Twardoch Szczepan - Jan Kruk 01 - Zimne wybrzeza.doc

(985 KB) Pobierz

Szczepan Twardoch

Zimne wybrzeża

Wydawnictwo Dolnośląskie


Fotografia na okładce

© Christoph Haslinger

Projekt okładki

Mariusz Banachowicz

Redakcja

Bożena Sęk

Korekta

Janina Gerard-Gierut

Redakcja techniczna

Natalia Wielęgowska

Copyright © by Szczepan Twardoch and Publicat S.A. MMIX

ISBN 978-83-245-8512-0

Wrocław 2009

Wydawnictwo Dolnośląskie

50-010 Wrocław, ul. Podwale 62

oddział Publicat S.A. w Poznaniu

tel. 071 785 90 40, fax 071 785 90 66

e-mail: wydawnictwodolnoslaskie@publicat.pl

www.wydawnictwodolnoslaskie.pl

TWOJA KSIĘGARNIA INTERNETOWA

e-mail: sklep@NajlepszyPrezent.pl

tel: +48 61 652 92 60

fax: +48 61 652 92 00

adres: Publicat S.A., ul. Chlebowa 24, 61-003 Poznań

Zapoznaj się z naszą ofertą w Internecie i zamów, tak jak lubisz:

książki szybko i przez całą dobę • łatwa obsługa • pełna oferta • promocje


Przyjaciołom, którzy szli ze mną

po zimnych wybrzeżach


Spis treści:

 

ROZDZIAŁ 1              7

ROZDZIAŁ 2              17

ROZDZIAŁ 3              28

ROZDZIAŁ 4              32

ROZDZIAŁ 5              39

ROZDZIAŁ 6              49

ROZDZIAŁ 7              60

ROZDZIAŁ 8              68

ROZDZIAŁ 9              72

ROZDZIAŁ 10              93

ROZDZIAŁ 11              100

ROZDZIAŁ 12              113

ROZDZIAŁ 13              123

ROZDZIAŁ 14              140

ROZDZIAŁ 15              145

ROZDZIAŁ 16              154

ROZDZIAŁ 17              164

ROZDZIAŁ 18              173

ROZDZIAŁ 19              179


Tundra nabrzeżnej równiny ściele się miękkim dywanem i zachęca do bosego spaceru, przywodząc na myśl miąższość grubych poduch ciemnozielonego mchu w litewskich puszczach.

Jednak to złudne wrażenie, nie tylko dlatego, że jest zbyt chłodno, by spacerować na bosaka. Podczas krótkiego arktycznego lata odmarza tylko wierzchnia warstwa ziemi i woda, spływająca obficie z otaczających równinę lodowców, nie schodzi w głąb, lecz zatrzymywana przez wieczną zmarzlinę nasyca ubogą glebę, zamieniając tundrę w grzęzawisko. Przykryta niskimi trawami, karłowatą wierzbą, porostami i mchem ugina się pod butem spacerowicza, a powstałe zagłębienie natychmiast podcieka mętną wodą, jakby ktoś próbował iść po zgniłych pluszach stojącej w bajorze kanapy.

Jedynie gumowe kalosze nie przemokną w takich warunkach, a jeśli grubo wyścielone są filcem, noszącemu je człowiekowi nie zagraża również zimno. Takie właśnie obuwie nosił człowiek, który usiłował dotrzeć do ostrych stoków Lidfjellet, ale tym razem nie na wiele się przydało, gdyż człowiek ten nie szedł, lecz czołgał się. Całe jego ubranie, watowany anorak i brezentowe spodnie, przesiąkło już wodą na wskroś.

Tundra nie uginała się za to prawie wcale pod łapami niedźwiedzia polarnego, bo łapy króla Arktyki są szerokie jak rakiety śnieżne. Niedźwiedź, który podążał za czołgającym się człowiekiem, nie wyglądał zresztą królewsko: był to wychudzony, niedawno odtrącony przez matkę trzylatek. Z nadejściem wiosny nie zdążył za cofającą się na północ granicą lodu pakowego, obfitującą w foki. Nie ważył więcej niż sto kilogramów, od pięciu miesięcy żywił się ptasimi jajami, zjadł też trochę mięsa z wyrzuconego przez ocean zgniłego cielęcia białuchy i dojadł obgryziony przez lisy szkielet renifera, potężnymi szczękami miażdżąc kości i wylizując szpik. Nie udało mu się niczego upolować, fok było bardzo mało, a dobrze odżywione letnią trawą reny bez trudu mu uciekały. Był bardzo zainteresowany pełznącym po tundrze stworzeniem, wydało mu się podobne do niewielkiej foki. Tylko zapach był dziwny, nieznany.

Człowiek widział podążającego za nim drapieżnika, czołgał się najszybciej, jak mógł, trzymając się kurczowo myśli, że stoki Lidfjellet będą dlań schronieniem.

Niedźwiedź w końcu pokonał obawę, ruszył wyciągniętym kłusem i bez trudu dognał swoją potencjalną ofiarę.

Człowiek usłyszał za sobą miękkie uderzenia łap o ziemię i zrozumiał, że nie ma już żadnych szans na ucieczkę. Odwrócił się na plecy i z pochwy przy pasie wyciągnął mały nóż fiński, wątpliwą obronę przed kłami i pazurami niedźwiedzia. Ten zatrzymał się skonfundowany tym, co zobaczył - to nie była foka i bez wątpienia nigdy wcześniej nie widział takiego stworzenia. Stworzenie zaczęło na dodatek przeraźliwie wrzeszczeć, niczym mewa, której wydrzyk rabuje gniazdo.

Człowiek wiedział, że niedźwiedzia polarnego dość łatwo przestraszyć, krzyczał więc z całych sił, wymachiwał nożem i zdrową nogą kopnął drapieżnika w pysk, kiedy ten znalazł się w zasięgu jego buta.

Trzylatek przeląkł się tego uderzenia i natychmiast rzucił się do panicznej ucieczki. Jednak po kilkunastu sekundach galopu osłabł, głód dał o sobie znać - i niedźwiedź zawrócił. Człowiek nie przestawał wrzeszczeć, próbował ciachnąć zwierzę po oczach, kiedy było już na tyle blisko, lecz potężny cios niedźwiedziej łapy złamał mu rękę i przetrącił obojczyk. Człowiek krzyknął jeszcze głośniej - ale niedźwiedź był już zdecydowany i zacisnął zęby na szyi ofiary, dławiąc jej krzyk i zaraz potem łamiąc kark.

Kiedy człowiek przestał się ruszać, niedźwiedź usiadł obok niczym warujący pies i przez moment odpoczywał po walce, sapiąc ciężko. Po chwili napoczął zdobycz. W przeciwieństwie do foczej skóry z tłuszczem, watowany anorak nie był zbyt smakowity, niedźwiedź więc najpierw obgryzł porośnięte krótkim włosem policzki człowieka i dopiero wtedy przekonał się na pewno, że to dziwne stworzenie, chociaż kościste, nadaje się do jedzenia. Rozdarł warstwy tkaniny, w którą spowity był korpus, zjadł skórę z brzucha i piersi, odrobinę tłuszczu i mięsa, wszystkie wnętrzności, obrócił trupa, wyszarpał mięso z ud i pośladków. Łydek nie ruszył, guma z filcem sprawiły, że uznał je za niejadalne.

Po godzinie odszedł, ledwie zaspokoiwszy głód, pozostawiając za sobą rozwleczone szczątki ku uciesze okolicznych lisów, które już zbiegły się na zapach krwi i z bezpiecznej odległości przyglądały się ucztującemu królowi Arktyki. Biały władca północy znalazł łachę zleżałego śniegu, wytarzał się starannie, aby oczyścić futro na pysku i przednich łapach z krwi, po czym nagle, pchany instynktem niepojętym, pognał galopem ku brzegowi morza, rzucił się w wodę i popłynął przed siebie, w ocean.


ROZDZIAŁ 1

Łódź latająca catalina nie jest pięknym samolotem. Gdzież jej do opływowych linii nowoczesnych odrzutowców, jak pasażerski De Havilland Comet czy sowiecki myśliwiec MIG-17. MIG czasem przechwytywał catalinę nad Morzem Barentsa i groźnie towarzyszył jej przez parę minut. Z kokpitu łypało złowieszczo cyklopie oko lustrzanego wizjera hełmu, pod otwartym pyskiem samolotu sterczały trzy działka jedną salwą zdolne rozszarpać wrażliwy kadłub starej cataliny.

Zaprojektowano ją w innej epoce, w latach trzydziestych, kadłub ma gruby i spłaszczony, aby utrzymał się na powierzchni przy wodowaniu, silniki umieszczone wysoko, w uniesionym ponad kadłub skrzydle. Całość wygląda niezdarnie, niczym ociężałe, otyłe ptaszysko. Na dodatek za skrzydłem, po obu stronach kadłuba, wystają szklane kopuły jak guzy, na nosie zaś mieści się wieżyczka jak narośl. Podczas wojny siedział w niej zmarznięty strzelec i zaciskał dłonie na uchwytach kaemu, wypatrując niemieckich myśliwców.

Jednakże granatowa łódź latająca w barwach 333 Eskadry Królewskich Norweskich Sił Powietrznych, która właśnie dotykała ciężkim kadłubem zmarszczonych wód fiordu Advent, nie nosiła już uzbrojenia. Pilot samolotu, kaptein Hjalmar Rønne, w czasie wojny stacjonował w Szkocji wraz z resztą 333 Eskadry, wtedy w barwach RAF-u, latał na catalinach i wypatrywał w sinych falach Atlantyku niemieckich u-bootów.

Dziś 333 Eskadra zajmowała się transportem i misjami ratunkowymi, czasem nawet wyszukiwaniem ławic śledzi dla rybaków, co odrobinę frustrowało starych wojskowych pilotów. Jednostka stacjonowała w Sola niedaleko Stavanger, tysiąc trzysta osiemdziesiąt mil morskich na południe od fiordu Advent stanowiącego maleńką odnogę Isfjorden, który przecinał prawie na pół największą wyspę archipelagu Svalbard.

Norwegowie zwali wyspę po prostu Spitsbergenem, inne zaś narody, które nazwę Spitsbergen rezerwowały dla całego archipelagu, dla odróżnienia określały wyspę jako Spitsbergen Zachodni. Samo słowo „Svalbard" było zresztą jednym z tych toponimów, które mają wielkie znaczenie polityczne - jak chociażby „Dolny Tyrol" i „Górna Adyga" na określenie tego samego kraiku w Alpach odpowiednio z austriackiej i włoskiej perspektywy. Nazwa „Spitsbergen" nie brzmiała dość norwesko dla narodu pielęgnującego troskliwie swoją świeżej daty etniczną odrębność i tożsamość, jakaś więc uczona głowa znalazła w normańskich sagach słowo „Svalbard". Desygnat tej nazwy nie jest znany - być może chodziło o Grenlandię, może o odkryty później przez Barentsa Spitsbergen, a może po prostu o prawdziwie zimny brzeg (bo to właśnie znaczy „Svalbard" po norwesku) - czyli o granicę lodu pakowego. Żadnych dowodów na obecność wikingów na Spitsbergenie nie znaleziono, ale działo się to w czasach, w których brak dowodów na udowodnienie historycznych pretensji nikogo nie powstrzymywał.

U samego końca długiego na pięć kilometrów fiordu Advent, w małej dolince odbijającej na południowy zachód od wlotu do wielkiej doliny Advent, między płaskowyżem Platåberget, a masywem Lars Hiertafjellet, u stóp dwóch niewielkich lodowców leżało Longyearbyen, górnicza osada licząca tysiąc trzystu dwóch mieszkańców. Liczba ta lada chwila miała wzrosnąć do tysiąc trzystu ośmiu, albowiem na pokładzie cataliny, oprócz pięcioosobowej załogi, trzech wielkich worków z pocztą i dziesięciu skrzynek ze świeżymi warzywami, znajdowało się sześciu pasażerów wymęczonych siedemnastogodzinnym lotem z krótkim międzylądowaniem na lotnisku w Tromsø, do którego catalina była zdolna, bo łodziowy kadłub skrywał również koła.

Kiedy latająca łódź dotknęła wody, kapitan Rønne zmniejszył ciąg silników i catalina powoli dobiła do kei przy nabrzeżu Bykaia. Pięciu pasażerów było Norwegami. Trzech spośród nich było urzędnikami, wszyscy nosili charakterystyczne norweskie imiona i nazwiska - takie mógłby swoim bohaterom nadać pisarz, gdyby zależało mu, aby w powieści brzmiały norwesko przeciętnie. Wszyscy trzej należeli do specjalnej komisji rządu norweskiego, która miała za zadanie zbadać pewne finansowe aspekty działalności Store Norske Spitsbergen Kulkompani A/S, spółki będącej w całości własnością Królestwa Norwegii, a równocześnie właścicielem wszystkich norweskich kopalni na Svalbardzie. Store Norske administrowała przy tym całym właściwie norweskim stanem posiadania na Dalekiej Północy - praktycznie każdy mieszkaniec Longyearbyen był pracownikiem SNSK.

Kolejni dwaj pasażerowie byli małżeństwem: specjalista górniczy inżynier Jan Kjærstad wraz z żoną Lisą. Przyjechali osiedlić się na Dalekiej Północy, ponieważ Kjærstad podpisał kontrakt na trzy lata, finansowo znakomity, który - jak liczył - pozwoli mu kupić po powrocie nowiutkie volvo amazona, a może nawet jakiegoś mercedesa czy jaki tam samochód będzie szlagierem w roku 1960. Zamierzał również postarać się o kochankę, ponieważ Lisa, nordycko zasuszona niczym mumia wydobyta z wiecznej zmarzliny, dawno przestała wzbudzać w nim chociażby cień pożądania.

Szósty pasażer nie był Norwegiem. W jego dużym, zapinanym na pasek portfelu znajdowała się czerwona książeczka z wytłoczoną złotymi liniami tarczą herbową podtrzymywaną przez lwa i jednorożca. U łap heraldycznych bestii ścieliła się wstęga z francuskim napisem „Dieu et mon droit". Napis w herbie był francuski, ale powyżej widniały już angielskie słowa: „United Kingdom of Great Britain and Northern Ireland", poniżej zaś krótkie: „Passport". Tylko Anglicy są narodem na tyle mocno przekonanym o swojej wartości, aby w oficjalnym herbie niefrasobliwie pozostawić motto w obcym języku, który nie jest łaciną. Niemiecki oficer, otrzymujący w czasie pierwszej wojny światowej za zabicie iluś tam Francuzów order Pour le Mérite, bez wątpienia musiał czuć się nieswojo, bo dawno już zapomniano w Niemczech, że Fryderyk Wielki zabraniał mówić w swoim towarzystwie po niemiecku, twierdząc, iż język ten brzmi jak szczekanie psów. Nic dziwnego, że w czasie drugiej wojny światowej nadawano już tylko szczerze antynapoleoński i arcyniemiecki Eiserne Kreuz.

Brytyjski paszport opiewał zaś niezbyt oryginalnie na nazwisko Johna Williama Smitha, urodzonego w roku 1929, a więc liczącego w chwili lądowania na wodach fiordu Advent lat dwadzieścia osiem i dwa miesiące.

Oprócz paszportu w portfelu spoczywały norweskie pieniądze, między banknotami zdjęcie łagodnie uśmiechniętej kobiety w okularach, jasnowłosej, po czterdziestce. Typ urody, która się dobrze i elegancko starzeje. Jeszcze mały notes bez okładek, plik zszytych kartek wsunięty w przegródkę, w notesiku wpisane ołówkiem numery telefonów obok imion: Linda, Margaret, Sophie... numery telefonów do restauracji, kas kinowych i teatralnych w Londynie i Zurychu. Obok krótki dobrze zaostrzony ołówek. Dwie aspiryny, dwie agrafki, zwitek nici, igła, dwa czarne guziki.

Portfel tkwił w zewnętrznej kieszeni wojskowej parki z ciepłą podpinką i futrzanym kapturem. Całość w kolorze oliwkowym, amerykańska. Pod kurtką, w kaburze pod pachą, spoczywał równie amerykański pistolet, potężna czterdziestkapiątka z siedmioma grubymi jak palec nabojami w magazynku i ósmym w komorze, zabezpieczona i z odwiedzionym kurkiem. Pistoletu nie było widać, ale pomiędzy pasażerami - Norwegami, którzy na Svalbard jechali w szarych garniturach, jesionkach i kapeluszach o wąskim rondzie - człowiek w wojskowej kurtce i tak się wyróżniał jak lampart między antylopami.

Nie było w ogóle pewne, czy catalina będzie mogła wodować na fiordzie, wszystko zależało od tego, jakie będą warunki - ile kry, jaka fala i jaki wiatr. Zwykle nie wodowała, zrzucano tylko worek z pocztą i ewentualnie warzywa i owoce w skrzynkach przyczepionych do spadochronów, lecz audyt, który miała przeprowadzić komisja, był sprawą tak pilną, że tym razem zdecydowano się na ten nieco ryzykowny sposób transportu zamiast zwykłego rejsu statkiem. Ale oczywiście przy trudnych warunkach wszyscy i tak wrócą do Tromsø, bo nikt nie będzie ryzykował wodowania na krze albo dużej fali. Pilot odrobinę niefrasobliwie oznajmił to swoim pasażerom dopiero w chwilę po starcie. Smith poszedł wtedy do kabiny i zapytał z głupia frant, czy nie mógłby w takim wypadku wyskoczyć ze spadochronem, ale kapitan Królewskich Norweskich Sił Powietrznych potraktował to jako dobry żart i poklepał nawet Brytyjczyka po ramieniu.

Skoro jednak wodowanie się udało, na nabrzeżu Bykaia szybko zebrał się nielichy tłumek pracowników portu i górników, ponieważ samolot, czy to na wodzie, czy na kawałku prowizorycznie utwardzonej tundry w Adventdalen, to zawsze wielkie wydarzenie. Załoga cataliny zajęła się oporządzaniem samolotu, norwescy pasażerowie wysiedli nieco zawiedzeni, że żadne oficjalne czynniki nie pofatygowały się, aby ich powitać. Dopiero kiedy komendant portu w mundurze wybiegł ze swego biura i zaczął ściskać dłonie nowo przybyłym, urzędnicy, specjalista górniczy i jego zasuszona żona poczuli się ukontentowani.

Na Johna Williama Smitha nikt nie zwracał szczególnej uwagi, bo chociaż w samolocie wyróżniał się na tle normańskich urzędników, wyglądał jak górnik albo jeden z nielicznych naukowców - ci chętnie nosili tutaj praktyczne ubrania z amerykańskiego demobilu. Mężczyzna chwycił swój bagaż, na który składał się spory plecak oraz podłużny myśliwski pokrowiec, bez wątpienia skrywający sztucer - rzecz naturalna w rękach przybywającego na Spitsbergen, gdzie ze względu na duże szanse spotkania z ursus maritimus niezbyt rozsądnie jest przechadzać się bez broni poza osadą. Wyszedł z kołyszącego się na wodzie samolotu i stanął na betonowym nabrzeżu. Było chłodno, nie więcej niż pięć stopni wyżej zera, niebo przykrywał pancerz stalowych chmur i od morza szedł zdecydowany wiatr, wciskając się pod kurtkę. Kapitan portu zajęty był dostojnymi gośćmi i trajkotał coś po norwesku. Smith przed wyjazdem próbował się poduczyć tego języka, znajomość niemieckiego była w jakimś stopniu pomocna, ale facet gadał tak, że Smith nie zrozumiał praktycznie ani słowa. Sensu wypowiedzi bardziej się domyślił: komendant gratulował Norwegom odwagi, iż zdecydowali się na ryzykowną podróż powietrzną, zamiast przypłynąć statkiem.

Johnem Williamem Smithem nikt się nie interesował. Nikt nie sprawdzał paszportu ani innych dokumentów, skoro wiadomo było, że catalina przyleciała z Norwegii. Smith założył plecak na ramiona, starannie układając szelki, pokrowiec ze sztucerem wziął pod pachę i ruszył przed siebie. Zapewne brali go za meteorologa, glacjologa czy geologa, a przy tym Szweda, Norwega albo Polaka - Rusek bowiem popłynąłby do Barentsburga lub do portu w Colesbukta - który załapał się okazyjnie na samolot i przyleciał, by skorzystać z ostatnich tygodni arktycznego lata.

Minął ogrodzenie portu, stanął na skraju szutrowej drogi. Jadący szosą jeep obsypał go węglowo-żwirowym pyłem. Smith rozejrzał się dookoła. Inaczej wyobrażał sobie Arktykę. W młodości czytał książki Londona i Curwooda i spodziewał się czegoś innego. W zasadzie nie wiedział czego, bo przecież nie puszcz Alaski i nie Eskimosów w igloo. Ale jednak - znajdował się na siedemdziesiątym ósmym z minutami stopniu szerokości geograficznej, do biegunowych dziewięćdziesięciu brakowało jakieś tysiąc dwieście kilometrów, a właśnie omal nie przejechał go samochód. I jeszcze węgiel. Jak okiem sięgnąć, ziemię pokrywał czarny pył przypominający mu miasto, w którym się wychował. Przed nim wyrastał niezbyt wysoki płaskowyż, na jego nierównych klifach gołym okiem dało się dostrzec pofałdowane czarne warstwy węgla. Z płaskowyżu schodziła do portu kolejka linowa rozpięta na koślawych drewnianych masztach. Po linach sunęły jeden za drugim maleńkie wózki, z których jak nabrzmiałe kiście winogron zwisały wagoniki z węglem. Widać było co najmniej kilkanaście napowietrznych linii, a wszystkie zbiegały się do dziwacznego budynku, złożonego z kilku odeskowanych odnóg i wznoszącego się na wysokich na dwadzieścia metrów palach jak gigantyczny pająk. Po lewej wznosił się wielki komin elektrociepłowni, wylewały się z niego kłęby szarego dymu, powoli, przygniatane ciśnieniem atmosferycznym jak flegma ze śliną sącząca się z ust idioty. Smith przypomniał sobie komin, który widział z okna swojego dziecinnego pokoju. Bardzo podobnie pluł dymem. Za elektrociepłownią w głąb płaskowyżu wrzynała się niewielka dolinka, szeroka może na kilometr, a w niej, przytulone do morskiego brzegu, rozkwitały norweskie domki, między nimi protestancki zbór z wieżą jak kościelna, ich żywe kolory jak plamy jaskrawych farb na czarno-białej fotografii: ciężkie szare niebo, czarny pył węglowy i czarne surowe stoki gór. Śnieg gdyby spadł, nie zepsułby tego monochromatycznego wrażenia, sporo go zresztą leżało wyżej, w górach, białymi jęzorami zwieszając się w zacienionych żlebach.

Smith ruszył w stronę osady, ale nie uszedł nawet dziesięciu kroków, kiedy zatrzymało się obok niego pokryte czarnym kurzem stare volvo. W środku siedziało dwóch ludzi. Brodaty Norweg za kierownicą zaprosił go do środka, proponując podwiezienie. Smith zgodził się chętnie, bo plecak miał bardzo ciężki i nie bardzo wiedział, gdzie szukać gubernatora. Usiadł z tyłu, obok na siedzeniu stało blaszane wiadro, w którym ocierały się o siebie wielkie, podobne do pstrągów ryby.

Norweg zaczął gadać coś w swoim języku, lecz Smith przerwał mu, po angielsku, że nie rozumie - co nawet ucieszyło brodacza, który przerzucił się zaraz na angielski, przedstawił się jako Kjell Krag, przedstawił również swojego towarzysza, Haakona Sammlinga, i opowiedział o tym, że to oczywiście nie ich auto, tylko inżyniera, pożycza im, ponieważ tylko Kjell wie, gdzie łowić takie piękne røye - niestety nie wie, jak się ta ryba po angielsku nazywa. I zaraz rozgadał się o tym, jak to był w Szkocji w wojsku, potem służył właśnie tutaj, na Svalbardzie, ganiał niemieckich meteorologów, a potem sam zwiewał przez „Tirpitzem", który stał o właśnie tam, exactly, i walił do Longyearbyen ze wszystkich luf, a oni mieli tylko dwa malutkie działa, z których jedno stoi tutaj na pamiątkę. Zwolnił, aby przybysz z Wielkiej Brytanii mógł sobie dokładnie obejrzeć armatę w pancernej osłonie artylerii nabrzeżnej. Drugi pasażer, mikrej raczej postury brunet, milczał, uśmiechając się tylko.

Za działem stał opasły renifer i ocierał się grzbietem o wystającą krawędź pancerza. Renifer również stanowił dla Smitha pewne rozczarowanie - po pierwsze, stał sobie spokojnie w środku osady, nie bał się ani ludzi, ani samochodu, zajęty swędzeniem na kręgosłupie. Po drugie, był niemal karłowaty. Smith spodziewał się dumnych zwierząt wielkości jelenia, bo tak wyobrażał sobie karibu z książek Londona, tymczasem tłuste stworzenie miało pokraczne krótkie nóżki, poszarpaną sierść, na zadzie zwisającą w warkoczach sfilcowanych kołtunów, niezbyt sympatyczny pysk i przede wszystkim nie było większe od sporej sarny. Może grubsze, lecz nie większe. Brodaty Norweg zapytany zaprzeczył, jakoby ren był udomowiony - po prostu nie boją się ludzi, chociaż od czasu do czasu ktoś znudzony zastrzeli parę sztuk dla mięsa i rozrywki. Ale to raczej rzeź niż polowanie, skoro można do zwierza z pięciu kroków strzelać.

Wjechali między kolorowe domki usadowione na niskich palach, aby nie zapadały się w zmarzlinie. Ze stromego zbocza wyrastającego nad miastem wydobywał się dym, jakby cała góra płonęła w środku żywym ogniem. Smith zapytał o to swojego nowego znajomego - Norweg wyjaśnił, że to płonie pokład węgla, który Niemcy podpalili podczas wojny i jakoś jeszcze nie zgasł. Somehow it's still burning.

Człowiek z brytyjskim paszportem pokiwał głową z fałszywym zrozumieniem. Norweg zatrzymał auto, Smith podziękował i wysiadł, zapytał jeszcze o biuro gubernatora, zwanego tu sysselmannem, co z grubsza tłumaczyło się na angielskie „szeryf”, jak ten z książek o Robin Hoodzie. Archaiczny średniowieczny tytuł, wykopany z książek i nadany gubernatorowi Svalbardu.

Kjell pokazał mu biuro palcem w sposób, który w ojczyźnie Smitha uchodziłby za grubiański.

- Tutaj jest Haugen, tu mieszkają inżynierowie i inne szychy, i tutaj jest kościół - powiedział, a następnie przesunął palec w lewo, wskazując na dolinę zamkniętą od północy jęzorem lodowca, i dodał ze swoim twardym akcentem: - Mieszkamy z Haakonem tam, w Nyben, w części dla robotników. Zapraszamy, proszę wpaść kiedyś do nas.

Uśmiechnął się i odjechał.

Smith zauważył śnieg, przykrywał szczyty gór i zalegał w płaskowyżach po drugiej stronie Adventfjorden. Panorama wybrzeża po drugiej stronie zatoki wydała mu się już bardziej polarna niż tutejszy węglowy pył, płonące zbocze płaskowyżu nad miasteczkiem, doki, wagoniki i ren przy armacie.

Zapukał i wszedł do biura. W środku siedziała sekretarka, z głębokim zgorszeniem patrząc na buty przybysza. Nie wytrzymał tego wzroku i sam przyjrzał się własnemu obuwiu starannie, nie zauważył jednak niczego nietypowego. Zwykłe wojskowe buty górskie. Z niemieckiego demobilu. Sekretarka powiedziała coś po norwesku, lecz z delikatną przyganą, Smith zaś nie zrozumiał ani słowa, więc sekretarka powtórzyła jeszcze raz, tym razem bardziej zdecydowanie. Smith dalej nie rozumiał ani słowa, za to zrozumiał przesłanie, przypomniał sobie bowiem, że przed wejściem do biura stało kilka par butów. Miał je zdjąć, jakby wchodził do meczetu, nie do biura. Wzruszył ramionami, zwalił plecak i sztucer tam, gdzie stał, wyszedł przed drzwi, zzuł buciory i wrócił, czując się niezbyt komfortowo w skarpetkach zupełnie nieświeżych.

Przyjrzał się dziewczynie i z pewnym smutkiem stwierdził, że jako sekretarka gubernatora jest zapewne zupełnie niedostępna, a szkoda, bo urodę miała posągową. Młoda i świetnie zbudowana, wysoka, co najmniej metr osiemdziesiąt, mocne kości, szerokie biodra, włosy tak blond, że prawie białe, spięte na karku w ciasny koczek, oczy cholernie niebieskie, a broda i nosek zgrabne, zupełnie nienordyckie, dzięki czemu nie wyglądała, w przeciwieństwie do wielu swoich rodaczek, jak powierzchownie zantropomorfizowana klacz. Pod burym sweterkiem, skromnie zapiętym aż pod szyję, piersi jednocześnie duże i wysokie.

Skarpetki udobruchały urzędniczkę, która zapytała o coś, nadal po norwesku, zapewne o coś w stylu: „Pan w jakiej sprawie?". Smith odpowiedział po angielsku, że ma spotkanie z gubernatorem. Urzędniczka przeprosiła, również po angielsku, wstała i podeszła do drzwi. Biodra opinała spódniczka i Smith przez chwilę nie potrafił oderwać wzroku od smukłej talii i krągłych pośladków, aż westchnął z podziwu. Piękność zaanonsowała go i Smith znalazł się w biurze sysselmanna.

Za biurkiem siedział młody człowiek w eleganckim granatowym mundurze ze złotymi guzikami. Marynarski fason. Za nim wisiały dwie flagi: norweska i sowiecka. Sowiecka miała zapewne reprezentować radzieckie osady górnicze, Barentsburg, Pyramidien i Grumantbyen, wszystkie w promieniu osiemdziesięciu kilometrów od norweskiej osady. Całe biuro przypominało wnętrze górskiej chaty w Alpach, tyle że było mniejsze.

Gubernator wstał, podał Smithowi dłoń, przedstawił się jako Egil Tönnessen, przywitał się uprzejmie, zapytał o podróż, wreszcie przeczytał dokładnie dokument, który Smith mu wręczył, chociaż był już wcześniej poinformowany o celu wizyty Brytyjczyka. Pieczołowicie odłożył dokument na blat, jakby trzymał w palcach akt własnej koronacji. Wygłosił wiązkę komunałów: że porównawcze studium socjologiczne społeczności górniczej w Longyearbyen i polskiej ekipy stacji badawczej w Hornsundzie uważa za nadzwyczaj ważne, że bardzo się cieszy, że to właśnie John Smith podjął się tej ciężkiej pracy... Ponieważ miał pewną orientację w naukach humanistycznych, tak naprawdę uważał, że pomysł na to studium porównawcze musiał być dziełem idioty i miał nadzieję, że tym idiotą nie jest jego gość, tylko jakiś jego oligofreniczny przełożony. Smith chętnie zgodziłby się z prawdziwą opinią gubernatora na temat zakresu jego rzekomych badań naukowych, gdyby tylko konwenanse nie zabraniały gospodarzowi tej opinii wygłosić.

Smith siedział więc na fotelu przed biurkiem i uprzejmie podtrzymywał rozmowę, ale nie mógł oderwać wzroku i myśli od czerwonego prostokąta ozdobionego żółtymi narzędziami. Od sowieckiej flagi, która z drzewcem skrzyżowanym z drzewcem flagi norweskiej wisiała za plecami gubernatora. Zastanawiał się, czy to naiwność czy wyrachowanie, i miał szczerą nadzieję, że to drugie, bo zdecydowanie przedkładał cyników nad idiotów. Sysselmann zaproponował, że osobiście zaprowadzi Smitha do lokalu, który mu przydzielono, wyszli więc razem, razem wzuwali buty. Kiedy Smith podniósł plecak, a gubernator wziął pokrowiec ze sztucerem, Smith był zdziwiony, lecz nie odmówił.

Spacer nie był długi, Smith otrzymał pokoik z łazienką i kuchenką w budynku w Dolnym Longyearbyen, jak później określił tę część osady na swój użytek. Czyli w Haugen. Biorąc po uwagę spitsbergeńskie standardy - własna łazienka stanowiła wyjątkowy luksus, przysługujący wyłącznie pracownikom od inżyniera w górę. Pokoik miał niezależne wejście, co bardzo Smitha ucieszyło, a mieścił się w baraczku, który ktoś, kto by doceniał trudności, jakie niesie ze sobą budownictwo na terenach arktycznych, mógłby określić mianem drewnianego budynku. Ściany z desek niedawno pomalowano na intensywną zieleń, farba jeszcze się nie łuszczyła. Młody przedstawiciel rządu norweskiego na archipelag wielkości Irlandii wręczył Smithowi klucze do pokoju i talon na alkohol, jakby był recepcjonistą w tanim motelu, i poinformował o terminach posiłków w kantynie dla kadry zarządzającej, wytłumaczył również, jak dojść do sklepiku, w którym można kupić podstawowe produkty żywnościowe i alkohol, oczywiście racjonowany na podstawie talonu.

- Racjonowanie obowiązuje wszystkich, nawet gości - dodał jeszcze. - Proszę o zrozumienie, męska społeczność odcięta od innych rozrywek bardzo łatwo mogłaby stoczyć się w pijaństwo, a pijaństwo owocuje burdami, nietrudno byłoby zburzyć delikatny spokój społeczny.

- Naturalnie, rozumiem doskonale. Zresztą przecież nie przyjechałem tutaj biesiadować, więc to żaden problem dla mnie - odparł Smith.

- Świetnie. Musi pan być bardzo zmęczony po podróży, więc dłużej nie zatrzymuję.

Uścisnęli sobie dł...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin