4-Alfred Szklarski - 4 - Tomek na tropach Yeti.pdf
(
1125 KB
)
Pobierz
Alfred Szklarski - 4 - Tomek na tropach Yeti.rtf
ALFRED SZKLARSKI
TOMEK NA TROPACH YETI
PROLOG
TROPY
Ś
NIE
ś
NEGO CZŁOWIEKA
Od północnego zachodu ciemnoszare, kł
ę
biaste chmury szerokim łukiem zasnuwały zimny bł
ę
kit nieba. W wysoko zawieszonych dolinach
porywisty wiatr wzbijał w powietrze tumany słonawego, suchego pyłu, lecz pobliskie pot
ęŜ
ne, urwiste szczyty i wieczne lodowce gór
Karakorum ju
Ŝ
spowijała
ś
nie
Ŝ
na nawałnica.
Czterech m
ęŜ
czyzn oci
ęŜ
ałym krokiem wspinało si
ę
kamienistym szlakiem po stromym zboczu ku widocznej w dali górskiej przeł
ę
czy. Z
niepokojem spogl
ą
dali na ciemniej
ą
cy horyzont. Silny wicher d
ą
ł z północy i szybko niósł na Wy
Ŝ
yn
ę
Tybeta
ń
sk
ą
wczesn
ą
ś
nie
Ŝ
n
ą
burz
ę
. Trzej
Tybeta
ń
czycy, poruszeni widokiem nadci
ą
gaj
ą
cej zawieruchy, co chwila poci
ą
gali za arkany, przywi
ą
zane do kółek wpi
ę
tych w nozdrza
kosmatych jaków, by przynagli
ć
zwierz
ę
ta do szybkiego marszu. Mimo to zgłodniałe i spragnione jaki wlokły si
ę
noga za nog
ą
, opu
ś
ciwszy
nisko rogate łby. Przekrwionymi z wysiłku, nieco zamglonymi
ś
lepiami spogl
ą
dały na nie mniej osłabionych ludzi.
Tybeta
ń
czycy ubrani byli w mi
ę
kkie, filcowe odzienia, na które przywdzieli, niby kurtki bez r
ę
kawów, skóry jaka odwrócone włosem do
wewn
ą
trz. Nakładane przez głow
ę
, przez wyci
ę
ty w
ś
rodku otwór, skóry osłaniały plecy i piersi, a ich nie zszywane na bokach kra
ń
ce,
przytrzymywał w talii szeroki jedwabny pas. Spod sto
Ŝ
kowatych filcowych czapek, gł
ę
boko naci
ą
gni
ę
tych na głowy, zwisały im na plecy
krótkie, pojedyncze, czarne warkoczyki. W filcowych butach, o cholewach si
ę
gaj
ą
cych kolan, pewnie st
ą
pali po stromej
ś
cie
Ŝ
ynie.
Czwarty m
ęŜ
czyzna, zakutany w długi barani ko
Ŝ
uch i czap
ę
z klapkami na uszy, był Europejczykiem. Mimo fizycznego wyczerpania
czujnie obserwował id
ą
cych przed nim trzech krajowców przewodników. Zapewne nie darzył ich zbyt wielkim zaufaniem, poniewa
Ŝ
miał
zatkni
ę
ty za pasem, przygotowany do strzału ci
ęŜ
ki nagan. Gdy Tybeta
ń
czycy przystawali,
Ŝ
eby nabra
ć
tchu, natychmiast opierał praw
ą
dło
ń
na
r
ę
koje
ś
ci broni.
Tubylcy w ponurym milczeniu ukradkowymi spojrzeniami
ś
ledzili białego w
ę
drowca. Od dwóch tygodni wiedli go przez kamienno-
piaszczyst
ą
pustyni
ę
ku Kaszmirowi, granicz
ą
cemu z zachodnimi ziemiami Tybetu. Wyruszaj
ą
c ze swymi jakami w drog
ę
, wcale nie mieli
zamiaru tak znacznie oddala
ć
si
ę
od własnych koczowisk. Podj
ę
li si
ę
poprowadzi
ć
białego podró
Ŝ
nika o tydzie
ń
drogi na zachód, a tymczasem
ju
Ŝ
mijał pi
ę
tnasty dzie
ń
uci
ąŜ
liwego marszu. Małomówny biały człowiek o
ś
wiadczył im stanowczo, i
Ŝ
zwolni ich dopiero wtedy, gdy b
ę
dzie
mógł naj
ąć
nowych przewodników. Krajowcy z niezmiennym uporem ka
Ŝ
dego ranka odmawiali wyruszenia w dalsz
ą
drog
ę
i codziennie wbrew
własnej woli szli coraz dalej. Biały potrafił dot
ą
d utrzyma
ć
ich w ryzach. W jego stalowoszarych oczach nigdy nie było wida
ć
cienia wahania
czy obawy. Wydawał rozkazy, wymownie opieraj
ą
c dło
ń
na r
ę
koje
ś
ci rewolweru.
Trzej krajowcy nie byli bezbronni. Posiadali długie stare strzelby i my
ś
liwskie no
Ŝ
e, jednak mimo to nie odwa
Ŝ
yli si
ę
stawi
ć
zbrojnego
oporu. Biały podró
Ŝ
nik czujny był bowiem niczym
Ŝ
uraw. W czasie dnia szedł na samym ko
ń
cu małej karawany. Czasem siadał na jaka i
znu
Ŝ
ony przymykał oczy, lecz gdy tylko który
ś
z Tybeta
ń
czyków odwracał si
ę
ku niemu, zaraz napotykał jego przenikliwy wzrok. Podczas
wieczornych obozowisk odbierał przewodnikom bro
ń
i chował j
ą
w swoim namiocie.
Tybeta
ń
czycy kilkakrotnie próbowali w nocy zbli
Ŝ
y
ć
si
ę
do niego, ale wszelkie ich wysiłki okazywały si
ę
bezskuteczne. Za najmniejszym
szelestem podró
Ŝ
nik otwierał oczy i zaraz rozlegał si
ę
metaliczny trzask odwodzonego kurka rewolweru.
W umysłach przes
ą
dnych Tybeta
ń
czyków niestrudzony podró
Ŝ
nik wyrastał na jakiego
ś
pot
ęŜ
nego czarownika. Czy mogli mu si
ę
sprzeciwi
ć
,
skoro nieustannie czuwał uzbrojony w szybkostrzeln
ą
bro
ń
?
Tymczasem w rzeczywisto
ś
ci biały w
ę
drowiec był ju
Ŝ
u kresu sił. Podczas długich, uci
ąŜ
liwych marszów niemal zasypiał z otwartymi
oczyma, b
ą
d
ź
te
Ŝ
zapadał w stan odr
ę
twienia prawie granicz
ą
cego z letargiem. Wtedy zdawało mu si
ę
,
Ŝ
e wci
ąŜ
jeszcze w
ę
druje w pochodzie
nieszcz
ę
snych zesła
ń
ców na Sybir. Odruchowo pochylał głow
ę
, jakby chciał osłoni
ć
j
ą
przed uderzeniami kozackich nahajek. Post
ę
kiwania
zm
ę
czonych jaków przeradzały si
ę
w jego wyobra
ź
ni w ciche, tak dobrze wryte w pami
ęć
skargi towarzyszów niedoli. Czasem znów
przywidywało mu si
ę
,
Ŝ
e zaledwie przed kilkoma dniami umkn
ą
ł z korowodu wi
ęź
niów i w
ś
ród koj
ą
cej ciszy bł
ą
ka si
ę
w dzikich, górskich
w
ą
wozach Turkiestanu Chi
ń
skiego.
Wtem usłyszał jakie
ś
podejrzane szepty. Czy
Ŝ
by to poszukiwacze złota spiskowali, by odebra
ć
mu jego skarb? R
ę
ka mimo woli si
ę
gn
ę
ła do
r
ę
koje
ś
ci rewolweru. Drgn
ą
ł, dotkn
ą
wszy goł
ą
dłoni
ą
zimnej stali. Przywidzenia rozwiały si
ę
natychmiast. Spojrzał ju
Ŝ
przytomnym wzrokiem.
Znajdowali si
ę
na skraju przeł
ę
czy. Tybeta
ń
czycy przystan
ę
li i naradzali si
ę
, gestykuluj
ą
c r
ę
koma. Biały podró
Ŝ
nik podszedł do nich.
- Za tamtymi górami jest Leh - odezwał si
ę
do niego jeden z przewodników, wskazuj
ą
c r
ę
k
ą
na południowy zachód.
- Ile dni marszu? - krótko zagadn
ą
ł biały, posługuj
ą
c si
ę
, tak jak przewodnicy, j
ę
zykiem tybeta
ń
skim.
- Trzy dni, a do Hemis dwa. Zaraz za przeł
ę
cz
ą
Kaszmir. Mo
Ŝ
esz ju
Ŝ
i
ść
sam.
- Doprowadzicie mnie do Hemis, lub w ogóle nie wrócicie do swej pha
Ŝ
i - zagroził biały.
- Zły duch chyba przywiódł ci
ę
do nas - mrukn
ą
ł Tybeta
ń
czyk.
- Zły czy dobry, ruszajcie na przód - rzekł biały nie wypuszczaj
ą
c z dłoni r
ę
koje
ś
ci broni.
Cienka pokrywa
ś
wie
Ŝ
ego
ś
niegu zalegała cał
ą
przeł
ę
cz. Zimny wicher ze zdwojon
ą
sił
ą
hulał na wyniosło
ś
ci. Ludzie i zwierz
ę
ta z
niezmiernym wysiłkiem oddychali rozrzedzonym powietrzem.
Naraz id
ą
cy na przedzie Tybeta
ń
czyk przystan
ą
ł i pochylił si
ę
ku ziemi. Gdy jego towarzysze zrównali si
ę
z nim, równie
Ŝ
zamarli w
bezruchu.
- Ruszajcie w drog
ę
, głupcy! Czy nie widzicie,
Ŝ
e burza nadci
ą
ga wprost na nas?! - krzykn
ą
ł biały m
ęŜ
czyzna.
Tym razem przewodnicy nie zwrócili uwagi na gniewny rozkaz. Jak zahipnotyzowani wpatrywali si
ę
w ziemi
ę
. Podró
Ŝ
nik przyspieszył
kroku. Wkrótce tak
Ŝ
e zatrzymał si
ę
zdumiony.
Na
ś
niegu widniały
ś
wie
Ŝ
e, szerokie
ś
lady bosych stóp. Wydawały si
ę
bardzo podobne do
ś
ladów pozostawionych przez człowieka, dzi
ę
ki
swemu uło
Ŝ
eniu w jednej linii, z nieznacznymi odchyleniami stóp na obydwie strony. Długo
ść
kroku wskazywała na wysoki wzrost nieznanego
osobnika.
- Mi-go, zwierz
ę
chodz
ą
ce jak człowiek! -
ś
ciszonym głosem zawołał jeden z przewodników.
- Mi-te, człowiek-nied
ź
wied
ź
... - dodał drugi. - Przeczuwałem, sahibie,
Ŝ
e sprowadzisz na nas nieszcz
ęś
cie...
- Je
ś
li to
ś
lady ludzkie, to mamy najlepszy dowód,
Ŝ
e w pobli
Ŝ
u musi znajdowa
ć
si
ę
jakie
ś
osiedle - gło
ś
no powiedział podró
Ŝ
nik. - Cieszcie
si
ę
, wkrótce pozwol
ę
wam wróci
ć
do domu.
- Klasztor Hemis, odległy o dwa dni marszu, jest najbli
Ŝ
szym osiedlem - odparł przewodnik. - Człowiek pieszo nie zapu
ś
ciłby si
ę
samotnie
tak daleko w góry! Poza tym wiesz dobrze,
Ŝ
e Tybeta
ń
czycy nigdy nie chodz
ą
boso! To s
ą
ś
lady
Ś
nie
Ŝ
nego Człowieka. Kto go ujrzy, musi
zgin
ąć
!
Biały podró
Ŝ
nik zmarszczył brwi. Podczas długoletniej włócz
ę
gi po Azji
Ś
rodkowej nieraz słyszał opowie
ś
ci o tajemniczych istotach
zamieszkuj
ą
cych górskie pustocie. Znajomy Nepalczyk, z którym przez pewien czas wspólnie poszukiwali złota w górach Ałtyn-tag, mówił mu
o nieznanych stworach zwanych Yeti. Według wierze
ń
krajowców zetkni
ę
cie si
ę
z nim miało nieuchronnie sprowadza
ć
ś
mier
ć
.
1
Podró
Ŝ
nik pochylił si
ę
nad
ś
ladami wyra
ź
nie wyci
ś
ni
ę
tymi w
ś
niegu. Nie miał pewno
ś
ci, czy pozostawił je człowiek, czy te
Ŝ
jakie
ś
nieznane
zwierz
ę
. Jak wskazywała
ś
wie
Ŝ
o
ść
tropów, dziwny stwór przechodził t
ę
dy niedawno przed nimi. Podró
Ŝ
nik nie znał uczucia l
ę
ku. Nie wierzył w
przes
ą
dy. Ani zwierz
ę
, ani niezwykła istota ludzka nie mogły by
ć
niebezpieczne dla czterech uzbrojonych m
ęŜ
czyzn.
-
Ś
lady te zapewne pozostawił nied
ź
wied
ź
. Widziałem podobne w górach Ałtyn-tag - odezwał si
ę
do krajowców. - Ruszajmy w drog
ę
!
Ź
le
b
ę
dzie z nami, je
ś
li burza zaskoczy nas na tak znacznym, odkrytym wzniesieniu.
- Nie pójdziemy dalej!
Ś
lady mi-te wiod
ą
wzdłu
Ŝ
przeł
ę
czy. Musieliby
ś
my i
ść
jego tropem. On przyczai si
ę
i poczeka na nas!
Podró
Ŝ
nik cofn
ą
ł si
ę
o dwa kroki. Gniewnym, czujnym wzrokiem przywarł do twarzy przewodników. Nie, to nie był ich zwykły upór, który
ostatnio musiał przełamywa
ć
dzie
ń
po dniu. W tej chwili w oczach Tybeta
ń
czyków malował si
ę
zabobonny, obł
ę
dny strach. Oni naprawd
ę
wierzyli,
Ŝ
e nawet samo spotkanie z mi-te groziło im
ś
mierci
ą
.
Instynkt ostrzegał podró
Ŝ
nika, by nie doprowadzał przes
ą
dnych krajowców do ostateczno
ś
ci. Mógł pokusi
ć
si
ę
o terroryzowanie ich w
obliczu
ś
mierci głodowej b
ą
d
ź
m
ą
k pragnienia, lecz obecnie, gdy ulegli przemo
Ŝ
nej obawie przed legendarnym stworem, byłoby to stokro
ć
bardziej niebezpieczne. Teraz na pewno odwa
Ŝ
yliby si
ę
nawet na nierówn
ą
walk
ę
z lepiej uzbrojonym białym człowiekiem. Ponadto ich było
trzech, a on tylko jeden... Có
Ŝ
z tego,
Ŝ
e posiadał szybkostrzelny rewolwer? Czy w decyduj
ą
cej chwili nie zadr
Ŝ
y mu r
ę
ka? Przecie
Ŝ
, oprócz
głodu i pragnienia, brak snu osłabił go bardziej ni
Ŝ
krajowców.
- Wracamy, sahibie. Je
ś
li szukasz
ś
mierci, mo
Ŝ
esz sam i
ść
dalej. Daj nam swój karabin, a pozostawimy ci jaka objuczonego twoim baga
Ŝ
em
- odezwał si
ę
najstarszy przewodnik.
W jego głosie brzmiało tym razem tyle gro
ź
nego zdecydowania,
Ŝ
e podró
Ŝ
nik zaniechał ponownego u
Ŝ
ycia przemocy.
- Dobrze, we
ź
cie karabin w zamian za jaka - rzekł sil
ą
c si
ę
na spokój. - W którym kierunku mam i
ść
do Hemis?
- T
ą
przeł
ę
cz
ą
dojdziesz wprost do zbocza wiod
ą
cego w dolin
ę
. Po jednym dniu marszu na południe ujrzysz przed sob
ą
na skałach klasztor.
Je
ś
li nie spotka ci
ę
nieszcz
ęś
cie, nie zabł
ą
dzisz - wyja
ś
nił przewodnik.
Odpi
ą
ł karabin zawieszony na jukach jaka, po czym podał podró
Ŝ
nikowi postronek przywi
ą
zany do kółka wpi
ę
tego w nozdrza zwierz
ę
cia.
Pod wpływem przes
ą
dnej obawy przewodnicy uporczywie wpatrywali si
ę
w ziemi
ę
, obawiaj
ą
c si
ę
spogl
ą
da
ć
w gł
ą
b przeł
ę
czy, gdzie mógł czai
ć
si
ę
nieznany, gro
ź
ny Człowiek
Ś
niegu.
Biały podró
Ŝ
nik u
ś
miechn
ą
ł si
ę
wyrozumiale, widz
ą
c wyraz panicznego l
ę
ku, maluj
ą
cy si
ę
na twarzach krajowców. Lew
ą
dłoni
ą
uj
ą
ł podany
mu postronek, podczas gdy praw
ą
wsun
ą
ł pod ko
Ŝ
uch. Dotkn
ą
ł ni
ą
ukrytego na piersiach długiego, p
ę
katego woreczka. Miał zamiar ofiarowa
ć
przewodnikom kilka grudek złotego kruszcu, lecz naraz uzmysłowił sobie,
Ŝ
e mog
ą
go zabi
ć
, ujrzawszy prawdziwe nugety.
Z ci
ęŜ
kim westchnieniem cofn
ą
ł dło
ń
, by machn
ąć
na po
Ŝ
egnanie pospiesznie oddalaj
ą
cym si
ę
Tybeta
ń
czykom.
Pozostał sam w
ś
ród niebosi
ęŜ
nych, ubielonych, gro
ź
nych szczytów górskich. Zimny wicher smagał go po twarzy. Wtulił głow
ę
w ko
Ŝ
uch i
ruszył w drog
ę
wzdłu
Ŝ
tajemniczych
ś
ladów, czerniej
ą
cych na
ś
niegu niczym paciorki olbrzymiego ró
Ŝ
a
ń
ca. Jak, szarpni
ę
ty za kółko wpi
ę
te w
nozdrza, oci
ęŜ
ale powlókł si
ę
za nim. Co chwila pochylał nisko głow
ę
i szorstkim ozorem chciwie lizał
ś
nieg pokrywaj
ą
cy zmarzni
ę
t
ą
ziemi
ę
.
Wicher hulał coraz
ś
mielej. Wirował op
ę
ta
ń
czo płatkami
ś
niegu, wzbijał z ziemi białe tumany. Podró
Ŝ
nik przecierał dłoni
ą
zm
ę
czone oczy,
nie zwa
Ŝ
aj
ą
c na własne osłabienie, przyspieszał kroku. Chciał zej
ść
w dolin
ę
przed zapadni
ę
ciem nocy. Pier
ś
jego unosiła si
ę
w ci
ęŜ
kim,
nieregularnym oddechu. Z trudem chwytał ustami powietrze.
Po godzinnym marszu dobrn
ą
ł do drugiego kra
ń
ca przeł
ę
czy. Przystan
ą
ł,
Ŝ
eby nabra
ć
tchu. Rozgor
ą
czkowanym wzrokiem wodził po niezbyt
stromym zboczu. Naraz przechylił si
ę
poza skaln
ą
kraw
ę
d
ź
. Osłonił r
ę
k
ą
oczy, by lepiej widzie
ć
.
W gł
ę
bokiej dolinie le
Ŝą
cej u jego stóp na samym niemal ko
ń
cu
ś
cie
Ŝ
ki wij
ą
cej si
ę
po zboczu góry, w
ę
drował w dół dziwny, rudawy stwór,
przypominaj
ą
cy sylwetk
ę
nagiego człowieka. Podró
Ŝ
nik, niepewny, czy nie ulega złudzeniu, przetarł oczy dłoni
ą
. Dziwny stwór nie znikał.
Lekko pochylony, zwinnie szedł w dół zbocza. Na krótko skrył si
ę
za załomem skalnym, potem znów ukazał si
ę
na
ś
cie
Ŝ
ce.
Podró
Ŝ
nik wyszarpn
ą
ł zza pasa ci
ęŜ
ki nagan. Wypalił w powietrze. Na huk strzału, szeroko rozniesiony echem po górach, dziwny stwór
przystan
ą
ł na chwil
ę
i odwrócił spiczast
ą
, pokryt
ą
włosem głow
ę
. Nast
ę
pnie pomkn
ą
ł ku dolinie i znikn
ą
ł w
ś
nie
Ŝ
nym tumanie.
Biały człowiek schował rewolwer i przez dłu
Ŝ
sz
ą
chwil
ę
trwał w bezruchu. Poczuł si
ę
niezwykle osamotniony i straszliwie słaby. Głód,
pragnienie, a nade wszystko długi brak pokrzepiaj
ą
cego snu, zbierały teraz swe zdradliwe
Ŝ
niwo. Obecno
ść
trzech Tybeta
ń
czyków zmuszała go
do ustawicznej gotowo
ś
ci do samoobrony. Teraz, gdy oni odeszli, cała niezmo
Ŝ
ona dot
ą
d siła woli i energia nagle ust
ą
piły miejsca niezwykłej
słabo
ś
ci. Czerwonawa mgła przesłoniła mu oczy. Ostatkiem
ś
wiadomo
ś
ci bronił si
ę
przed kr
ąŜą
c
ą
wokół niego
ś
mierci
ą
. Czuł,
Ŝ
e je
ś
li nie
pokrzepi si
ę
snem, zginie w drodze.
Jeszcze raz zdołał zapanowa
ć
nad słabo
ś
ci
ą
. Chwiejnym krokiem ruszył w dół zbocza, wlok
ą
c za sob
ą
potykaj
ą
ce si
ę
juczne zwierz
ę
.
Chmury ju
Ŝ
zasnuły całe niebo. G
ę
sty
ś
nieg, miotany zawieruch
ą
, spowijał ziemi
ę
białym całunem. Nim noc zapadła, podró
Ŝ
nik znalazł si
ę
na samym dnie doliny. Jak wlókł si
ę
za nim. Wyczerpane zwierz
ę
wysun
ę
ło ozór z pyska, ale nie miało ju
Ŝ
siły liza
ć
wilgotnego
ś
niegu.
Potkn
ę
ło si
ę
kilka razy, w ko
ń
cu ci
ęŜ
ko opadło na przednie kolana. Podró
Ŝ
nik chciał pomóc zwierz
ę
ciu powsta
ć
na nogi. Obydwiema dło
ń
mi
chwycił je za róg, lecz równocze
ś
nie sam osun
ą
ł si
ę
na ziemi
ę
. Jak, st
ę
kn
ą
wszy głucho, przewrócił si
ę
na bok.
Przez dług
ą
chwil
ę
podró
Ŝ
nik le
Ŝ
ał obok zdychaj
ą
cego zwierz
ę
cia, opieraj
ą
c twarz na jego stygn
ą
cym ciele. Przemo
Ŝ
ne zm
ę
czenie
zwyci
ę
sko ko
ń
czyło walk
ę
z instynktem samozachowawczym człowieka, nakazuj
ą
cym mu podnie
ść
si
ę
i i
ść
dalej. Powieki same opadły na
oczy. Pogr
ąŜ
ał si
ę
w pół letarg. Bezwładnym ruchem stoczył si
ę
z jaka plecami na ziemi
ę
. Mro
ź
ny wicher natychmiast sypn
ą
ł mu
ś
niegiem w
twarz. Podró
Ŝ
nik jeszcze raz otworzył oczy i uniósł głow
ę
. Nogi jaka znikn
ę
ły ju
Ŝ
pod
ś
niegiem. Wyraz przera
Ŝ
enia odmalował si
ę
o oczach
człowieka. Z najwi
ę
kszym trudem d
ź
wign
ą
ł si
ę
na czworaki, potem opieraj
ą
c si
ę
o zwierz
ę
, stan
ą
ł na nogi. Zgrabiałymi r
ę
koma zacz
ą
ł
rozsupływa
ć
juki. Odtroczył bambusowy kij, wydobył brezentowy namiot. Min
ę
ła godzina, zanim młotkiem wbił
Ŝ
elazne kołki w zmarzni
ę
t
ą
ziemi
ę
. Przywi
ą
zywanie do nich rzemieni brezentu szło bardzo opornie. Wicher bezlito
ś
nie wyszarpywał z jego r
ą
k płacht
ę
namiotu, przewracał
dr
ąŜ
ek. Na wpół skostniały człowiek wyci
ą
gn
ą
ł z juków futrzany
ś
piwór. Razem z nim wpełzł pod brezent. Jedynym jego pragnieniem było
rozgrza
ć
r
ę
ce. Wtedy dałby sobie rad
ę
z doko
ń
czeniem budowy namiotu. Całonocny spokojny sen przywróciłby mu utracone siły. Nazajutrz
jako
ś
dowlókłby si
ę
do klasztoru w Hemis.
Pokrzepiony t
ą
nadziej
ą
pogr
ąŜ
ył w worze tylko głow
ę
i ramiona. Przymkn
ą
ł oczy, czekaj
ą
c a
Ŝ
rozgrzej
ą
mu si
ę
zgrabiałe dłonie. Powoli
zatracał poczucie czasu. Błogi bezwład ogarniał jego członki.
Ź
le przymocowany rzemie
ń
na jednym z kołków przytrzymuj
ą
cych płacht
ę
namiotu rozsupłał si
ę
z w
ę
zła. Targni
ę
ty wichur
ą
brezent załopotał niczym flaga i osłonił wystaj
ą
ce z wora nogi podró
Ŝ
nika.
Noc zapadła nad górsk
ą
dolin
ą
. Zawieja
ś
nie
Ŝ
na przybierała na sile.
Ś
nieg pokrywał martwego jaka i człowieka umieraj
ą
cego ze zm
ę
czenia
pod płacht
ą
namiotu. Wiatr wył triumfalnie i wzbijał w powietrze
ś
nie
Ŝ
ne tumany.
Tu
Ŝ
przed
ś
witem, jak to si
ę
zwykle dzieje w tych okolicach, wichura zacz
ę
ła przycicha
ć
. W dali rozbrzmiało j
ę
kliwe huczenie długich,
mosi
ęŜ
nych tr
ą
b, którymi lamowie od wieków oznajmiali
ś
wiatu nadej
ś
cie nowego dnia. W tym wła
ś
nie czasie w dolin
ę
wjechał samotny
je
ź
dziec. Na odgłos tr
ą
b przynaglił konia do szybszego biegu.
Ś
nieg tłumił t
ę
tent wierzchowca. Nagle ko
ń
uniósł głow
ę
, zastrzygł uszami, cicho
zar
Ŝ
ał i rzucił si
ę
w bok.
Je
ź
dziec przytrzymał si
ę
kulbaki. Ju
Ŝ
miał smagn
ąć
konia arkanem, gdy naraz ujrzał wystaj
ą
cy spod
ś
niegu róg jaka. Uwa
Ŝ
nie rozejrzał si
ę
wokoło. Z pobliskiej zaspy
ś
nie
Ŝ
nej wystawał koniec bambusowego kija. Po chwili wahania je
ź
dziec zeskoczył z wierzchowca. Zbli
Ŝ
ył si
ę
do
2
zaspy. Zanurzył w ni
ą
r
ę
k
ę
. Dotkn
ą
ł brezentu. Nogami rozkopał
ś
nieg. Ujrzał filcowe buty. Pochylił si
ę
, odrzucaj
ą
c r
ę
koma
ś
nieg. Wkrótce
wyci
ą
gn
ą
ł ze
ś
piwora skostniałego m
ęŜ
czyzn
ę
. Goł
ą
dłoni
ą
dotkn
ą
ł jego twarzy. Była jeszcze ciepła. Szybko rozpi
ą
ł na nim futro, by sprawdzi
ć
,
czy serce nie przestało bi
ć
w jego piersi. Z trudem wyczuwalne uderzenia nie rokowały zbyt wielkich nadziei. Zastanawiał si
ę
, co ma uczyni
ć
,
gdy naraz ujrzał p
ę
katy woreczek na piersi nieprzytomnego. Przesun
ą
ł dłoni
ą
po woreczku, po czym drapie
Ŝ
nym ruchem rozchylił otwór. W
promieniach wschodz
ą
cego sło
ń
ca błysn
ę
ło prawdziwe złoto.
Ju
Ŝ
si
ę
gn
ą
ł po nó
Ŝ
, aby przeci
ąć
rzemie
ń
, na którym na szyi zwisał woreczek, gdy wtem tu
Ŝ
za jego plecami rozległ si
ę
chrz
ę
st
ś
niegu.
Je
ź
dziec obejrzał si
ę
i natychmiast szybko przykrył ko
Ŝ
uchem pier
ś
zmarzni
ę
tego człowieka. Z obłudnym, uni
Ŝ
onym u
ś
miechem na ustach
powitał lam
ę
z klasztoru w Hemis oraz jego dwóch słu
Ŝą
cych.
Lama lekko skin
ą
ł głow
ą
. Nie przestaj
ą
c odmawia
ć
ró
Ŝ
a
ń
ca, wzrokiem wydał nieme polecenie słu
Ŝą
cym. Zsiedli z osłów. W milczeniu
rozgrzebali zasp
ę
. Jeden z nich wlał do ust zmarzni
ę
tego kilka kropel jakiego
ś
rozgrzewaj
ą
cego płynu, po czym ostro
Ŝ
nie potarł
ś
niegiem jego
twarz. Po jakim
ś
czasie nieszcz
ę
sny podró
Ŝ
nik uchylił powiek. Najpierw spostrzegł pochylon
ą
nad sob
ą
przeci
ę
t
ą
szerok
ą
blizn
ą
twarz je
ź
d
ź
ca,
potem ujrzał mamrocz
ą
cego modlitw
ę
lam
ę
i jego słu
Ŝą
cych. Zanim zd
ąŜ
ył rozchyli
ć
usta, by odezwa
ć
si
ę
, znów zapadł w odr
ę
twienie.
Lama cichym głosem wydał krótki rozkaz. Słu
Ŝą
cy wraz z je
ź
d
ź
cem z blizn
ą
na twarzy ostro
Ŝ
nie uło
Ŝ
yli nieprzytomnego podró
Ŝ
nego na
grzbiecie osła. Pospiesznie ruszyli w drog
ę
ku klasztorowi.
Nieszcz
ę
sny biały podró
Ŝ
nik z wolna odzyskiwał przytomno
ść
. W ko
ń
cu zdołał otworzy
ć
oczy. Z bieli sufitu wzrok jego przesun
ą
ł si
ę
na
powa
Ŝ
ne, zatroskane twarze lamów. W
ś
ród nich dojrzał człowieka z szerok
ą
blizn
ą
. Uczynił olbrzymi wysiłek i wyszeptał:
- Czy... b
ę
d
ę
Ŝ
ył?
- Je
ś
li nie jest ci przeznaczone inaczej, duch pozostanie jeszcze w twoim ciele - filozoficznie odparł jeden z lamów.
- Gdzie jestem?
- Znajdujesz si
ę
w klasztorze w Hemis.
Błysk rado
ś
ci pojawił si
ę
w oczach na wpół
Ŝ
ywego człowieka.
- Dzi
ę
ki Bogu, do was wła
ś
nie chciałem dotrze
ć
... - szepn
ą
ł.
- Kto zd
ąŜ
a do
ś
wi
ę
tego miejsca zjednuje sobie łask
ę
Buddy.
Podró
Ŝ
nik zacisn
ą
ł z
ę
by pod wpływem straszliwego bólu.
- Odzyskuje czucie, to dobry znak - powiedział mnich. - Najwy
Ŝ
szy czas powzi
ąć
decyzj
ę
...
- Czy nie lepiej,
Ŝ
eby umarł, ni
Ŝ
Ŝ
ył tak okropnie okaleczony?! - zawołał człowiek z blizn
ą
.
- Nie my dali
ś
my mu
Ŝ
ycie, wi
ę
c nie b
ę
dziemy skazywali go na
ś
mier
ć
. Co przeznaczone, musi si
ę
spełni
ć
- rzekł lama i znów wlał kilka
kropel
Ŝ
yciodajnego płynu do ust zemdlonego.
Podró
Ŝ
nik odzyskał przytomno
ść
.
- Chc
ę
zawiadomi
ć
brata... musz
ę
wysła
ć
list. Trzeba go natychmiast napisa
ć
po angielsku - szepn
ą
ł. - Kto mo
Ŝ
e napisa
ć
?
- Uspokój si
ę
, sahibie, umiem pisa
ć
w tym j
ę
zyku. Mieszkam w Leh, wy
ś
l
ę
twój list. Ja pierwszy znalazłem ci
ę
w zaspie
ś
nie
Ŝ
nej -
po
ś
piesznie zawołał człowiek z blizn
ą
.
- Wynagrodz
ę
ci
ę
sowicie...
Si
ę
gn
ą
ł r
ę
k
ą
do piersi. Dopiero teraz spostrzegł,
Ŝ
e jest rozebrany i le
Ŝ
y na matach przykryty kocem. Lamowie dojrzeli jego niepokój. Jeden
z nich odezwał si
ę
:
- B
ę
dziemy strzegli twego skarbu. Nie my
ś
l teraz o niczym. Gdy przebudzisz si
ę
, uczynimy wszystko, co zechcesz.
- Musz
ę
napisa
ć
do mego brata... - szepn
ą
ł podró
Ŝ
nik.
Pod wpływem okropnego bólu znów zacz
ą
ł traci
ć
przytomno
ść
. Lamowie porozumieli si
ę
wzrokiem. Jeden z nich ws
ą
czył mu w rozchylone
usta nasenny napój. Podró
Ŝ
nik ci
ęŜ
ko westchn
ą
ł. Z wolna zapadał w stan odr
ę
twienia. Lamowie odkryli koc. Pochylili si
ę
nad sinawo białymi,
odmro
Ŝ
onymi nogami nieszcz
ę
snego człowieka.
3
CZŁOWIEK Z BLIZN
Ą
Na wschodnim horyzoncie sinawe pasmo l
ą
du wyłaniało si
ę
ze szmaragdowych fal Morza Arabskiego. Statek “Gwiazda Południa”, w
miesi
ą
c po wypłyni
ę
ciu z Hamburga, zbli
Ŝ
ał si
ę
do Bombaju, zwanego równie
Ŝ
Bram
ą
do zachodniej cz
ęś
ci Półwyspu Indyjskiego.
Po pewnym czasie na pokładzie pojawił si
ę
barczysty olbrzym. Rozejrzał si
ę
wokoło, jakby kogo
ś
szukał, a dojrzawszy Tomka, zwinnym,
lekkim krokiem podszedł do niego. Rubasznie klepn
ą
ł go po ramieniu i zapytał:
- Co
ś
si
ę
tak zagapił, brachu? Nic tu nie wypatrzysz, bo kto
ś
inny ju
Ŝ
odkrył Indie.
- Do licha, bosmanie, chyba jest pan jasnowidzem! Prawie odgadł pan moje my
ś
li! Wła
ś
nie rozmy
ś
lałem o pewnej ciekawostce z dziejów
odkry
ć
geograficznych zwi
ą
zanej z Indiami - odparł Tomek obrzucaj
ą
c bosmana, Tadeusza Nowickiego, wesołym spojrzeniem.
- Nie trzeba by
ć
jasnowidzem,
Ŝ
eby odgadn
ąć
, o czym my
ś
lisz. Wrodziłe
ś
si
ę
, brachu, w swego ojca. On równie
Ŝ
wci
ąŜ
wodzi nosem po
ksi
ąŜ
kach, byle tylko wyczyta
ć
, kto pierwszy odkrył jakie
ś
tam bajoro czy gór
ę
, b
ą
d
ź
te
Ŝ
jakie dzikie bydl
ę
ta
Ŝ
yj
ą
w ró
Ŝ
nych krajach.
- Oj, bosmanie! Przygaduje nam pan z tego powodu, lecz sam ciekawi si
ę
tymi sprawami nie mniej od nas - odpowiedział Tomek
ś
miej
ą
c si
ę
gło
ś
no.
- Z kim kto przestaje, takim sam si
ę
staje. No, ale skoro los ju
Ŝ
pokarał mnie towarzystwem moli ksi
ąŜ
kowych, to gadaj, o czym rozmy
ś
lałe
ś
.
- Przeniosłem si
ę
my
ś
lami w XV wiek, kiedy to portugalski
Ŝ
eglarz, Vasco da Gama, jako pierwszy Europejczyk, dotarł drog
ą
morsk
ą
do
Indii, a
ś
ci
ś
lej mówi
ą
c, do portu Kalikat.
- Stara to i znana nawet ciurze okr
ę
towemu historia - rzekł bosman wzruszaj
ą
c ramionami. - Dlaczego akurat teraz przyszła ci ona do głowy?
Przecie
Ŝ
Kalikat le
Ŝ
y dalej na południu, u podnó
Ŝ
a Ghatów Zachodnich. Wobec tego nie ujrzymy go nawet z daleka!
- Ma pan racj
ę
! Historia odkrycia drogi morskiej do Indii jest powszechnie znana, lecz czy panu równie
Ŝ
wiadomo,
Ŝ
e w dniu historycznego
l
ą
dowania Vasco da Gamy w Kalikacie, w
ś
ród dworzan tubylczego władcy witaj
ą
cych go w porcie znajdował si
ę
Polak, który, jak z tego
wynika, musiał tam przyby
ć
o wiele wcze
ś
niej od Portugalczyka?
- Ej
Ŝ
e, brachu, czy powa
Ŝ
nie to mówisz?
- Oczywi
ś
cie, kochany panie bosmanie.
- No, no, naprawd
ę
nic o tym nie wiedziałem. Któ
Ŝ
to był taki?
- Był to polski
ś
yd z Poznania.
- Niech go licho porwie! A to cwaniak! W jaki sposób tam przyw
ę
drował?
- Wła
ś
nie si
ę
nad tym zastanawiałem, poniewa
Ŝ
tylko wiem, co si
ę
z nim pó
ź
niej stało. Otó
Ŝ
Vasco da Gama nie zdołał pozyska
ć
przychylno
ś
ci krajowców, wobec czego rozgniewany opu
ś
cił miasto i na “po
Ŝ
egnanie” ostrzelał je z armat oraz uprowadził uwi
ę
zionych na
statku zakładników indyjskich. W
ś
ród porwanych znajdował si
ę
równie
Ŝ
nasz poznaniak. On to wła
ś
nie po przybyciu do Portugalii zmienił
nazwisko na Gaspara da Gama lub Gaspara da India i jako doskonale znaj
ą
cy Indie, odegrał potem pewn
ą
rol
ę
w ich podbiciu przez
Europejczyków.
Bosman wysłuchał uwa
Ŝ
nie Tomka i rzekł:
- Ty, brachu, zawsze potrafisz wyszuka
ć
Polaka nawet w korcu maku. Nie czas jednak teraz na takie pogaw
ę
dki. Stale rozmy
ś
lam, czy
zastaniemy naszego druha, pana Smug
ę
, całego i zdrowego.
- Ojciec i ja równie
Ŝ
niepokoimy si
ę
o niego. Zbyt wiele daje do my
ś
lenia lakoniczno
ść
depeszy, któr
ą
otrzymali
ś
my pi
ęć
tygodni temu.
- Poka
Ŝ
no j
ą
jeszcze raz!
Tomek wyj
ą
ł z portfelu depesz
ę
. Obydwaj pochylili si
ę
nad ni
ą
i czytali:
Andrzeju - przyje
Ŝ
d
Ŝ
aj natychmiast z Tomkiem i bosmanem do Indii. Spotkamy si
ę
w Bombaju. Wiadomo
ść
w biurze Dalekomorskich
Wschodnich Linii Okr
ę
towych. Konieczna wasza pomoc - Smuga.
- Kiepsko musz
ą
wygl
ą
da
ć
jego sprawy, skoro tak napisał - mrukn
ą
ł bosman. - Taki stary wyga i zuch jak Smuga nie “posiałby cykorii”
przed byle jak
ą
awanturk
ą
.
- Racja, bosmanie. Zapewne ojciec był równie
Ŝ
tego zdania, skoro natychmiast wezwał mnie z Londynu, nie licz
ą
c si
ę
z tym,
Ŝ
e do ko
ń
ca
roku szkolnego brakowało jeszcze kilku tygodni - odparł Tomek.
- Ha, zrobili
ś
my wszystko, co było w naszej mocy, by jak najpr
ę
dzej znale
źć
si
ę
przy naszym druhu. Patrz, brachu! Bombaj wida
ć
ju
Ŝ
jak na
dłoni. Chod
ź
my pomóc twemu szanownemu ojcu w pakowaniu manatków - zaproponował.
Wprost z portu, znajduj
ą
cego si
ę
w dzielnicy europejskiej, trzej podró
Ŝ
nicy udali si
ę
w dwukołowych rykszach, ci
ą
gni
ę
tych przez kulisów,
do najbli
Ŝ
ej poło
Ŝ
onego hotelu. Podczas drogi ciekawie przygl
ą
dali si
ę
miastu. Bombaj stanowił jedno z głównych centrów handlowych Indii. W
zeuropeizowanym
ś
ródmie
ś
ciu, zbudowanym głównie z inicjatywy Brytyjczyków, wznosiły si
ę
wspaniałe, nowoczesne budynki. Tutaj
zadomowiły si
ę
zarz
ą
dy angielskich przedsi
ę
biorstw przemysłowych i zamo
Ŝ
ne banki, a wystawy luksusowych magazynów oraz sklepów wabiły
oko przeró
Ŝ
nymi przedmiotami zbytku. W białych rykszach przemykali szerokimi ulicami wynio
ś
li, dumni Anglicy, b
ą
d
ź
ich
Ŝ
ony ubrane w
szeleszcz
ą
ce jedwabiem suknie. W tej cz
ęś
ci Bombaju krajowcy - m
ęŜ
czy
ź
ni, jako pracownicy angielskich przedsi
ę
biorstw, zarzucili swe
narodowe stroje na rzecz ubra
ń
noszonych przez chlebodawców. Jedynie Hinduski paraduj
ą
ce nadal w barwnych sari oraz błyszcz
ą
ce w sło
ń
cu
kopuły hinduskich
ś
wi
ą
ty
ń
i minarety muzułma
ń
skich meczetów zakłócały na wskro
ś
europejski wygl
ą
d miasta.
Bosonoga, bezszelestnie poruszaj
ą
ca si
ę
słu
Ŝ
ba hinduska przeniosła ich baga
Ŝ
e do wynaj
ę
tych pokoi. Szybko przebrali si
ę
i znów wyszli na
zalan
ą
tropikalnym sło
ń
cem ulic
ę
. W s
ą
siedztwie hotelu znajdowała si
ę
rozległa willa, w której mie
ś
cił si
ę
klub przeznaczony wył
ą
cznie dla
Europejczyków. Ocienione zasłonami okna zach
ę
cały do wypoczynku w czasie skwarnego dnia w wygodnych, chłodnych pomieszczeniach
klubowych, ale zatroskani o los przyjaciela podró
Ŝ
nicy nie ulegli pokusie.
Wsiedli do ryksz, ka
Ŝą
c si
ę
zawie
źć
do biura Dalekomorskich Wschodnich Linii Okr
ę
towych.
Mimo wczesnej popołudniowej pory w biurze linii okr
ę
towej panował o
Ŝ
ywiony ruch. Tomek niecierpliwie rozgl
ą
dał si
ę
, czy przypadkiem
nie ujrzy Smugi w tłumie interesantów, lecz ojciec poci
ą
gn
ą
ł go za r
ę
kaw i razem podeszli do stolika opatrzonego napisem “Informacja”.
M
ęŜ
czyzna o
ś
niadej twarzy i kruczoczarnych włosach uprzejmie ich zagadn
ą
ł:
- Czym mog
ę
słu
Ŝ
y
ć
szlachetnym sahibom?
- Nasz przyjaciel Jan Smuga obiecał pozostawi
ć
w biurze panów wiadomo
ść
dla nas - odparł Wilmowski. - Czy mógłby pan nam
powiedzie
ć
, do kogo mamy zwróci
ć
si
ę
w tej sprawie?
- Czy mam przyjemno
ść
rozmawia
ć
z sahibem Wilmowskim? - zapytał urz
ę
dnik, obrzucaj
ą
c podró
Ŝ
ników badawczym spojrzeniem.
- Jestem Andrzej Wilmowski, a to mój syn Tomek i pan bosman Tadeusz Nowicki.
- Bardzo przepraszam szlachetnych sahibów, lecz jestem zmuszony prosi
ć
o okazanie dokumentów w celu stwierdzenia to
Ŝ
samo
ś
ci
przyjaciół sahiba Smugi - powiedział urz
ę
dnik.
- Słu
Ŝ
ymy panu, oto nasze paszporty - odpowiedział Wilmowski.
4
Plik z chomika:
batkamaria
Inne pliki z tego folderu:
9-Alfred Szklarski - 9 - Tomek w grobowcach faraonów.pdf
(1077 KB)
8-Alfred Szklarski - 8 - Tomek w Gran Chaco.pdf
(908 KB)
7-Alfred Szklarski - 7 - Tomek u źródeł Amazonki.pdf
(907 KB)
6-Alfred Szklarski - 6 - Tomek wsrod lowcow glow.rtf
(666 KB)
5-Alfred Szklarski - 5 - Tajemnicza wyprawa Tomka.pdf
(950 KB)
Inne foldery tego chomika:
Zgłoś jeśli
naruszono regulamin