Danielle Steel
Klejnoty
Dla Popeye
W życiu jest tylko jedna prawdziwa miłość, ta jedyna, która się liczy, która
trwa wiecznie aż do chwili śmierci. Słodka miłości, jesteś moja. Moja jedyna,
jedyna miłości... na wieczność. Całym sercem Twoja Olive Rozdział pierwszy
Powietrze znieruchomiało w blasku letniego słońca. Słychać było śpiew ptaków, a
każdy dźwięk niósł się w niezmierzoną przestrzeń. Sara siedziała bez ruchu,
wyglądając z okna swego pokoju. Otaczające pałac tereny były wspaniale
rozplanowane, a ogrody założone przez Le Notre'a - podobnie jak w Wersalu -
idealnie utrzymane. Niebotyczne korony drzew otaczały zielonym baldachimem
Chateau de la Meuze. Sam pałac liczył sobie czterysta lat, a Sara, księżna
Whitfield, mieszkała w nim od pięćdziesięciu dwóch. Przybyła tu z Williamem, gdy
była jeszcze młodą dziewczyną; uśmiechnęła się do tych wspomnień, obserwując
uganiające się w oddali psy dozorcy. Pomyślała, że Max bardzo polubi te dwa
młode owczarki, i uśmiech rozjaśnił jej twarz. Przypatrywała się ziemi, na
której tak ciężko pracowali - to zawsze przynosiło jej ukojenie. Wracała myślą
do rozpaczliwych czasów wojny, ciągłego głodu, pól złupionych ze wszystkiego, co
mogło ich wyżywić. To były bardzo ciężkie czasy. I wcale nie wydawały się bardzo
odległe... Pięćdziesiąt lat, pół wieku... Spojrzała na swoje dłonie, na dwa
ogromne, w kształcie idealnego kwadratu szmaragdy - pierścienie, z którymi się
nie rozstawała; nieustannie zaskakiwało ją, że widzi ręce starej kobiety. Te
dłonie wciąż były piękne, delikatne i jeszcze dzięki Bogu użyteczne, ale były to
ręce siedemdziesięciopięcioletniej kobiety. Żyła szczęśliwie i długo; czasem
przychodziło jej do głowy, że może zbyt długo bez Williama, ale zawsze było
jeszcze coś do zobaczenia, do zrobienia, do przemyślenia i zaplanowania, coś
związanego z ich dziećmi, czego należało dopilnować. Była wdzięczna za minione
lata, ale nawet teraz nie odnosiła wrażenia, by cokolwiek się skończyło czy
choćby dopełniło. Na drodze życia zawsze znajdzie jakiś zakręt, jakieś
wydarzenie nie do przewidzenia, wymagające jej interwencji. Zaskakiwała ją myśl,
że dzieci wciąż jej potrzebują, mniej niż sądzą, ale nadal zwracają się na tyle
często, by czuła, że wciąż jest dla nich ostoją, że pozostaje ważna i nawet
użyteczna. Były również wnuki. Na tę myśl uśmiechnęła się i wstała, wciąż
wypatrując czegoś przez okno. Stąd będzie widziała, gdy przyjadą, zobaczy ich
twarze uśmiechnięte lub zaniepokojone. Wysiądą z samochodów i z wyczekiwaniem
popatrzą w jej okna, jakby wiedziały, że ona zawsze jest na swoim miejscu, że
ich wypatruje. Niezależnie od zwykłych zajęć tego popołudnia, gdy dzieci miały
przyjechać, zawsze wynajdywała coś do zrobienia w wytwornym saloniku na piętrze
i tam czekała na swoją gromadkę. Mimo upływu tylu lat i chociaż wszystkie były
już dorosłe, wpatrywanie się w ich twarze, wysłuchiwanie opowieści i zwierzeń
zawsze wywoływało w Sarze Whitfield dreszcz podniecenia. Martwiła się o dzieci,
kochała je, troszczyła się o nie bezustannie; każde z nich było na swój sposób
maleńką cząstką ogromnej miłości, którą dzieliła z Williamem. To był zaiste
cudowny człowiek, jego zalety przerastały wszelką fantazję i wyobrażenia. Każdy,
kto go znał, był pod wrażeniem tej niezwykłej osobowości. Sara powoli odeszła od
okna, minęła biały marmurowy kominek, przy którym często siadywała w chłodne
zimowe popołudnia rozmyślając, robiąc notatki lub pisząc listy do dzieci.
Rozmawiała z nimi często przez telefon, gdy przebywały w Paryżu, Londynie,
Rzymie, Monachium czy Madrycie, mimo to pisanie listów sprawiało jej wielką
przyjemność. Spoglądała na stół przykryty staroświeckim, wyblakłym brokatem,
stanowiącym piękny przykład dawnego mistrzostwa w rzemiośle. Wyszukali tę
tkaninę przed wielu laty w Wenecji. Delikatnie musnęła fotografie w ramkach i
podniosła je bliżej oczu, by lepiej się przyjrzeć. Nagle przypomniał się jej ten
moment... dzień ich ślubu, roześmiany William i ona spoglądająca nań z uśmiechem
zawstydzenia spod przymrużonych powiek. Z oczu biło tyle szczęścia niekłamanej
radości, że podejrzewała, iż właśnie wtedy, w dniu ich ślubu pęknie jej serce.
Była wtedy ubrana w beżową suknię z koronki i atlasu oraz bardzo stylowy
kapelusz z koronki w kolorze śmietany z krótką woalką, w ręku trzymała wiązankę
drobnych herbacianych storczyków. Skromna ceremonia ślubu odbyła się w domu jej
rodziców, w obecności wybranych przyjaciół rodziny. Niemal setka przyjaciół
przybyła na to spokojne, ale bardzo wytworne przyjęcie. Nie było druhen,
odźwiernych ani ogromnego wesela, niewiele młodzieży. Towarzyszyła jej jedynie
siostra w pięknie udrapowanej sukni z szafirowego atłasu i oszałamiającym
kapeluszu od Lily Dache. Matka miała kostium ze spódnicą do kolan,
szmaragdowozielony. Sara uśmiechnęła się na to wspomnienie... kolor sukni matki
był niemal dokładnie taki sam, jak barwa dwóch wspaniałych szmaragdów. Sara
Whitfield wyobrażała sobie, że matka byłaby ogromnie usatysfakcjonowana, iż jej
córka miała tak wspaniałe życie. Były jeszcze inne zdjęcia dzieci, cudowna
fotografia Juliana z jego pierwszym psem, i Phillip, który robił wrażenie bardzo
wysokiego, choć miał wtedy zaledwie osiem lub dziewięć lat i dopiero zaczynał
naukę w Eton. Jeszcze kilkunastoletnia Isabelle, gdzieś w południowej Francji. I
każde z nich w ramionach Sary tuż po urodzeniu. William zawsze sam robił
zdjęcia; usiłował przy tym trzymać fason, udawać, że łzy wcale nie kręcą mu się
w oczach, gdy patrzy na żonę z kolejnym niemowlęciem. I malutka Elizabeth
stojąca obok Phillipa na fotografii tak pożółkłej, że trudno na niej cokolwiek
zobaczyć. Łzy napłynęły do oczu Sary, jak zawsze, gdy zagłębiała się we
wspomnieniach. Do tej pory żyła pełnią udanego życia, choć nie zawsze było to
takie łatwe. Długo stała patrząc na fotografie, dotykając myślą tamtych chwil,
delikatnie odkurzając wspomnienia i zarazem próbując ominąć te zbyt bolesne.
Westchnęła i ponownie stanęła przy wysokim francuskim oknie. Była zgrabna,
wysoka, wyprostowana, głowę nosiła z dumą i gracją tancerki. Jej śnieżnobiałe
włosy niegdyś lśniły jak heban; ogromne zielone oczy miały tę samą głęboką,
ciemną barwę co szmaragdy. Spośród dzieci tylko Isabelle miała podobne oczy,
choć nie były one tak ciemne. Ale żadne z dzieci nie miało odziedziczyć jej siły
i stylu, jej hartu: potężnej woli przetrwania wszystkich przeciwności losu.
Życie dzieci było łatwiejsze. Zastanawiała się jednak, czy jej ciągła matczyna
troska nie zrobiła z nich mięczaków; jeżeli im zanadto pobłażała, stawały się
bardziej bezradne. Co prawda, nie sposób było uznać za słabego Phillipa, Juliana
ani Xaviera, ani nawet Isabelle. Mimo to Sara miała w sobie coś, czym nie było
obdarzone żadne z jej dzieci - prawdziwy hart ducha, siłę, która wydawała się z
niej emanować. Tę moc wnosiła z sobą niezależnie od tego, czy ktoś ją lubił, czy
nie. Już sam jej widok wymuszał szacunek. William był podobny, może bardziej
wylewny, otwarty, cieszący się życiem i dający wyraz swej dobrodusznej naturze.
Sara była cichsza, spokojniejsza, chyba że przebywała z Williamem. On wydobywał
z niej to, co najlepsze. Często powtarzała, że dał jej wszystko, na czym jej
zależało, co kochała i czego potrzebowała. Uśmiechnęła się patrząc na zieleń
trawników, przypominając sobie, jak się to wszystko zaczęło. Zdawało się, że od
tamtych chwil upłynęły zaledwie dni lub godziny. Wprost nie do wiary, że jutro
przypadają jej siedemdziesiąte piąte urodziny! Mają przyjechać dzieci i wnuki,
by razem święcić ten dzień. Pojutrze pojawią się setki znakomitych osobistości.
Myśl o przyjęciu wydawała się Sarze niemądra, ale uległa naleganiom dzieci.
Uroczystość zorganizował Julian, a Phillip dzwonił chyba sześć razy z Londynu,
by się upewnić, że wszystko przebiega jak należy. Xavier przysiągł, że przyleci,
by być razem z nią, choćby nawet znajdował się w Botswanie, Brazylii czy Bóg wie
gdzie jeszcze. Teraz czekała na nich wszystkich, stojąc przy oknie niemal bez
tchu, odczuwając przypływ podniecenia. Miała na sobie nie nową, ale pięknie
skrojoną, prostą suknię od Chanel oraz ogromne, doskonale harmonizujące z jej
strojem perły, z którymi prawie się nie rozstawała. Widok tych klejnotów
zapierał dech w piersi ludziom oglądającym je po raz pierwszy. Należały do niej
od czasów wojny, a gdyby sprzedano je dzisiaj, przyniosłyby ponad dwa miliony
dolarów. Ale Sarze nawet nie przyszło to do głowy; po prostu je nosiła, bo
kochała, a William nalegał, by je zachowała: - "Księżna Whitfield powinna mieć
takie perły, moja ukochana" - żartował, gdy przymierzyła je po raz pierwszy,
będąc ubrana w stary sweter, przeznaczony do pracy w ogrodzie. - "To wstyd, że
perły mojej matki wyglądały tak mizernie w porównaniu z tymi" - zauważył, a ona
wybuchnęła śmiechem; przyciągnął ją do siebie i pocałował. Sara Whitfield miała
piękne rzeczy, miała też wspaniałe życie. I była nietuzinkową kobietą...
Zniecierpliwiona odwróciła się od okna, oczekując gości i wtedy usłyszała
pierwszy samochód, który właśnie ukazał się na podjeździe. Była to bardzo długa
limuzyna marki Rolls-Royce z tak ciemnymi szybami, że Sara nie mogła dostrzec,
kto znajduje się w środku. Samochód zatrzymał się dokładnie przed głównym
wejściem do pałacu, niemal pod jej oknem. Gdy szofer pośpieszył otworzyć drzwi,
potrząsnęła głową z rozbawieniem. Jej najstarszy syn prezentował się wyjątkowo
wytwornie, a do tego wyglądał jak typowy Anglik; najwyraźniej starał się nie
robić wrażenia zdominowanego przez wysiadającą zaraz za nim kobietę. Była ubrana
w białą jedwabną suknię i buty od Chanel. Włosy obcięła krótko i bardzo modnie,
a brylanty błyszczały w letnim słońcu dosłownie wszędzie. Sara ponownie
uśmiechnęła się do siebie, odwracając od widocznej za oknem sceny. To był
zaledwie początek kilku szalonych, ciekawych dni. Wprost trudno w to uwierzyć.
Nie mogła przestać zastanawiać się, co pomyślałby o tym wszystkim William, o
całym tym zamieszaniu z powodu jej siedemdziesiątych piątych urodzin.
Siedemdziesiąt pięć lat... to niedługo, jakby jedynie kilka chwil upłynęło od
momentu, kiedy wszystko się zaczęło... Rozdział drugi Sara Thompson urodziła się
w Nowym Jorku w roku 1916. Była młodszą z dwóch córek, miała także nieco mniej
szczęścia, choć otaczano ją komfortem i szacunkiem jako kuzynkę zarówno Astorów,
jak i Biddle'ów. Jej siostra, Jane w wieku dziewiętnastu lat wyszła za mąż za
Petera Vanderbilta, Sara zaś zaręczyła się z Freddiem van Deeringiem dokładnie
dwa lata później, w Dzień Dziękczynienia. Miała wtedy także dziewiętnaście lat,
a Jane i Peter akurat doczekali się pierwszego dziecka. Cudowny chłopczyk z
rudawymi kędziorkami miał na imię James. Zaręczyny Sary z Freddiem nie zdziwiły
rodziców, Thompsonowie bowiem znali van Deeringów od lat. I chociaż Frieddiego
widywano rzadko, gdy przebywał w szkole z internatem, często przyjeżdżał do
Nowego Jorku w czasie studiów w Princeton. Uniwersytecki dyplom otrzymał w
czerwcu tego samego roku, w którym się zaręczyli. Od tamtej niezapomnianej
chwili był nieustannie w znakomitym nastroju, znajdował jednak czas, by zalecać
się do Sary. Bystry, żywy, bez przerwy płatał figle przyjaciołom i pilnował, by
wszyscy, a szczególnie Sara, dobrze się bawili. Rzadko bywał poważny, traktowano
go jak duszę towarzystwa. Ujmował Sarę okazywanymi względami i bawił ją swym
nieustannym humorem. Miło było z nim przebywać w jednej kompanii, łatwo się
rozmawiało, a jego śmiech i doskonałe samopoczucie stawały się zaraźliwe.
Freddiego lubili wszyscy, a jeśli brakowało mu ambicji, by zająć się poważną
pracą, nikomu to nie przeszkadzało, z wyjątkiem, być może, ojca Sary. Wszyscy
doskonale wiedzieli, że nawet gdyby całe życie nie pracował, mógłby błogo
egzystować dzięki rodzinnej fortunie. Ojciec Sary uważał jednak, że młody
człowiek powinien się udzielać w świecie biznesu, niezależnie od tego, jak
wielki ma majątek i kim są jego rodzice. Edward Thompson był właścicielem banku
i przed samymi zaręczynami dość szczegółowo omawiał z Freddiem jego plany na
przyszłość. Przyszły zięć zapewnił go, że ma szczery zamiar się ustabilizować.
Zaoferowano mu doskonałą posadę w firmie J. P. Morgan & Co. w Nowym Jorku i
jeszcze lepszą w Bank of New England w Bostonie. W styczniu zamierzał przyjąć
jedną z nich, co usatysfakcjonowało ojca Sary. Pozwolił więc na oficjalne
zaręczyny córki. To były naprawdę wspaniałe święta. Bez przerwy organizowano
przyjęcia na ich cześć, co wieczór wychodzili się bawić, odwiedzali przyjaciół i
tańczyli do białego rana. Były spotkania na ślizgawce w Central Park, obiady i
kolacje, częste potańcówki. Sara dostrzegła, że Freddie nie stroni od alkoholu,
ale niezależnie od tego, ile wypił, nie tracił nic ze swego czaru, inteligencji
i uprzejmości. Cały Nowy Jork uwielbiał Freddiego van Deeringa. Ślub wyznaczono
na czerwiec i do wiosny Sara była pochłonięta wybieraniem weselnych prezentów,
przymiarkami ślubnej sukni i nieustającym życiem towarzyskim. Czuła coś w
rodzaju ciągłego zawrotu głowy. W tym okresie prawie nigdy nie widywała się z
Freddiem sam na sam; spotykali się wyłącznie na przyjęciach. Pozostały czas
spędzał z przyjaciółmi, przygotowującymi go do wielkiego skoku w nurt
Małżeńskiej Stabilizacji. Sara zdawała sobie sprawę, że te miesiące powinny być
pasmem szczęścia, ale w gruncie rzeczy, co w końcu wyznała w maju Jane, wcale
tego tak nie odczuwała. Za dużo było zamieszania, wszystko wymykało się spod
kontroli, a poza tym czuła się całkowicie wykończona nerwowo. Wreszcie któregoś
popołudnia, po ostatniej przymiarce ślubnej sukni, rozpłakała się, a siostra bez
słowa wręczyła jej własną koronkową chusteczkę i delikatnie pogłaskała po
włosach, spadających czarną kaskadą poniżej ramion. - Wszystko będzie w
porządku, kochanie. Każda dziewczyna podobnie reaguje przed ślubem. Powinno być
cudownie, a w rzeczywistości to trudne dni. Dzieje się tyle naraz, brak czasu,
by spokojnie usiąść i pomyśleć, albo choćby na chwilę zostać samą... Przed
naszym ślubem też przeżyłam straszny okres. - Tak? - wielkie zielone oczy Sary
spoczęły na starszej siostrze, która właśnie skończyła dwadzieścia jeden lat i
wydawała się nieporównanie mądrzejsza. Ogromną ulgę sprawiła jej wiadomość, że
ktoś oprócz niej czuł się równie przytłoczony i zagubiony przed tą ważną
uroczystością. Sara nie wątpiła w uczucia Freddiego, w to, że jest dobrym
człowiekiem i że po ślubie będą szczęśliwi. Sądziła tylko, że zbyt dużo jest tej
ciągłej zabawy, rozrywek, przyjęć i zamętu. Freddie wydawał się zajęty wyłącznie
udziałem w rozrywkach lub planowaniem ich. Od miesięcy nie rozmawiali z sobą
poważnie. Ciągle jeszcze nie określił swoich planów dotyczących pracy. Powtarzał
tylko, żeby się nie martwiła. Nie podjął pracy w banku po pierwszym stycznia,
ponieważ miał tyle rzeczy do zrobienia przed ślubem, że nowe zajęcie doprawdy
zanadto by go rozpraszało. Już wtedy Edward Thompson odniósł się pesymistycznie
do wizerunku przyszłego zięcia, ale córce nic o tym nie wspomniał. Swoimi
wątpliwościami podzielił się z żoną; Victoria Thompson była przekonana, że
Freddie po ślubie się ustatkuje. Bądź co bądź studiował przecież w Princeton...
Ślub miał miejsce w czerwcu, a chwila ta warta była wytężonych przygotowań.
Wspaniała uroczystość odbyła się w kościele Świętego Tomasza na Piątej Alei, a
przyjęcie weselne w Saint Regis. Czterystu gości balowało przy cudownej muzyce
przez całe popołudnie, racząc się doskonałymi daniami. Czternaście druhen
wspaniale prezentowało się w brzoskwiniowych sukniach z tiulu. Sara miała na
sobie niewiarygodnie piękną suknię z białej koronki i francuskiej organdyny oraz
biały, również koronkowy, welon, który należał jeszcze do jej babki. Tren sukni
mierzył dwadzieścia stóp. Wyglądała prześlicznie. Pogoda dopisała jak wszystko
inne - przez cały dzień świeciło słońce, a Freddie był niesamowicie przystojny.
To było pod każdym względem doskonałe wesele. Miesiącowi miodowemu też niewiele
brakowało do doskonałości. Freddie wynajął od przyjaciela dom na Cape Cod oraz
mały jacht i przez pierwsze cztery tygodnie małżeństwa byli tylko we dwoje. Sara
początkowo czuła się onieśmielona, ale on był subtelny, taktowny i zawsze
tryskał humorem. Okazywał bystrość i przenikliwość, gdy już zdobył się na
powagę, co zdarzało się rzadko. Odkryła też, że jest świetnym żeglarzem. Jego
skłonność do popijania zaczęła ją niepokoić tuż przed ślubem, ale Freddie
twierdził, że to tylko element dobrej zabawy. Miesiąc miodowy mijał tak
wspaniale, że nie chciało się jej wracać w lipcu do Nowego Jorku, ale
właściciele wynajętego domu właśnie wracali z Europy. Sara i Freddie musieli się
urządzić i przeprowadzić do własnego mieszkania. Znaleźli apartament w Nowym
Jorku, na Upper East Side. Zamierzali jednak spędzić dalszy ciąg lata u rodziców
Sary w Southampton, aż malarze, dekorator i inni fachowcy przygotują ich nowe
gniazdko. Ale jesienią, gdy wrócili do Nowego Jorku, Freddie znowu był zbyt
zajęty, by poszukać pracy. W gruncie rzeczy był zbyt zajęty, by zająć się
czymkolwiek, oczywiście wyjąwszy swych przyjaciół. Dużo pił. Sara zauważyła to
latem w Southampton, ilekroć wracał z miasta. A kiedy przenieśli się do
apartamentu w Nowym Jorku, już nie dało się tego ukryć. Późnym popołudniem
przychodził do domu pijany, po całym dniu spędzonym z przyjaciółmi. Niekiedy
pojawiał się dopiero dobrze po północy. Czasem zabierał ze sobą Sarę na
przyjęcia lub bale, gdzie zawsze okazywał się duszą towarzystwa. Z każdym był za
pan brat i wszyscy mieli świadomość, że bawią się doskonale, dopóki jest z nimi
Freddie van Deering. Wszyscy oprócz Sary, która wyglądała na zrozpaczoną na
długo przed Bożym Narodzeniem. W ogóle nie wspominał o podjęciu pracy i na nic
się zdały delikatne próby przedyskutowania tej kwestii. Wyglądało na to, że
Freddie nie ma innych planów, niż umilać sobie życie i szumieć. Z miesiąca na
miesiąc Sara coraz bardziej mizerniała i wreszcie w styczniu Jane zaprosiła ją
na herbatę, by sprawdzić, co się dzieje z siostrą. - Czuję się dobrze - Sara
udawała rozbawioną tym, że siostra się o nią martwi, ale kiedy podano herbatę,
zbladła jeszcze bardziej i nie mogła jej wypić. - Kochanie, co się z tobą
dzieje? Powiedz mi, proszę! Musisz mi powiedzieć! - Jane była niespokojna o Sarę
od ubiegłych świąt Bożego Narodzenia. Podczas uroczystej kolacji w domu ich
rodziców Sara była niezwykle milcząca. Freddie bawił towarzystwo rymowanymi
toastami poświęconymi członkom rodziny, także służącym, oraz Jupiterowi - psu
Thompsonów, który szczekał, gdy wszyscy bili brawo Freddiemu za udaną rymowankę.
Towarzystwo było tak rozbawione, że fakt, iż mąż Sary był na więcej niż lekkim
rauszu, uchodził uwagi gości. - Nic mi nie jest, naprawdę - upierała się Sara,
ale w końcu z łkaniem rzuciła się w ramiona siostry i przyznała, że wcale się
dobrze nie czuje. Była przygnębiona, Freddie przebywał ciągle poza domem,
przesiadywał całymi godzinami z przyjaciółmi; Sara nie przyznała się Jane, że
niekiedy podejrzewa, iż tymi przyjaciółmi mogą być kobiety. Próbowała skłonić
go, by spędzał z nią więcej czasu, ale wydawał się nie mieć wcale na to ochoty.
I pociągał z butelki częściej niż kiedykolwiek. Wypijał pierwszego drinka na
długo przed południem, niekiedy zaraz po wstaniu z łóżka, i wmawiał żonie, że to
nic nie szkodzi. Mówił o Sarze "moja mała pedantka" i z rozbawieniem
bagatelizował jej niepokoje. A ona na dodatek akurat stwierdziła, że będzie
miała dziecko. - Ależ to cudownie! - wykrzyknęła z zachwytem, Jane. - Ja też
jestem w ciąży! - dodała, a Sara uśmiechnęła się przez łzy, niezdolna wyjaśnić
starszej siostrze ogromu swojego nieszczęścia. Życie Jane było zupełnie
odmienne. Wyszła za mąż za poważnego, odpowiedzialnego człowieka, który
traktował poważnie swoje małżeństwo, gdy tymczasem Freddie van Deering z całą
pewnością miał na ten temat inny pogląd. Mimo wielu zalet - potrafił być
czarujący, zabawny, dowcipny - odpowiedzialność była dla niego czymś równie nie
znanym jak obcy język. Sara powzięła uzasadnione podejrzenie, że mąż nigdy się
nie ustatkuje. Był typem zagorzałego hulaki. Ojciec Sary miał te same obawy, ale
Jane była nadal przekonana, że wszystko się dobrze ułoży, zwłaszcza gdy Sara
urodzi dziecko. Obie siostry doszły do wniosku, że ich dzieci przyjdą na świat
niemal w tym samym terminie - może je dzielić zaledwie kilka dni. Ten drobny
szczegół trochę pocieszył Sarę, zanim wróciła do pustego mieszkania. Freddiego
jak zwykle nie było - tej nocy w ogóle nie wrócił do domu. Następnego dnia
przyszedł około południa i ze skruchą wyznał, że grał w brydża do czwartej nad
ranem i bał się wrócić do domu, by Sary nie obudzić. - Czy aby nie robiłeś
czegoś więcej? - po raz pierwszy zwróciła się do niego z gniewem. Spojrzał
zaskoczony jej zapalczywością. Dawniej odnosiła się do jego wyskoków
kompromisowo i ze stoickim spokojem, ale tym razem zareagowała bardzo
impulsywnie. - Ależ o co ci chodzi? - zapytał i spojrzał na nią ze zdziwieniem;
szeroko rozwarte błękitne oczy i płowe włosy upodobniały go do Tomka Sawyera. -
Chodzi mi o to, co naprawdę robisz, kiedy nie ma cię w domu do pierwszej czy
drugiej w nocy? - w głosie Sary brzmiała autentyczna złość. Uśmiechnął się jak
nieznośny chłopak, który wie, że zawsze potrafi wszystkich naokoło zbałamucić. -
Czasami zdarza mi się trochę za dużo wypić. To wszystko. Kiedy już tak się
stanie, łatwiej mi zostać tam, gdzie jestem, niż wracać do domu, gdy ty śpisz.
Nie chcę cię denerwować, Saro. - Ale to robisz. Nigdy cię nie ma w domu. Zawsze
przebywasz ze swoimi przyjaciółmi, co noc wracasz pijany. Żonaci mężczyźni nie
postępują w ten sposób - Sara pałała gniewem. - Żonaci mężczyźni? Masz na myśli
swego szwagra czy normalnych ludzi, nieco bardziej odważnych i pełnych radości
życia? Przykro mi, moja droga, ale ja nie jestem Peterem. - Nigdy nie chciałam,
żebyś nim był. Ale kim jesteś? Za kogo wyszłam za mąż? Prawie się nie widujemy,
chyba że na przyjęciach, ale i tam raczej twoi przyjaciele mają z ciebie
pociechę. Grasz w karty, opowiadasz anegdoty, pijesz albo wychodzisz, jeden Bóg
wie dokąd - powiedziała ze smutkiem, chcąc wyrzucić z siebie całą prawdę. -
...
uusia20