gone2- 2.doc

(73 KB) Pobierz
Gone- Faza druga- GŁÓD

Michael Grant- Gone; Zniknęli. Faza druga: Głód.

(tekst pisany przez Charlotte. All right reserved. ZAJŻYJ NA MOJEGO CHOMIKA!)

 

         ~

 

Rozdział drugi;

106 godzin i 16 minut.

 

 

 

Dach był przekrzywiony. Prażące jasne światło wbijało się ostrym promieniem prosto w oko Caine’a przez szczelinę pomiędzy zwaloną ścianą a zapadającym się dachem.

Caine leżał na plecach i pocił się w poduszkę bez poszewki. Wilgotne prześcieradło, owinięte wokół jego nóg, zakrywało też do połowy nagi tors. Znowu nie spał, a przynajmniej tak mu się zdawało.

Miał taką nadzieję.

To nie było jego łóżko. Należało do starego Mose’a, który dbał o boiska w Coates Academy.

Oczywiście, już go nie było. Odszedł razem z innymi dorosłymi. I starszymi dzieciakami. Ze wszystkimi... niemal wszystkimi... którzy mieli skończone piętnaście lat. Oni odeszli.

Dokąd?

Nikt nie wiedział.

Po prostu odeszli. Za barierę. Poza olbrzymie akwarium, zwane ETAP-em. Może umarli. A może nie. Ale bez wątpienia tu ich nie było.

Diana kopniakiem otworzyła drzwi. Niosła tacę, na której stała butelka wody i puszka fasoli.

-Jesteś przykryty?- spytała Diana.

Nie odpowiedział. Nie zroziumiał pytania.

-Jesteś zasłonięty?- spytała znowu, tym razem z irytacją w głosie. Postawiła tacę na stoliku.

Caine nie raczył odpowiedzieć. Usiadł. Zawirowało mu się w głowie. Sięgnął po wodę.

-Dlaczego dach jest w takim stanie? A gdyby zaczęło padać?- Zaskoczyło go brzmienie jego własnego głosu. Chrypiał. W jego tonie nie było nic ze zwykłej przekonującej płynności.

Diana była bezlitosna.

-Co z tobą? Nie dość, że zwariowałeś, to jeszcze straciłeś resztki inteligencji?

Przeniknęło go widmowe wspomnienie i poczuł się nieswojo.

-Coś zrobiłem?

-Uniosłeś dach w górę.

Odwrócił swoje dłonie i popatrzył na nie z uwagą.

-Tak?

-Kolejny koszmar- powiedziała.

Odkręcił butelkę i się napił.

-Teraz pamiętam. Myślałem, że mnie miażdży. Myślałem, że coś nadepnie na dom i zgniecie mnie. Więc to odepchnąłem.

-Mhm. Zjedz trochę fasoli.

-Nie lubię fasoli.

-Nikt nie lubi- odparła.- ale to nie jest restauracja Applebee’s. A ja nie jestem twoją kelnerką. Mamy tylko fasolę. Więc ją jedz. Musisz jeść.

Caine zmarszczył brwi.

-Długo jestem taki?- spytał.

-Jaki?- Diana przedrzeźniła jego głos.- Jak pacjent psychiatryka, który nie odróżnia jawy od snu?

Skinął głową. Zapach fasoli przyprawiał go o mdłości. Nagle jeden poczuł głód. I przypominał sobie, że żywności brakuje. Wracała mu pamięć. Szaleńcze urojenia blakły. Może nie dosięgał jeszcze normalności, ale już ją przed sobą widział.

-Trzy miesiące, plus minus tydzień- powiedziała Diana.- Mieliśmy wielką strzelaninę w Perdido Beach. Odszedłeś na pustynię z Przywódcą Stada, nie było cię trzy dni. Wróciłeś blady, odwodniony i... no, taki jak teraz.

-Przywódca Stada.- Caine skrzywił się na te słowa i na wspomnienie stworzenia, które określały. Przywódca Stada, dominujący kojot, ten, który posiadł, w ograniczonym stopniu, coś na kształt umiejętności mowy. Przywódca Stada, wierny sługa... czegoś. Tego czegoś w kopalnianej sztolni.

Ciemność. Tak to nazywały.

Caine zachwiał się, lecz zanim opadł na łóżko, Diana złapała go, chwyciła za ramiona i podtrzymała. Wtedy jednak dostrzegła ostrzegawczy błysk w jego oczach, zaklęła pod nosem i zdążyła podstawić kosz na śmieci, gdy zaczął wymiotować.

Nie wyrzucił z siebie zbyt wiele. Zaledwie odrobinę żółtej cieczy.

-Cudnie.- Diana wydęła wargi.- Zmieniłam zdanie. Nie jedz żadnej fasoli. Nie chcę widzieć, jak wraca.

Caine przepłukał usta wodą.

-Dlaczego tu jesteśmy? To domek Mose’a.

-Bo jesteś zbyt niebezpieczny. Nikt w Coates nie chce, żebyś był w pobliżu, dopóki nie weźmiesz się w garść.

Zamrugał powiekami, gdy wróciło kolejne wspomnienie.

-Zrobiłem komuś krzywdę.

-Myślałeś, że Chunk to jakiś potwór. Wykrzykiwałeś pewne słowo. Gaiaphage. Potem rozwaliłeś nim ścianę.

-Nic mu nie jest?

-Caine, w kreskówkach koleś może przelecieć przez ścianę i wstać, jakby nic się nie stało. Ale to film. Ściana była z cegieł. Chunk wyglądał jak ścierwo na drodze. Jak potrącony szop, po którym samochody przejeżdżały przez kilka dni.

Tak ostre słowa brzmiały zbyt brutalnie nawet dla samej Diany.

-Przepraszam- opanowała się z trudem.- To nie było ładne. Nigdy nie lubiłam Chunka, ale o czymś takim nie jest łatwo zapomnieć.

-Trochę nie byłem sobą- stwierdził Caine.

Diana gniewnie otarła łzę.

-Delikatnie powiedziane.

-Chyba już mi lepiej- oznajmił.- Nie do końca dobrze. Ale lepiej.

-No, co za szczęśliwy dzień- zauważyła sarkastycznie.

Pierwszy raz od kilku tygodni skupił wzrok na jej twarzy. Diana Ladris była piękna, miała wielkie, ciemne oczy, długie kasztanowe włosy i usta, które bez przerwy układały się w drwiący uśmiech.

-Mogłaś skączyć jak Chunk- rzekł.- Ale i tak się mną opiekowałaś.

Wzruszyła ramionami.

-To nowy, trudny świat. Miałam wybór: trzymać się ciebie albo podjąć ryzyko z Drakiem.

-Drake.- To imię przywowało mroczne obrazy. Sen czy rzeczywistość?- Co porabia Drake?

-Odgrywa Caine’a juniora. W duchu ma nadzieję, że po prostu umrzesz. Parę dni temu napadł na sklep spożywczy i ukradł trochę jedzenia. Prawie go polubili. Dzieciaki nie myślą trzeźwo, kiedy są głodne.

-A mój brat?

-Sam?

-Chyba nie mam innego odnalezionego po latach brata, co?

-Robal parę razy sprawdzał, co się dzieje w mieście. Mówi, że dalej mają jeszcze trochę żarcia, ale zaczynają już mieć z tym problem. Zwłaszcza od napadu Drake’a. Ale Sam wciąż ma pełną władzę.

-Podaj mi spodnie- polecił Caine.

Zrobiła, o co poprosił, po czym ostentacyjnie się odwróciła, gdy je wkładał.

-Jaką mają obronę?

-Przede wszystkim pilnują teraz sklepu. Ralph’s strzeżony jest przez czterech ludzi z bronią.

Skinął głową. Zgodnie ze starym nawykiem przygryzł paznokieć kciuka.

-A co z odmieńcami?

-Mają Dekkę, Briannę i Taylor. Mają Jacka. Może są z nimi też inni przydatni popaprańcy, Robal nie jest pewien. Jest z nimi Lana, która potrafi leczyć. No i Robal sądzi, że mają jakiegoś dzieciaka, który umie wytworzyć coś w rodzaju fali gorąca.

-Jak Sam?

-Nie. Sam to palnik acetylenowy. Tamten to bardziej mikrofalówka. Nie widzisz płomieni ani nic. Po prostu nagle głowa ci się gotuje jak burrito w kuchence.

-Ludzie dalej rozwijają swoje moce- stwierdził Caine.- A jak tutaj?

Diana wzruszyła ramionami.

-Nie wiadomo. Kto będzie na tyle szalony, żeby ujawnić się przed Drakiem? Na dole, w mieście, nowy mutant może liczyć na szacunek. A tutaj? Czeka go pewna śmierć.

-Tak- przyznał Caine.- To był błąd. Gnębienie odmieńców to był błąd. Potrzebujemy ich.

-W dodatku, oprócz być może paru mupów, ludzie Sama mają broń maszynową. No i oczywiście Sama- powiedziała Diana.- Więc raczej nie róbmy niczego głupiego i nie próbujmy znów z nimi walczyć.

- Mupów?

-Skrót od mutanta. Mutanci- popaprańcy. Mupy.- Diana wzruszyła ramionami.- Mupy, mutki, cudaki. Brakuje nam jedzenia, ale nie przezwisk.

Koszulka Caine’a wisiała na oparciu krzesła. Sięgnął po nią, zachwiał się i zdawało się, że zaraz się przewróci. Diana go podtrzymała. Popatrzył surowo na jej dłoń na swoim ramieniu.

-Mogę chodzić.

Podniósł wzrok i przez chwilę dostrzegł swoje odbicie w lustrze nad toaletką. Ledwie się poznał. Diana mówiła prawdę. Był blady, miał zapadnięte policzki. Jego oczy wydawały się zbyt duże w stosunku do twarzy.

-Zdaje się, że ci się poprawia. Znowu stajesz się nerwowym prostakiem.

-Ściągnij mi tu Robala. Robala i Drake’a.Chcę widzieć ich obu.

Diana ani drgnęła.

-Powiesz mi, co ci się stało na pustyni z Przywódcą Stada?

Caine prychnął.

-Nie chcesz wiedzieć.

-Owszem- nalegała.- Chcę.

-Najważniejsze, że wróciłem- odrzekł Caine z całą brawurą, na jaką było go stać.

Diana skinęła głową. Przy tym ruchu jej włosy opadły, by pogładzić idealnie gładki policzek. Wilgotne oczy dziewczyny lśniły. Ale pełne wargi wydęły się w wyrazie niesmaku.

-Co to wszystko znaczy, Caine? Co to jest ,,Gaiaphage’’?

Wzruszył ramionami.

-Nie wiem. Nigdy wcześniej nie słyszałem tego słowa.

Dlaczego ją okłamywał? Dlaczego miała wrażnie, że poznanie tego słowa mogło być niebezpieczne?

-Idź po nich- odprawił ją.- Przyprowadź Drake’a i Robala.

-Może trochę spokojniej? Upewnij się, że na pewno jesteś... Chciałam powiedzieć ,,zdrowy’’, ale chyba za wysoko zawiesiłabym poprzeczkę.

-Wróciłem- powtórzył Caine.- I mam plan.

Popatrzyła na niego, z powątpiewaniem przechylając głowę na bok.

-Plan.

-Muszę zrobić parę rzeczy- stwierdził i spuścił głowę, niezdolny, by spojrzeć jej w oczy, z powodów, których sam nie rozumiał.

-Caine, nie rób tego- poprosiła.- Sam puścił cię żywego. Drugi raz tego nie uczyni.

-Chcesz, żebym coś z nim ustalił? Wypracował stały układ?

-Tak.

-I dobrze, właśnie to zamierzam zrobić. Będę z nim negocjował. Ale najpierw potrzebuję jakichś argumentów. I mam coś odpowiedniego.

 

 

Astrid Ellison przebywała z małym Petem w zarośniętym ogródku, gdy Sam przyniósł wieści i dżdżownicę. Pete się bujał. A ściśle rzecz biorąc, siedział na huśtawce, podczas gdy bujała go Astrid. Wyglądało na to, że zabawa mu się podoba.

Popychanie huśtawki bez słowa czy choćby okrzyku radości braciszka stanowiło ciężką, monotonną pracę. Pete miał pięć lat i cierpiał na ciężki autyzm. Umiał mówić, ale na ogół tego nie robił. Od nastania ETAP-u stał się jeszcze bardziej wycofany. Może to była jej wina: nie kontynuoława terapii, nie wykonywała z nim wszystkich tych daremnych, bezsensownych ćwiczeń, które miały na celu pomagać autentykom w zmierzeniu się z rzeczywistością.

Oczywiście, mały Pete stworzył sobie własną rzeczywistość. A pod pewnymi ważnymi względami stworzył ją także dla wszystkich pozostałych.

Ogródek nie należał do Astrid, to nie był jej dom. Jej dom spalił Drake Merwin. Ale akurat domów w Perdido Beach nie brakowało. W większości stały puste. I choć wiele dzieciaków zostało u siebie, niektóre uznały, że w pokojach i mieszkaniach kryje się zbyt wiele wspomnień. Astrid nie umiała zliczyć, ile razy widziała, jak ktoś załamywał się i płakał, mówiąc o swojej mamie w kuchni, tacie przy kosiarce czy starszym rodzeństwie, okupującym pilota do telewizora.

Wszyscy czuli się bardzo samotni. Samotność, strach i smutek dręczyły mieszkańców ETAP-u. Dzieciaki często postanawiały razem, nieraz tak licznie, że tworzyło się coś w rodzaju internatów.

Ten dom Astrid dzieliła z Mary Terafino, jej młodszym bratem Johnem, a coraz częściej także z Samem. Oficjalnie Sam mieszkał w nieużywanym gabinecie w ratuszu, gdzie spał na kanapie, gotował w mikrofalówce i korzystał z dawnej toalety dla interesantów. Było to jednak ponure miejsce i Astrid już kilka razy prosiła go, by uznał jej dom za swój. W końcu w pewnym sensie stanowili rodzinę. I przynajmniej symbolicznie byli pierwszą rodziną w ETAP-ie, zastępczymi rodzicami dla dzieci, które straciły matki i ojców.

Astrid usłyszała Sama, zamim go zobaczyła. Perdido Beach zawsze było małym sennym miasteczkiem, a teraz przez większość czasu panowała tu cisza niczym w kościele. Sam przemierzał dom, wołając ją po imieniu w kolejnych pomieszczeniach.

-Sam!- krzyknęła. Nie usłyszał jej jednak do chwili, gdy otworzył tylne drzwi i wyszedł na taras.

Jedno spojrzenie wystarczyło, by wiedzieć, że stało się coś strasznego. Sam nie umiał ukrywać swoich uczuć, przynajmniej nie przed nią.

-Co jest?- spytała.

Nie odpowiedział, tylko przeszedł przez zachwaszczony, nierówny trawnik i ją obiął. Przytuliła się do niego, cierpliwa, wiedząc, że wszystko jej opowie, gdy tylko będzie mógł się na to zdobyć.

Zanurzył twarz w jej włosach. Jego oddech owionął kark Astrid, połaskotał ją w ucho. Cieszyła się, czując jego ciało przy swoim. Cieszyła się, że potrzebował jej bliskości. A jednak w tym uścisku nie było nic romantycznego.

W końcu ją puścił. Podszedł do huśtawki, by wyręczyć ją w bujaniu małego Pete’a, zdawało się, że potrzebuje jakiejś fizycznej czynności.

-E.Z. nie żyje- oznajmił bez ogródek.- Jeździliśmy po polach z Ediliem. Ja, Edilio, Albert i E.Z., którego zabraliśmy, żeby było weselej. Wiesz. Był z nami bez żadnego powodu, po prostu chciał jechać, a ja się zgodziłem, bo mam wrażenie, że ciągle mówię wszystkim nie, nie i nie, a teraz on nie żyje.

Popychał huśtawkę mocniej niż ona. Mały Pete omal nie spadł w tył.

-O Boże. Jak to się stało?

-Robaki- odrzekł z przygnębieniem.- Jakieś dżdżownice. Albo węże. Nie wiem. Na blacie kuchennym leży taki jeden, martwy. Liczyłem że ty... Nie wiem, na co liczyłem. Wydaje mi się, że ty jesteś specjalistką od mutacji. Mam rację?

Zdanie o specjalistce wypowiedział z cierpkim uśmiechem. Astrid nie była specjalistką w żadnej dziedzinie. Była po prostu jedyną osobą, której chciało się podjąć próbę usystematyzowania wydarzeń w ETAP-ie w sposób naukowy.

-Bujaj go dalej- zakomendowała Astrid, wchodząc do domu.

Znalazła stworzenie w foliowym woreczku na blacie w kuchni. Wyglądało bardziej jak wąż niż dżdżownica, ale z pewnością nie było zwykłym wężem.

Ostrożnie nacisnęła folię, w nadziei, że to coś naprawdę nie żyje. Rozłożyła na granitowym płachtę woskowanego papieru i wyrzuciła na nią dżdżownicę. Otworzyła szufladę i wyciągnęła taśmę mierniczą po czym nie bez trudu ułożyła ją przy wykręconym stworzeniu.

-Dwadzieścia osiem centymetrów- zanotowała w pamięci.

Następnie znalazła swój aparat fotograficzny i zrobiła kilkanaście zdjęć ze wszystkich stron, po czym za pomocą widelca włożyła gigantyczną dżdżownicę z powrotem do foliowego woreczka.

Skopiowała zdjęcia do laptopa. Przeciągnęła je do folderu opisanego jako ,,Mutacje- Zdjęcia’’. Zawierał dziesiątki fotografii. Ptaki z dziwnymi pazurami lub dziobami. Niewielkie węże ze skrzydełkami, większe z dłuższymi skrzydłami. Jedno zdjęcie, zrobione z pewnej odległości, zdawało się przedstawiać grzechotnika wielkości małego pytona ze skórzastymi skrzydłami ogromnymi jak u orła.

Miała też niewyrażne zdjęcie kojota dwa razy większego od zwykłych kojotów. I zbliżenie martwego kojociego pyska, w którym znajdował się dziwnie skrócony język o przerażająco ludzkim wyglądzie. Była też seria groteskowych plików .jpg z kotem, który stopił się w jedno z książką.

Inne fotografie przedstawiały dzieciaki, w większości wyglądające normalnie, choć chłopak zwany Orkiem, kojarzył się nieco z potworem. Miała fotografię Sama, z którego rąk tryskało zielone światło. Nie cierpiała jej, bo Sam miał bardzo smutny wyraz twarzy, gdy demonstrował swoją moc przed obiektywem.

Astrid otworzyła zdjęcia i użyła funkcji powiększenia, by lepiej się im przyjrzeć.

Do pomieszczenia wszedł mały Pete, a w ślad za nim Sam.

-Spójrz na ten pysk- powiedziała oszołomiona Astrid.

Otwór gębowy stworzenia wyglądał jak u rekina. Nie dało się policzyć setek małych ząbków. Stwór zdawał się uśmiechać, nawet martwy.

-Dżdżownice nie mają zębów- stwierdziła dziewczyna.

-Nie miały. Teraz mają- odparł Sam.

-Widzisz te wyrostki ze wszystkich stron jej ciała?- Zmrużyła oczy i jeszcze bardziej powiększyła obraz.- Wyglądają jak, no nie wiem, miniaturowe płetwy. Jak kończyny, tyle że maleńkie, i są ich tysiące.

-Wlazły do wnętrza E.Z. Myślę, że przedostały się przez jego ręce. Przez buty. Przez skórę.

Astrid zadrżała.

-Te zęby przewierciłyby się przez wszystko. Te dżdżownice odpychają się nóżkami, kiedy już się znajdą w ciele ofiary.

-Na polu są ich tysiące- powiedział Sam.- E.Z. tam wszedł i go zaatakowały. Ale ja, Albert i Edilio nie weszliśmy na pole, a one zostawiły nas w spokoju.

-Terytorialność?- Astrid zmarszczyła brwi.- Bardzo niezwykłe u prymitywnych zwierząt. Terytorialność to zwykle cecha wyżej rozwiniętych stworzeń. Terytorialne są psy, a nie dżdżownice.

-Podchodzisz do tego bardzo spokojnie- zauważył Sam niemal oskarżycielskim tonem.

Popatrzyła na niego i wyciągnęła rękę, by delikatnie odwrócić go od tego strasznego obrazu, zmuszając go, by w zamian popatrzył na nią.

-Nie przyszedłeś do mnie, żebym uciekła z krzykiem i żebyś mógł pokazać, jaki jesteś dzielny i opiekuńczy.

-Nie- przyznał.- Przepraszam. Masz rację. Nie przyszedłem do Astrid, swojej dziewczyny. Przyszedłem do Genialnej Astrid.

Astrid nigdy nie przepadała za tym przezwiskiem, ale je zaakceptowała. Zapewniało jej jakieś miejsce w oszołomionej, przestraszonej społeczności ETAP-u. Nie była Brianną ani Dekką, ani Samem, kimś obdarzonym wielką mocą. Miała swój mózg i umiejętność myślenia w sposób uporządkowany, gdy było to konieczne.

-Przeprowadzę sekcję i zobaczymy, czego się dowiem. Dobrze się czujesz?

-Jasne. Dlaczego nie? Dziś rano byłem odpowiedzialny za 332 osoby. Teraz odpowiadam tylko za 331. Jakaś część mnie niemal myśli: dobra, jedna gęba mniej do wykarmienia.

Astrid nachyliła się i lekko pocałowała go w usta.

-Tak, kiepsko być tobą- potwierdziła.- Ale nie mamy innego ciebie.

W odpowiedzi zobaczyła słaby uśmiech.

-To co, mam się zamknąć i wziąć do roboty?- spytał.

-Nie, nigdy się nie zamykaj. Mów mi wszystko. Mów mi, co chcesz.

Spuścił wzrok, unikając spojrzenia Astrid.

-Wszystko? Dobra, co powiesz na to: Spaliłem ciało E.Z. Spaliłem te zmasakrowane szczątki, które zostawiły dżdżownice.

-On nie żył, Sam. Co miałeś zrobić? Zostawić go ptakom i kojotom?

Skinął głową.

-Tak. Wiem. Ale nie w tym rzecz. Rzecz w tym, że kiedy się palił... pachniał jak pieczone mięso, a ja...- Zamilkł, nie mogąc mówić dalej. Poczekała, aż zapanuje nad emocjami.- Martwy szóstoklasista się palił, a mnie pociekła ślina.

Astrid mogła to sobie z łatwością wyobrazić. Jej też ciekła ślina na samą myśl o pieczonym mięsie.

-To normalna reakcja psychiczna. Ta część twojego mózgu reaguje automatycznie.

-Tak- powiedział bez przekonania.

-Słuchaj, nie możesz rozczulać się nad sobą dlatego, że stało się coś złego. Jeśli poddasz się beznadziei, zrazisz tym wszystkich innych.

-Nie potrzebują mojej pomocy, żeby poczuć się beznadziejnie- odparł.

-I pozwolisz mi, żebym cię ostrzygła- mówiła dalej Astrid, przyciągając Sama bliżej i jedną ręką tarmosząc mu włosy. Chciała odwrócić jego myśli od porannego nieszczęścia.

-Co?- Wydał się zdezorientowany nagłą zmianą tematu.

-Wyglądasz, jakbyś uciekł z jakiegoś zespołu z lat siedemdziesiątych. Poza tym- dodała- Edilio poprosił, żebym obcięła mu włosy.

Sam pozwolił sobie na uśmiech.

-Tak. Widziałem. Może to dlatego bezwiednie nazywam go Bartem Simpsonem.

Gdy zgromiła go wzrokiem, dodał:

-Wiesz, ta nastroszona fryzura...

Próbował ją pocałować, ale się cofnęła.

-O, taki jesteś mądry?- parsknęła.- A może po prostu ogolę ci głowę? Albo wydepiluję woskiem? Obrażaj mnie dalej, to ludzie zaczną cię nazywać Homerem Simpsonem, a nie bartem. Wtedy zobaczymy, czy Taylor będzie robiła do ciebie maślane oczy.

-Wcale nie robi do mnie maślanych oczy.

-Akurat.- odepchnęła go żartobliwie.

-Tak czy siek, może dobrze bym wyglądał tylko z dwoma włosami- rzucił. Spojrzał na swoje odbicie w szklanych drzwiczkach mikrofalówki.

-Czy znasz znaczenie słowa ,,narcyz’’?- spytała Astrid.

Roześmiał się. Chciał ją złapać, ale zauważył, że przygląda mu się mały Pete.

-No a jak tam Pete?

Astrid zerknęła na braciszka, który przycupnął na kuchennym stołku i niemo patrzył na Sama. A przynajmniej w jego kierunku. Nigdy nie była pewna, na co malec tak naprawdę patrzy.

Chciała powiedzieć Samowi, co się działo z małym Petem, co zaczął robić. Ale chłopak miał wystarczająco wiele kłopotów. A teraz na chwilę, co się rzadko zdarzało, przestał się martwić.

Później znajdzie się czas, by mu powiedzieć, że osoba obdarzona największą mocą w całym ETAP-ie najwyraźniej... jak brzmiało właściwe określenie na to, co robił Pete?

Tracił rozum? Nie, to nie było to.

Nie istaniał odpowiedni termin na to, co się działo z chłopcem. Tak czy owak, to nie był właściwy moment.

-Wszystko z nim w porządku- skłamała.- Znasz Pete’a.

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin