty, o
drzewa i z dzikim kwikiem szukała stajni.
Ciemnica się rozlewała mętna, dusząca: chmury opadały coraz niżej, zwalały się z lasów rozkotłowaną
gęstwą tumanów i toczyły się po zagonach jak te wody wzburzone, rozhukane, straszne - uderzyły na
wieś i zalały wszystko lodowatą, brudną mgłą; naraz niebo się przedarło na środku i zajaśniało
modrawo niby lustro studzienne, świst ostry przeszył ciemności, mgły się skłębiły z nagła, a z pękniętej
czeluści lunął pierwszy wicher, a za nim już leciał drugi, dziesiąty, setny!
Wyły już stadami, lały się z tej gardzieli niby rzeki niczym nie powstrzymane, rwały się jakby z
łańcuchów i rozskowyczoną, wściekłą zgrają biły w chmury, rzucały się na ciemnice i rozwalały je do
dna, przeżerały na wskróś i rozmiatały niby tę słomę strupieszałą.
Wrzask poszedł po świecie, zamęt, szumy, świsty, kurzawa.
Chmury, stratowane ostrymi kopytami wichrów, uciekały jakby chyłkiem na bory i lasy, niebo się
przecierało, dzień znowu zaświecił ołowianymi oczami, stwór wszelki odetchnął z ulgą.
Ale wichry wiały wciąż, bez mała całą niedzielę, a bez folgi żadnej ni przestanku. Dnie to tam jeszcze
jako tako człowiek strzymać wstrzymał, że to ino ci się wiedli na świat, kogo potrzeba gnała, drugie zaś
po chałupach siedzieli i końca wyglądali, ale noce były nie do wytrzymania, a przyszły akuratnie jasne,
rozgwiażdżone i w górze ciche, ino na ziemi wichura odprawiała diabelskie gody, jakby się naraz ze sto
chłopa obwiesiło, że i zasnąć nie było można, jakże, kiej szły takie ryki, trzaski, łomoty i hurkotania,
jakby tysiące pustych wozów a w pędzie największym przejeżdżało po grudzie, a te tętenty, od których
ziemia drżała, a te hukania Bóg wie czyje, te wrzaski, te wycia!
Chałupy trzeszczały, bo raz w raz wichura parła barami ściany, tłukła się o węgły, podważała okapy, za
przyciesie się brała, w drzwi tłukła jakby łbem, że niejedne puściły, szyby gnietła, aż trza było wśród
nocy wstawać i przytykać poduszkami, bo darła się do wnętrza z kwikiem kiej ta świnia uprzykrzona, a
tak prażyła ziąbem, iż ludzie pod pierzynami, a kostnieli!
Co się naród nacierpiał przez te dnie i noce, to i nie wypowiedzieć!
A co szkód narobiła, to i nie zliczyć: poobalała płoty, powydzierała poszycia, u wójta prawie nową szopę
przewróciła, Bartkowi Kozłowi wzięła dach ze stodoły i poniosła w pola o dobre pół stajania, Winciorkom
komin zwaliła, we młynie udarła kawał dranicowego dachu, a co strat pomniejszych! Co drzew
wyłamała w sadach i borach! Na wielkiej drodze wyrwała cosik ze dwadzieścia topoli, że padły w
poprzek kiej te trupy srodze pomordowane i obdarte.
W te wiejne i wrzaskliwe dni Lipce były jakby wymarłe; wichura hulała po drogach z taką mocą, że kto
się ino wychylił z chałupy, wnet go przycapiała za łeb i waliła, gdzie popadło - w rowy, o drzewa, na
płoty ciepała, a nawet Jaśka Przewrotnego zwiała z mostu do stawu, że ledwie się chłopak wygramolił,
a dęła wciąż, sypała piaskiem i niosła gałęzie, wióry, snopki z dachów, czasem i wierzchół pomniejszy,
że leciały w kurzawie niby te ptaszyska rozgonione i tłukły się o ściany, we świat gnały!
Najstarsi ludzie nie baczyli tak swarliwych i uprzykrzonych wiatrów.
Gnietli się też po zadymionych chałupach i swarzyli z ckności niemało, bo ciężko było nosa pokazać za
węgieł , tyla że niecierpliwsze kobiety przebierały się raz w raz chyłkiem pod płotami, niby to z kądzielą
szły do kum a głównie, bych pomleć ozorami a nawyrzekać; chłopy zaś młóciły zawzięcie, spoza
przywartych wrótni stodół biły cepy od rana do późnego wieczora, mróz owarzył zboże. to łacniej się
łuszczyło, a ino na odwieczerzu, kiej wichura nieco folgowała, niejeden z parobków przemykał się z
ćwiartką jaką do karczmy.
A wichry wciąż jednako wiały i gryzły mrozem coraz krzepciej, że już od tej wiejby pozamarzały rzeczki
i strugi, bagna stężały, staw nawet pokrył się przejrzystym, modrym prawie lodem, tyle że ino przy
moście, gdzie głębiej było, woda się jeszcze burzyła i nie dawała, ale brzegi leżały już skute na moc, że
trzeba było przyręble ciąć dla wodopojów.
Dopiero przed samą świętą Łucją przyszła odmiana.
Mróz sfolżał i ociepliło się zdziebko, wichry jakby zdychały, bo ino od czasu do czasu przedmuchnęły
świat, ale już miętsze i nie tak swarliwe, niebo zaś się wyrównało kieby to pole zbronowane, a pokryte
wielgachną siwą, zgrzebną płachtą, a tak nisko się opuściło, iż jakby się na przydrożnych topolach
wsparło. Ale posępnie było, szaro i głucho.
A skoro jeno przedzwonili na południe, zmroczało się nieco i jął padać śnieg dużymi płatami, a sypał
gęsty, bo wnet opierzył wszystkie drzewa i wyniosłości.
Noc się rychlej zrobiła, ale śnieg nie przestawał, sypał coraz gęściej, suchszy nieco a sypki, i tak już
przez całą noc padał.
Na świtaniu było już śniegu na dobre trzy piędzie, do cna przyokrył kożuchem ziemię i przesłonił świat
cały modrawą białnością, a leciał wciąż, bez przestanku.
Taka cichość padła na ziemię, że ani jeden powiew nie zadrgał, ani jeden dźwięk się nie przedzierał
wskroś tych spływających puchów, nic, zamilkło wszystko, ogłuchło, jakby przed cudem stanęło i
przychylone nieco zasłuchało się uroczyście w tym ledwie wyczutym szeleście, w tym locie cichym, w
tej białości martwej, rozdrganej i opadającej nieustannie.
Biaława ćma się czyniła, rosła, stawała; biały, migotliwy, niepokalany brzask sypał się by ta wełna
najbielsza, najmiększa, najśliczniejsza; suły się gęstwą nieprzeliczoną by ta zamarzła poświata, jakoby
wszystkie gwiezdne światłości, zakrzepły w szron i starte lotem podniebnym na proch, świat
zasypywały, przysłoniły się rychło bory, przepadły pola, że ani okiem uchwycił, zginęły drogi, roztopiła
się wieś cała i wsiąknęła w tę białość cudną, w ten oślepiający tuman, a w końcu nie było już dla oczów
nic widne, prócz tych strug śnieżystego pyłu, spływającego tak cicho, tak równo, tak słodko, kiej te
wiśniowe okwiaty w noc miesięczną.
Na trzy kroki nie dostrzegł chałupy ni drzewa, ni płotu ni czyjej postawy, ino głosy ludzkie latały w tej
bieli kiej osłable motyle, a mylnie, bo nie wiada skąd płynące, dokąd - a coraz słabiej się trzepotały,
coraz ciszej...
I tak sypało dwa dni i dwie noce, że w końcu zasypało chałupy, iż się wznosiły jako te śniegowe kopice,
buchające brudnymi kołtunami dymów, drogi się wyrównały z polami, sady były pełne po wręby
płotów, staw całkiem zginął pod nawałą, biała równia, nieobjęta, chłodna, nieprzenikniona, puszysta i
cudna pokryła ziemię, a śnieg wciąż padał, tylko że już coraz suchszy i rzedszy, to nocami przedzierały
się gwiezdne migoty, a w dzień modrzało niebo gdzieniegdzie wskróś tych polatujących paździerzy
białych i powietrze stawało się słuchliwsze, głosy darły się ostro przez gęstwę, raźno, hukliwie. Wieś
jakby się przebudziła, ruch powstał, kto niekto wyjeżdżał saniami, ale zawracał rychło, bo drogi były
nie do przebycia; gdzieniegdzie przekopywali ścieżki między chałupami, odwalali śniegi sprzed drzwi,
wywierali na ścieżaj obory, radość przejmowała wszystkich, a już dzieci to szalały z uciechy, psy
naszczekiwały wszędzie, polizywały śniegi i ganiały wspólnie z chłopakami. Zaroiło się na drogach,
wrzaski się podniesły w opłotkach, krzyczeli a bili się śniegułkami, a tarzali w miękkim, puszystym
śniegu, a bałwany okrutne czynili, a saneczkami się ciągali, że te ich piski ucieszne i przegony zapełniły
wieś całą, aż Rocho zaprzestał nauczania w ten dzień, bo nie mógł nikogój utrzymać przy lementarzu.
Coś trzeciego dnia, o samym zmierzchu, śnieg przestał padać, prószyło jeszcze niekiedy, ale tak jakby
kto worek z mąki wytrzepywał nad światem, że i znać nie było, ale niebo spochmurniało, wrony tłukły
się koło domów i przysiadały na drogach, a noc się zaciągnęła bezgwiezdna, ołowiana, tymi śniegami
omroczonymi rozbielona, a taka cicha, zakrzepła i martwa, jakby już całkiem z wszelkiej mocy wyzuta.
- Choćby i ten najlekciejszy wiaterek, a zakurki będą - szepnął rankiem, na drugi dzień, stary Bylica
wyzierając przez okienko.
- Niech ta będą, zarówno mi jedno! - burknął Antek dźwigając się z pościeli.
Hanka zażegała ogień w kominie i wyjrzała przed sień. Wcześnie było, koguty piały po wsi, mrok leżał
gruby jeszcze, jakby kto wapno zmieszał na poły z sadzą i przytrząsnął świat, że nie rozeznał ni drzew,
ni chałup, ni dalekości, ino na wschodzie tliły się brzaski niby te spopielałe zarzewia, a na ziemi leżała
głęboka cichość i chłód surowy wionął.
W izbie też był ziąb przenikający, wilgotny, a tak chwytliwy, że Hanka wzuła trepy na bose nogi, w
kominie ledwie się tliło, bo jałowcowa świeżyzna ino trzeszczała i dymiła, aż Hanka uścibnęła drzazeg z
jakiejś deski, to słomy podtykała, że wreszcie gałęzie się zajęły płomieniem i rozświetliły nieco.
- Naleciało go tyla, że i na całą zimę starczy - zagadał znów stary wychuchując szybkę, obrośniętą
zielonawym, grubym lodem, bych w świat popatrzeć.
Starszy chłopak, któremu już było na czwarty rok, zaczął chlipać w łóżku, a z drugiej strony domu, z
mieszkania Stachów, rozbrzmiewały ostre głosy kłótni, wyrzekań i piski dziecińskie, i trzaskanie
drzwiami.
- Weronka swoim pacierzem dzień zaczyna! - szepnął urągliwie Antek okręcając nogi nagrzanymi przed
kominem onuczkami.
- Przyuczyła się trajkotać, to i trajkocze, chocia nie potrza, ale to nie bez złość, nie... - jąkał cicho
stary.
- A juści - dzieciska też tłucze nie bez złość?... Abo Stachowi nie da dobrego słowa, ino cięgiem
huruburu, jak na tego psa, to pewnie z dobrości? - mówiła Hanka przyklękając do kołyski, by dać piersi
młodszemu, któren też popłakiwał a kulasami grzebał.
- Ile? - trzy niedziele, jak u waju siedzimy w chałupie, a to i dzień jeden obyć się nie obył bez
wrzasków a bijatyki, a tego kłyźnienia! Pies to, nie kobieta! A Stacho ciamajda i pozwala sobie kołki
ciesać na łbie, robi jak wół, a gorzej ma od psa.
Stary spojrzał lękliwie, chciał nawet coś rzec w obronie, gdy właśnie drzwi się otwarły od sieni i Stacho
wraził głowę wraz z cepami, co je niósł na ramieniu.
- Antek, chcesz iść do młocki? Organista powiedział, bym sobie dobrał kogo do jęczmienia, a suchy i
dobrze, letko się otrzaskuje... - napierał mi się Filip, ale jeżeli chcesz... to juści, zarób sobie...
- Bóg zapłać, weźcie Filipa, ja ta u organisty wyrabiał nie będę.
- Twoja wola! Panu Bogu oddaję.
Hanka aż się zerwała na odpowiedź Antkową, wnet jednak przychyliła się i wtuliła głowę w kolebkę, by
łez nie pokazać i tego strapienia!
- Jakże, taka zima, taka skrzytwa, taka bieda, że żyją jeno ziemniakami ze solą, grosza jednego nie
ma, a on robić nie chce! Całe dnie przesiaduje w chałupie, papierosy kurzy i duma! albo znów gania po
świecie, jak ten głupi, za wiatrem chyba! Mój Boże, mój Boże! - jękała boleśnie. - Już nawet Jankiel nie
chce borgować, krowę przyjdzie sprzedać, cóż?.. Uparł się to i sprzeda, a do roboty się nie weźmie...
Juści, prawda, że mu to i nijako na wyrobek iść, markotno, ale co począć, co? Żeby to ona chłopem
była, mój Boże, nie żałowałaby pazurów, a to choćby kulasy po łokcie urobić, bych ino krowy nie
sprzedać, bych ino zwiesny doczekać, zimę przetrzymać... A1e co ja uradzę, biedna, co?... -
Rozskrzypiała się jej tak dusza, że rady dać sobie nie mogła.
Wzięła się do zwykłych, codziennych obrządków a ukradkiem spozierała na męża, któren siedział przed
kominem, okręcił w połę kożucha starszego chłopaka i ocieplał mu nożęta dłonią nagrzewaną, patrzył
ponuro w ogień i wzdychał; stary pod oknem obierał ziemniaki.
Milczenie przykre, niepokojące, przesycone tajonymi żalami, wezbrane dławiącym uczuciem nędzy,
motało się między nimi. Nie spoglądali sobie w oczy, nie przemawiali, słowa więzły w strapieniach,
uśmiechy zgasły, w oczach błyskały tłumione wyrzuty, a w bladych, wynędzniałych twarzach widniała
gorycz, żale się snuły, a zarazem harda , żelazna nieustępliwość. Przeszło już trzy tygodnie od
wypędzenia z ojcowej chałupy i tyle dni długich, tyle nocy , a nie przepomnieli oboje jeszcze niczego,
nie przeboli krzywdy ni opamiętali się w zawziętości - tak mocno czuli, jakby się to stało w tym
oczymgnieniu.
Ogień trzaskał wesoło, ciepło się rozlewało po izbie, aż lód na szybach topniał i te smugi śniegu,
nawianego szparami, tajały pod przyciesiami, a gliniany tok pocił się i opływał rosą.
- Przyjdą te Żydy? - spytała wreszcie.
- Powiedziały, że przyjdą.
I znowu ani słowa więcej. ,Jakże, któreż miało rzec pierwsze i co? - Hanka?... Kiej się bojała gęby
ozewrzeć, bych te żale nabrane w serce nie lunęły z niej choćby i poniewoli! - Nie, taiła wszystko w
sobie i powstrzymywała, jak mogła. Antek? Cóż miał powiedać? że mu źle? I bez tego wiadomo, a do
przyjacielstwa nie był nigdy skory i do ugwarzania się, choćby i z kobietą swoją, ochoty nie miał! Jakże
tu i mówić , kiej duszę przeżerała nienawiść, kiej za każdym wspominkiem serce mu się kurczyło z
bolenia, a pazury się rozczapierzały taką złością, że choćby na całą wieś, a gotów się był rzucić!...
Już nie nosił słodkich wspominków o Jagnie, jakby jej nigdy nie miłował, jakby nie brał w te same ręce,
którymi teraz gotów był ją rozdzierać. Ale żalu do niej nie miał.
- Kobieta niektóra jest jako ten pies zwleczony, pójdzie za każdym, kto ino większą skibką przynęci abo
i kijem postraszy. - Myślał o niej, nieczęsto jednak, bo mu ginęła w pamięci pod nawałą krwawiących,
żywych i bolesnych uraz do ojca. Stary był winowaty, ociec to był tym krzywdzicielem, tym osękiem,
któren się wbił w samo serce i bolał coraz ostrzej, przez niego to wszystko, przez niego!
I zbierał, zgarniał w siebie wszystko zło, wszystkie krzywdy, jakich doznał, i przepowiadał że jako ten
pacierz niezapomniany! Różaniec ci to był bolesny i jątrzący, ale go sobie przewłóczył przez serce, bych
jeszcze lepiej zapamiętać!
O swoją biedę nie stał, chłop zdrowy, to byle miał dach nad głową, więcej mu nie potrza, o dzieciskach
niech kobieta zabiega, ale sama czysta krzywda go piekła kiej ogień i rosła wciąż, rozrastała się w nim
niby ta parząca pokrzywa! Bo i jakże, trzy niedziele dopiero, a już się cała wieś odwróciła od niego,
jakby go nie znali, jakby przybłęda był ze świata, omijali go kiej zapowietrzonego, nikt nie zagadał, do
chałupy nie zajrzał, nie pożałował, dobrego słowa nie dał - a jak na tego zbója spoglądali.
Nie to nie, napraszał się nie będzie, ale i po kątach krył nie będzie ni ustępywał nikomu z drogi! Kiej na
udry, to na udry! Ale dlaczego to wszystko? Że się z ojcem pobił?... Pierwszy raz to we wsi czy co! Czy
to Józek Wachnik nie bije się co dni parę?... Czy to Stach Płoszka nie przetrącił kulasa swojemu? A nikt
im marnego słowa nie powiedział, ino jego postponują, bo na kogo Pan Bóg,
to i wszyscy święci. Starego to robota, starego ale zapłacone miał będzie za wszystko, zapłacone.
Jeno dychał odemstą i myśleniem o niej, a cały ten czas żył w gorączce i niepamięci; do roboty się nie
brał, o biedzie nie myślał, w jutro nie patrzył, ino się po tych mękach ciężkich tulał i darł w sobie.
Nieraz nocami zrywał się z pościeli i leciał na wieś, błąkał się po drogach, w ciemnicach się krył i marzył
zemstę srogą, poprzysięgał, iż nie daruje swojego.
Śniadanie zjedli w cichości, a on wciąż siedział osowiały i przeżuwał te wspominki kiej oset kolący a
gorzki.
Dzień się już duży zrobił, ogień przygasł, a przez odmrożone nieco szybki biło białawe, zimne światło
śniegów; lodowe, smutne brzaski roztrzęsły się po kątach i obnażyły izbę, że stanęła w całej nędzy.
Mój Boże, Borynowa chałupa dworem się widziała przy tej ruderze; co chałupa, nawet obora ojcowa
sposobniejszą była la ludzi. Chlew to przegniły, nie dom; kupa zmurszałych bali, nawozu i śmiecia
zgniłego. Ni jednej deski na ziemi, gliniany tok pełen wybojów, błota przymarzłego i śmieci
wdeptanych, że niech ino odgrzało od komina, to smród bił gorszy niźli z gnojówki, a z tego
trzęsawiska dźwigały się ściany spaczone, struchlałe, przegniłe, że wilgoć lała się po nich, a w kątach
mróz trząsł siwą brodą; ściany pełne dziur, pozapychanych gliną, a miejscami słomą z. nawozem! A
niski pułap wisiał kiej to stare sito podarte, że słomy opajęczonej więcej w nim było niźli desek. Jedne
sprzęty i statki, co coś niecoś przykrywały tę nędzę, a te parę świętych obrazów na ścianach, zaś drąg
z ubierem rozwieszonym i skrzynia przysłaniały przegrodę chruścianą, za którą mieściły się krowy.
Hanka, chocia powoli, a rychło obrządziła gospodarstwo; juści, niewiela tego było; krowa, jałowica,
prosiak, gąsków parę i kurków, to i cała parada, i bogactwo całe. Ubrała chłopaków, że wnet się
Plik z chomika:
JoJask
Inne pliki z tego folderu:
Berent Fachowiec.part4.rar
(990 KB)
Berent Fachowiec.part3.rar
(1265 KB)
Berent Fachowiec.part2.rar
(1265 KB)
Berent Fachowiec.part1.rar
(1265 KB)
Dąbrowski Ignacy - Śmierć.pdf
(16834 KB)
Inne foldery tego chomika:
Język polski
Teoria Literatury
Translatorium
Zgłoś jeśli
naruszono regulamin