P. D. James - Adam Dalgliesh 05 - Czarna wieża.doc

(1311 KB) Pobierz

P.D. JAMES

CZARNA WIEŻA

(tłumacz: Zbigniew Białas)

 

 

 

OD AUTORKI

 

Mam nadzieję, że miłośnicy Dorset wybaczą mi swobodne potraktowanie topografii tego pięknego hrabstwa i zuchwale wzniesienie na wybrzeżu Purbeck dwóch fikcyjnych budowli: Folwarku Toynton i Czarnej Wieży. Odetchną z ulgą na wieść, że chociaż zapożyczyłam scenerię, bohaterowie tej książki są absolutnym wytworem wyobraźni i wszelkie ich podobieństwo do osób żywych bądź zmarłych jest czysto przypadkowe.

 

I

 

WYROK ŻYCIA

 

 

Miała to być już ostatnia wizyta lekarza i Dalgliesh podejrzewał, iż nikomu nie będzie z tego powodu przykro. Arogancja i lekceważąca wyniosłość z jednej strony, a słabość, uczucie wdzięczności i uzależnienia z drugiej nie mogły stanowić fundamentu sympatii, choćby przelotnej, między dwoma dorosłymi mężczyznami. Doktor w otoczeniu asysty wkroczył za pielęgniarką do szpitalnego pokoiku, w którym leżał Dalgliesh. Lekarz był już elegancko ubrany na uroczystość ślubną, którą jeszcze tego samego ranka miał zaszczycić swą obecnością. Sam mógłby uchodzić za pana młodego, tyle że zamiast zwyczajowego goździka wpiął w klapę czerwoną różę. Zarówno doktor, jak i kwiat sprawiali wrażenie doprowadzonych do sztucznej doskonałości, wypolerowanych, niczym prezent opakowanych w przejrzystą folię, chroniącą przed przypadkowymi podmuchami wiatru, atakami mrozu czy niedelikatnymi palcami, które mogłyby zniszczyć co subtelniejsze przejawy świetności. By dopełnić wymogów elegancji, lekarz skropił siebie i różę jakąś kosztowną wodą kolońską. Dalgliesh potrafił to wyczuć pomimo szpitalnego odoru kapusty i eteru, do którego jego nos tak się podczas ostatnich tygodni przyzwyczaił, że teraz prawie przestał nań reagować. Grupka studentek medycyny otoczyła łóżko. Z długimi włosami i w przykrótkich białych kitlach dziewczyny wyglądały jak gromadka nieco podejrzanych druhen.

Bezosobowe dłonie pielęgniarki umiejętnie rozebrały Dalgliesha do kolejnego badania. Chłodny dysk stetoskopu sunął po jego piersi i plecach. To ostatnie badanie było już czystą formalnością, ale lekarz, jak zwykle, pracował dokładnie. Do wszystkiego zresztą podchodził poważnie. Jeśli nawet w tym przypadku pierwotna diagnoza okazała się błędna, jego reputacja była na tyle ugruntowana, iż pozwolił sobie zaledwie na zdawkowe wyjaśnienie. Wyprostował się i powiedział:

- Właśnie otrzymaliśmy ostatnie wyniki badań i teraz chyba możemy już postawić prawidłową diagnozę. Cytologia, rzecz jasna, cały czas była niejednoznaczna, a rozpoznanie komplikowało jeszcze zapalenie płuc. Nie jest to jednak ostra białaczka, w ogóle to nie białaczka. Przechodził pan... na szczęście... nietypową mononukleozę. Gratuluję, panie komendancie. Martwiliśmy się o pana.

- Ja jednak bardziej, was to po prostu intrygowało. Kiedy będę mógł stąd wyjść?

Wielki człowiek prychnął, po czym uśmiechnął się do swojej świty, jakby zapraszając wszystkich, by wraz z nim dzielili pobłażanie dla kolejnego przykładu niewdzięczności rekonwalescenta. Dalgliesh dodał szybko:

- Myślę, że będzie wam potrzebne łóżko.

- Dodatkowe miejsca zawsze się przydają, lecz nie ma wielkiego pośpiechu. Wymaga pan jeszcze dłuższej rekonwalescencji. Niemniej zobaczymy. Zobaczymy.

Gdy wyszli, ułożył się na plecach i wodził oczami po cichej przestrzeni wielkości dwóch stóp sześciennych, jakby po raz pierwszy widział ten pokój. Umywalka z kranami, które otwierało się łokciem; elegancki funkcjonalny stoliczek przy łóżku, a na nim przykryty dzbanek z wodą, dwa krzesła dla gości pociągnięte błyszczącym lakierem; słuchawki zwinięte nad głową; zasłony okienne w delikatne kwiatki, zupełnie bez gustu. Nie spodziewał się, że będzie jeszcze coś takiego w życiu oglądał. Jak na miejsce do umierania było tu skromnie i bezosobowo. W tej salce, tak jak w pokoju hotelowym, ludzie również się zmieniali. I obojętne, czy pacjent wychodził stąd o własnych siłach, czy wywożono go do kostnicy - nic po nim nie zostawało, znikała nawet pamięć o jego strachu, cierpieniu i nadziei.

Wyrok śmierci ogłoszono mu, jak sądził, zupełnie stereotypowo, a towarzyszyły temu smutne spojrzenia, fałszywa serdeczność, szepty konsylium, wielość testów klinicznych i gdyby się nie uparł, nie poznałby nawet diagnozy i dalszych rokowań. Na życie zaś skazano go w sposób znacznie mniej wyszukany, po przejściu stanu krytycznego, i to go wzburzyło jeszcze bardziej. Uważał, iż lekarze zachowali się wyjątkowo nieodpowiedzialnie, ba, wręcz lekceważąco, skoro najpierw całkowicie go przekonali, że jest umierający, po czym zmienili zdanie. Teraz ze wstydem uzmysłowił sobie, z jaką łatwością porzucił swoje radości i troski, gdy groźba ich utraty ujawniła mu ich prawdziwe znaczenie; w najlepszym razie stanowiły pociechę, w najgorszym - niewybredne marnowanie czasu i energii. Obecnie musiał znów do nich wrócić i uwierzyć, że są ważne, przynajmniej dla niego. Wątpił, czy jeszcze kiedykolwiek da wiarę, iż obchodzą one innych. Z pewnością wraz z przypływem sił wszystko jakoś wróci do normy. Życie z czasem odzyska swą treść. On zaś pogodzi się z nim, ponieważ nie ma innego wyboru, i składając wygodnie na karb słabości ten przewrotny atak niechęci i zgorzknienia, zacznie wierzyć, iż dopisało mu niewiarygodne szczęście. Koledzy, pozbywszy się zakłopotania, będą mu gratulować. Teraz, gdy śmierć zastąpiła seks jako temat tabu, nabrała też swoistych cech; właściwie nie wypadało umierać, zanim się jeszcze nie uprzykrzyło wszystkim życia, powinno się odejść w chwili, gdy przyjaciele mogą zaintonować rytualną śpiewkę o “radosnym wyzwoleniu".

W tej chwili jednakże wcale nie miał pewności, czy nadal będzie w stanie wykonywać swoją pracę. Skoro już pogodził się z rolą widza - choć nie na długo - nie miał specjalnie ochoty wracać do hałaśliwego świata, gdyby jednak musiał, to wolałby sobie znaleźć jakiś spokojniejszy kąt. Nie myślał o tym zbyt często w chwilach przytomności; nie miał czasu. Było to raczej przekonanie niż decyzja. Nadeszła pora, by wstąpić na inną drogę. Wyroki sądowe, stężenie pośmiertne, przesłuchania, analiza rozkładającego się ciała i strzaskanych kości, krwawy pościg za człowiekiem - miał tego serdecznie dość. Można przecież inaczej wykorzystywać czas. Jeszcze nie wiedział jak, ale się dowie. Miał przed sobą ponad dwa tygodnie rekonwalescencji, wystarczająco dużo, by podjąć odpowiednią decyzję, zracjonalizować ją, umotywować przed samym sobą i co trudniejsze, znaleźć słowa, którymi będzie musiał próbować usprawiedliwić ją przed komisarzem. Był to bowiem fatalny moment na opuszczenie Scotland Yardu. Jego odejście zostanie uznane za dezercję. Trudno, każda chwila jest fatalna.

Nie był pewien, czy to rozczarowanie pracą spowodowała jedynie choroba, zbawienne przypomnienie sobie o nieuchronności śmierci, czy też w grę wchodził raczej objaw dolegliwości charakterystycznych dla wieku średniego, gdzie rządzą na zmianę pasy ciszy i niepewnych wiatrów, gdyż człowiek nabiera w końcu pewności, że już nie zrealizuje wciąż odraczanych marzeń i nigdy w gruncie rzeczy nie zawinie do nie znanych portów, a podróż ta, podobnie jak poprzednie, może być jedynie błędem i niepodobna już nawet ufać mapom i kompasowi. Lecz nie tylko praca wydawała mu się obecnie banalna i nie satysfakcjonująca. Leżąc bezsennie, podobnie jak tylu pacjentów przed nim w tym ponurym, bezosobowym pokoju, i patrząc, jak przez sufit przemykają światła przejeżdżających samochodów, oraz słuchając tajemniczych przytłumionych dźwięków nocnego życia szpitala, sporządzał przygnębiający bilans swego życia. Smutek po śmierci żony, tak szczery i bolesny wówczas - jakże łatwo ta tragedia osobista uwolniła go od dalszych uczuciowych związków. Jego romanse, jak ten, który pochłaniał mu niekiedy trochę czasu i odrobinę energii, były luźne, miłe, sympatyczne, nie zobowiązujące. Wychodzono z założenia, że choć nie zawsze jest panem swego czasu, to z pewnością jest niepodzielnym właścicielem swego serca. Jego kobiety były wyzwolone. Wykonywały ciekawe zawody, ładnie mieszkały, doskonale potrafiły wykorzystać każdą okazję. Z pewnością obce im były gwałtowne, niszczące emocje, które komplikowały życie innych kobiet. Zastanawiał się, co te starannie organizowane spotkania, podczas których oboje uczestnicy szukali przyjemności jak ulizane koty, miały wspólnego z miłością, rozgardiaszem w sypialni, nie pozmywanymi naczyniami, pieluchami niemowląt, ciepłym, bliskim, zamkniętym życiem małżeńskiego związku. Jego żałoba, praca, poezja - wszystko to wykorzystywał, by uzasadnić własną samowystarczalność. Teraz kobiety były wrażliwsze na wymogi jego poezji niż na lojalność względem zmarłej żony kochanka. Nie kierowały się sentymentami, natomiast przesadnie ceniły sztukę. Najgorsze zaś - a może i nie - było to, iż nie potrafił obecnie się zmienić, nawet gdyby chciał, i że nic już nie miało znaczenia. Wszystko wydawało się absolutnie nieważne. Podczas ostatnich piętnastu lat żadnej istocie ludzkiej nie wyrządził celowo krzywdy. Teraz zrozumiał, że nie można powiedzieć o człowieku nic gorszego.

Cóż, jeśli nie jest w stanie tego zmienić, może przynajmniej poszukać innej pracy. Najpierw jednak musi wypełnić pewne zobowiązania. Miał niezbyt rozsądną nadzieję, iż śmierć uwolni go od tego obowiązku. Tak wszakże się nie stało. Oparty na łokciu wyciągnął z szuflady szafki list ojca Baddeleya. Po raz pierwszy przeczytał go uważnie. Staruszek musi już mieć osiemdziesiątkę; nie był młody nawet wówczas, gdy przed trzydziestu laty przyjechał do wioski w Norfolk, gdzie podjął pracę jako wikary u ojca Dalgliesha. Nieśmiały, niezdarny, okropnie chaotyczny człowiek, któremu mieszało się wszystko z wyjątkiem spraw najważniejszych, zawsze szlachetny i wymagający względem siebie. Był to trzeci list, jaki Dalgliesh od niego otrzymał. Nosił datę jedenastego września:


 

Mój drogi Adamie,

Wiem, że jesteś ogromnie zajęty, ale bardzo bym się ucieszył, gdybyś mnie odwiedził, ponieważ chciałbym w pewnej sprawie się ciebie poradzić. To nie jest bardzo pilne, tylko że moje serce zdaje się zużywać szybciej niż reszta ciała, więc nie powinienem zbytnio liczyć na dzień jutrzejszy. Jestem tutaj każdego dnia, lecz tobie zapewne najbardziej odpowiadałby weekend. Chyba powinienem ci powiedzieć, że jestem kapelanem w Folwarku Toynton, prywatnym domu dla niepełnosprawnej młodzieży, i że dzięki uprzejmości zarządcy, Wilfreda Ansteya, mieszkam tu, na miejscu, w Chacie Nadziei. Zazwyczaj jadam obiady i kolacje w Folwarku, lecz tobie może to nie odpowiadać, a poza tym skrócilibyśmy w ten sposób nasz wspólny pobyt. Gdy następnym razem pojadę do Wareham, zrobię większe zapasy. Mam wolny pokoik, do którego mogę się przenieść, więc będzie tu dla ciebie miejsce.

Czy mógłbyś mi napisać, kiedy przyjedziesz? Nie mam auta, wiec jeśli przyjedziesz pociągiem, radzę ci się udać do Williama Deakina, który ma dobrą i niedrogą firmę wynajmu samochodów znajdującą się około pięciu minut drogi od stacji (personel stacji wskaże ci drogę). Autobusy z Wareham jeżdżą rzadko i tylko do wioski Toynton. Potem trzeba przejść półtorej mili, co stanowi przyjemny spacer podczas dobrej pogody, myślę jednak, że po długiej podróży może ci to nie odpowiadać. Na wszelki wypadek naszkicowałem mapkę na odwrocie listu."

Mapka bez wątpienia zmyliłaby każdego, kto przyzwyczaił się raczej do charakterystycznych dla wydawnictw kartograficznych publikacji niż do wczesnych szkiców z siedemnastego wieku. Pofalowane linie prawdopodobnie oznaczały morze. Dalgliesh uważał, że powinien się tu jeszcze znaleźć wieloryb wyrzucający w górę fontannę wody. Wyraźnie zaznaczono stację autobusową w Toynton, ale następnie drżąca linia niepewnie wiła się wzdłuż całego szeregu pól, bram, piwiarni i zagajników trójkątnych ząbkowanych świerków, czasami nakładając się na samą siebie, gdy ojciec Baddeley dochodził do wniosku, że - jego zdaniem - się pogubił. Na wybrzeżu jeden niewielki symbol falliczny, który tu bez wątpienia narysowano jako punkt orientacyjny w terenie, ponieważ obok niego nie przebiegała żadna z zaznaczonych ścieżek, nosił nazwę Czarnej Wieży.

Dalgliesh zareagował na tę mapę mniej więcej tak jak wyrozumiały ojciec na pierwszy rysunek dziecka. Zdumiał się, w jak głęboką słabość i apatię musiał popaść w chorobie, iż zlekceważył ten apel. Poszperał w szufladzie, znalazł pocztówkę i napisał krótko, że przyjedzie samochodem wczesnym popołudniem w poniedziałek pierwszego października. Powinien do tej pory wyjść ze szpitala i wrócić do mieszkania w Queenhythe na pierwsze kilka dni rekonwalescencji. Podpisał się inicjałami, nalepił znaczek i oparł pocztówkę o dzbanek z wodą, by nie zapomnieć zwrócić się do którejś z pielęgniarek z prośbą o wysłanie.

Była jeszcze jedna drobna sprawa, z którą nie potrafił sobie tak łatwo poradzić, mogła jednak trochę poczekać. Musi mianowicie odwiedzić Cordelię Gray albo do niej napisać, by podziękować za kwiaty. Nie miał pojęcia, jak się dowiedziała o jego chorobie, możliwe iż dzięki przyjaciołom z policji. Zarządzając Agencją Detektywistyczną Berniego Pryde'a - jeżeli jeszcze nie padła, co powinno nastąpić już dawno temu, gdyby kierować się zasadami sprawiedliwości i ekonomii - prawdopodobnie utrzymywała kontakty ze stróżami prawa. Miał też wrażenie, że wspominano o jego chorobie w londyńskich popołudniówkach, gdy pisano o ostatnich stratach wśród wyższych oficerów Scotland Yardu.

Otrzymał od Cordelii mały, elegancko ułożony, osobiście zebrany bukiecik, równie nietuzinkowy jak ona sama. Czarująco kontrastował z innymi, składającymi się z cieplarnianych róż, zbyt dużych chryzantem nastroszonych jak zmiotki do kurzu, “pędzonych" nawozami wiosennych kwiatów i mieczyków, które wyglądały jak sztuczne różowe kwiaty z plastiku, pachniały środkami znieczulającymi i sterczały wyprężone na włóknistych łodygach. Widocznie Cordelia była ostatnio w wiejskim ogrodzie; zastanawiał się gdzie. Rozważał również, nie wiadomo czemu, czy jada wystarczająco obfite posiłki, ale natychmiast odsunął te idiotyczne myśli. Wyraźnie pamiętał, że w bukiecie były srebrne dyski miesięcznicy, trzy gałązki zimowego wrzosu, cztery pączki róży - nie wymęczone, sztywne zimowe bulwy, lecz napęczniałe pomarańczowo-żółte, delikatne jak pierwsze letnie pączki - subtelne gałązki dzikich chryzantem, pomarańczowe borowinki, a w środku, jak klejnot, jedna jasna dalia; cały bukiet otaczały szare włochate listki, które przypomniał sobie z dzieciństwa jako “zajęcze uszy". Był to wzruszający gest kogoś młodego. Starsza lub bardziej wyrafinowana kobieta nigdy by czegoś takiego nie zrobiła. Bukiet dostarczono mu wraz z liścikiem, w którym Cordelia pisała, że usłyszała o jego chorobie i przysyła mu te kwiaty z życzeniami rychłego powrotu do zdrowia. Musi ją odwiedzić albo napisać do niej i osobiście podziękować. Nie wystarczą podziękowania przez telefon, które w jego imieniu złożyła jedna z pielęgniarek zadzwoniwszy do Agencji.

To jednakże mogło poczekać, podobnie jak i inne, bardziej istotne decyzje. Najpierw musi się zobaczyć z ojcem Baddeleyem. Nie chodziło tu tylko o czysto religijne czy synowskie zobowiązania. Stwierdził, że pomimo pewnych dających się przewidzieć trudności i niezręczności ma ochotę znowu zobaczyć starego księdza. Nie sądził, by ojciec Baddeley mógł go nakłonić, choćby nieświadomie, do powrotu do pracy. Jeśli rzeczywiście chodziło o sprawę kryminalną, w co wątpił, może ją przejąć policja w Dorset. Jeśli zaś ta przyjemna wczesnojesienna słoneczna pogoda się nie załamie, Dorset będzie wyjątkowo miłym miejscem na rekonwalescencję.

Jednak ów prostokąt czystej bieli, oparty o dzbanek z wodą, dziwnie zakłócał jego spokój. Dalgliesh nie mógł oderwać odeń wzroku, jakby to był jakiś niezwykły symbol, pisemny wyrok życia. Ucieszył się, gdy pielęgniarka przyszła powiedzieć, że już skończyła dyżur, i zabrała kartkę na pocztę.

 

2

 

ŚMIERĆ KSIĘDZA

 

 

I

 

Jedenaście dni później osłabiony i wymizerowany, lecz za to w stanie euforii, jakże typowej dla rekonwalescenta odznaczającego się dobrym samopoczuciem, Dalgliesh opuścił swoje mieszkanie położone wysoko nad Tamizą, w Queenhythe. Tuż przed świtenrskierował się na południowy zachód od Londynu. Dwa miesiące przed atakiem choroby rozstał się wreszcie, chociaż niechętnie, ze swym starodawnym cooperem bristolem i prowadził teraz jensena healeya. Cieszył się, że samochód jest dotarty; już się niemal przyzwyczaił do zmiany. Symboliczne rozpoczynanie nowego życia w towarzystwie dziewiczego auta byłoby irytująco banalne.

Dalgliesh wrzucił do bagażnika jedną walizkę i kilka niezbędnych drobiazgów, włączając w to korkociąg, a do kieszeni wcisnął tomik wierszy Hardy'ego, “Powrót do stron rodzinnych", oraz przewodnik Newmana i Pevsnera po zabytkach architektury w Dorset. Miały to być typowe wakacje rekonwalescenta: ulubione książki, krótkie odwiedziny u starego przyjaciela jako cel podróży; trasa codziennych wypraw mogła być ustalana każdego dnia wedle uznania i obejmować tereny zarówno znane, jak i dotychczas nie znane; istniał też zbawienny czynnik w postaci osobistego problemu, który usprawiedliwi zarówno potrzebę samotności, jak i bezczynności. Gdy Dalgliesh po raz ostatni rzucił okiem na mieszkanie, z zakłopotaniem stwierdził, że jego ręka bezwiednie sięga po walizkę śledczą. Nie pamiętał, kiedy ostatnio wybrał się w podróż bez niej, nawet podczas urlopów. Gdyby ją teraz zostawił, potwierdziłby nieodwołalność decyzji, którą będzie sumiennie rozważał przez następne dwa tygodnie, mimo iż w głębi duszy wiedział, że już ją podjął.


Do Winchester dotarł akurat na późne śniadanie w hotelu zbudowanym w cieniu katedry, następnie przez dwie godziny odkrywał uroki miasta, wreszcie przekroczył granice Dorset wjeżdżając przez Wim-Iłiiinc Minster. Dopiero teraz poczuł, że wcale nie ma ochoty dotrzeć do kresu podróży. Pojechał powoli, praktycznie bez powodu, do llllindfbrd Forum, kupił tam butelkę wina, bułki z masłem, ser i owoce mi obiad oraz dwie butelki amontiiiado dla ojca Baddeleya. Następnie ruszył na południowy wschód przez wioski Winterbourne i Wareham do zamku Corfe.

Dumne głazy, symbol odwagi, okrucieństwa i zdrady, trzymały straż na krawędzi urwiska Purbeck tak samo jak tysiąc lat temu. Podczas samotnego pikniku Dalgliesh wciąż kierował wzrok ku tym nagim ciosom skalnym, zwieńczonym wysoko na tle pastelowego nieba blankami. Ociągał się z jazdą w ich cieniu i pragnął przedłużyć nieco samotność tego spokojnego, miłego dnia. Przez jakiś czas jeszcze szukał bezskutecznie w bagiennych zaroślach goryczki mokradlanej i dopiero potem przebył ostatnie pięć mil drogi.

Wieś Toynton: w popołudniowym słońcu błyszczała nitka tarasowatych chatek o falistych dachach z szarego kamienia. Na jej końcu rozsiadł się niezbyt malowniczy pub, dało się też dostrzec pospolitą wieżę kościoła. Teraz droga, biegnąca wzdłuż niskiego kamiennego muru, wznosiła się łagodnie między rzadkimi plantacjami jodły. Dalgliesh zaczął rozpoznawać znaki z mapy ojca Baddeleya. Wkrótce szlak rozwidli się. Jeden wąski jego pas pobiegnie na zachód, skrajem cypla, drugi poprowadzi przez bramę do Folwarku Toynton i dalej do morza. Rzeczywiście, nagle wyłoniła się ciężka, żelazna brama w murze o trzech stopach grubości, utworzonym z płaskich, nie spojonych ze sobą głazów. Kamienie umiejętnie i zawile poukładano, połączono porostami oraz mchem i zwieńczono falującymi trawami. Mur tworzył barierę równie szczelną jak cypel, z którego zdawał się wyrastać. Po obu stronach bramy wymalowano napisy na desce. Ten z lewej głosił: “Prosimy łaskawie uszanować nasze zacisze", z prawej był mniej subtelny. Litery już nieco wyblakły, ale wymalowano je bardziej profesjonalnie. Tablica głosiła: “Wstęp wzbroniony. Teren prywatny. Groźne urwiska - brak dostępu do plaży. Samochody i przyczepy parkujące tutaj będą usuwane".

Pod tym napisem umocowano dużą skrzynkę pocztową.

Dalgliesh doszedł do wniosku, że trudno byłoby znaleźć zmotoryzowanego turystę, który zaryzykowałby utratę samochodu po przeczytaniu takiego zestawu apeli, ostrzeżeń i pogróżek. Dobra droga kończyła się tuż za bramą i kontrast między stosunkowo gładkim podjazdem a dalszym kamienistym i obrzeżonym głazami traktem był niemal symbolem zakazu wjazdu. Brama, chociaż nie zamknięta, miała ciężką klamkę o skomplikowanym kształcie. Manipulowanie nią dawało intruzowi dość czasu, by pożałować pochopnej decyzji. Dalgliesh, wciąż nieco osłabiony, z trudem odciągnął bramę. Gdy już przejechał i zamknął ją za sobą, miał wrażenie, że oto podjął się zadania, którego nie pojmuje, i że prawdopodobnie postąpił nierozważnie. Cała sprawa zapewne nie wiąże się z jego umiejętnościami i tylko staruszek, który nie żył sprawami tego świata - i w dodatku był rzeczywiście przytłoczony wiekiem - mógł sądzić, że należy wezwać policjanta. W każdym razie istniał bezpośredni cel wizyty. Dalgliesh wracał, choć niechętnie, do świata, gdzie ludzie mieli problemy, pracowali, kochali, nienawidzili, intrygowali, by zapewnić sobie szczęście, a także, pomimo że on rezygnował z pracy, zabijali i byli zabijani.

Zanim wrócił do samochodu, jego wzrok przykuła kępka nie znanych mu kwiatów. Bladoróżowe i białe główki wyrastały z omszałej ściółki na szczycie muru i drżały nieznacznie w podmuchach lekkiej bryzy. Dalgliesh zbliżył się i zamarł w bezruchu, podziwiając w milczeniu ich bezpretensjonalną urodę. Po raz pierwszy poczuł czysty, na poły iluzoryczny, słony posmak morza. Ciepłe powietrze delikatnie owiało skórę detektywa. Nagle przepełniło go uczucie radości i jak zwykle w tych rzadkich chwilach zaintrygowała go czysto fizyczna istota szczęścia. Biło w jego żyłach jak słabe tętno. Próba analizy tego uczucia równałaby się jego utracie. Lecz Dalgliesh rozpoznał je bez cienia wątpliwości. Pierwszy, czysty sygnał od czasu choroby: życie może być dobre.

Samochód podskakiwał ledwo dostrzegalnie, sunąc po wyboistej drodze. Mniej więcej dwieście jardów dalej Dalgliesh dotarł do szczytu podjazdu. Spodziewał się, że ujrzy przed sobą pomarszczone błękitne wody kanału La Manche, rozlane aż po horyzont. Podobne rozczarowania przeżywał w dzieciństwie podczas wakacji, gdy po tylu złudnych nadziejach wciąż nie było widać upragnionego morza. Przed nim leżała płytka kamienista dolinka, poprzecinana wyboistymi ścieżkami, a po prawej stronie wznosiło się coś, co bez wątpienia przedstawiało Folwark Toynton.

Był to masywny kwadratowy kamienny budynek, prawdopodobnie z pierwszej połowy osiemnastego wieku. Właściciel nie miał szczęścia do architekta. Dom wyglądał okropnie i nie zasługiwał na miano budowli georgiańskiej. Zwrócony na północny wschód, ku lądowi, raził osobiste i niezbyt jasno sprecyzowane poczucie architektonicznego smaku Dalgliesha. Jego zdaniem budynek wzniesiony na brzegu powinien być zwrócony w stronę morza. Nad tarasem biegły dwa rzędy okien, przy dolnym wyrastały gigantyczne zworniki, rząd górny był nie ozdobiony i skromny, tak jakby nie umiano dopasować go do najbardziej charakterystycznego elementu domu, potężnego jońskiego frontonu zwieńczonego kamienną statuą - pokraczną i trudną do zidentyfikowania z tej odległości. W środku znajdowało się jedno okrągłe okno, niczym złowrogie oko cyklopa błyszczące w słońcu. Fronton pomniejszał optycznie i tak nieduży taras, a całej fasadzie przydawał zwalistości. Według Dalgliesha należałoby ją zrównoważyć wydłużonymi wykuszami, ale widocznie właścicielowi zabrakło wyobraźni czy też pieniędzy i cały dom wyglądał na dziwnie nie dokończony. Front przerażającego budynku ział pustką. Być może pensjonariusze - jeśli było to właściwe określenie - mieszkali z tyłu. Poza tym wybiła dopiero trzecia trzydzieści, martwa pora, pamiętał to ze szpitala. Może wszyscy odpoczywali.

Dostrzegł też trzy chaty. Dwie stały około stu jardów od Folwarku, a trzecia, samotna, wyżej na cyplu. Miał wrażenie, że bliżej morza widzi również fragment czwartego dachu, ale nie był tego pewien. Mógł to być równie dobrze występ skalny. Ponieważ Dalgliesh nie wiedział, który dom jest Chatą Nadziei, doszedł do wniosku, że najrozsądniej będzie zacząć od bliższej pary. Wyłączył silnik samochodu i zastanawiał się, co robić. Po raz pierwszy usłyszał morze: ów łagodny bezustanny rytmiczny pomruk, jeden z najtęskniejszych i najbardziej przejmujących dźwięków w przyrodzie. Wciąż nic nie wskazywało na to, że ktoś zauważył jego przyjazd; cały cypel pogrążony był w milczeniu, nawet ptaki nie śpiewały. Dalgliesh wyczuwał coś dziwnie złowrogiego w tej pustce i ciszy. Nawet łagodne popołudniowe słońce nie mogło rozproszyć tego wrażenia.

Podjechał do chat, lecz i wówczas jego przybycie nie przywołało do okna żadnej twarzy, na ganku nie pojawiła się postać w sutannie. Dwa stare parterowe domki z wapienia miały ciężkie kamienne dachy, typowe dla tej okolicy, popstrzone jasnymi poduszeczkami szmaragdowego mchu. Chata Nadziei stała z prawej strony, a Wiary z lewej. Ich nazwy wymalowano stosunkowo niedawno. Trzecia z nich, usytuowana nieco dalej, była prawdopodobnie Chatą Miłości. Dalgliesh wątpił, czy ojciec Baddeley przyłożył ręki do nadania im tych nazw. Nie musiał czytać mian na furtce, by zorientować się, w którym domku mieszka ksiądz. Ponieważ staruszek zupełnie nie dbał o estetykę otoczenia, trudno było przypuszczać, by zawiesił perkalowe zasłonki, kosz z pnącym się bluszczem, fuks j e nad drzwiami Chaty Wiary czy też żeby artystycznie rozmieścił po obu stronach ganku pomalowane na jaskrawożółty kolor doniczki z nie przekwitłymi jeszcze letnimi kwiatami. Dwa grzyby - produkt masowej betonowej twórczości - stały po obu stronach furtki i kojarzyły się z typowym przedmieściem Londynu. Dalgliesh wręcz zdziwił się, że nie przycupnęły tu jeszcze figurki krasnoludków. Chata Nadziei, dla odmiany, pozbawiona była wszelkich ozdób. Pod oknem stała jedynie solidna dębowa ławka, gdzie można było wygrzewać się w słońcu, a ganek zagracał dodatkowo zestaw kijów oraz stary parasol. Okna zasłonięte Uranami z jakiegoś ciężkiego materiału w kolorze ciemnej czerwieni.

Nikt nie odpowiedział na pukanie do drzwi, można się było tego zresztą spodziewać. Oba domki sprawiały wrażenie pustych. Drzwi zamknięto tylko na zasuwę. Po chwili wahania Dalgliesh odsunął ją i wkroczył w ponure wnętrze, które swym ciepłym, nieco stęchłym, książkowym zapachem natychmiast przeniosło go o trzydzieści lat wstecz. Odciągnął zasłony i do pomieszczenia wpadło światło. Teraz policjant rozpoznał znajome sprzęty: okrągły palisandrowy stół na jednej nodze, pokryty kurzem, ustawiony na środku pokoju, sekretarzyk pod ścianą; fotel z wysokim oparciem i wyściełanymi bokami, tak stary, że spod wystrzępionej tapicerki wyłaziły trociny, a przez zniszczone siedzenie prześwitywało nagie drewno. Czyżby wciąż był to ten sam fotel? Smutek pamięci musi być jakimś nostalgicznym omamem. Lecz był jeszcze inny przedmiot - równie znajomy i stary. Za drzwiami wisiał czarny płaszcz ojca Baddeleya, a nad nim zniszczony sflaczały beret.

To właśnie widok owego płaszcza uświadomił Dalglieshowi, że coś jest nie w porządku. To, iż gospodarz nie wyszedł na powitanie, było dziwne, ale dawało się wyjaśnić. Pocztówka mogła się zawieruszyć albo nagle wezwano księdza do Folwarku, ewentualnie ojciec Baddeley pojechał do sklepu w Wareham i nie zdążył na powrotny autobus. Możliwe nawet, że zupełnie zapomniał o spodziewanym gościu. Lecz jeśli gdzieś wyszedł, to dlaczego nie włożył płaszcza? Trudno sobie wyobrazić, by nosił coś innego bez względu na porę roku.

Wówczas dopiero Dalgliesh zwrócił uwagę na coś, co jego wzrok musiał wcześniej bezwiednie zanotować: stosik arkuszy na sekretarzyku, wszystkie z nadrukiem czarnego krzyża. Policjant podniósł jeden z nich i podszedł do okna w nadziei, że lepsze światło udowodni, iż nie ma racji. Jednak o błędzie nie mogło być mowy. Przeczytał, co następuje:

 

Michael Francis Baddeley

Ksiądz

ur. 29 października 1896 zm. 21 września 1974

R.I.P.

Pochowany w parafii Św. Michała i Wszystkich Aniołów

Toynton, Dorset

26 września 1974

 

Nie żył od jedenastu dni, a pochowany został przed pięcioma. Dalgliesh powinien się domyślić, iż ojciec Baddeley niedawno umarł. Jak bowiem wytłumaczyć wrażenie, że osobowość księdza wciąż wypełnia chatę, że wystarczy jedno głośniejsze wezwanie, by jego dłoń spoczęła na klamce? Spoglądając na znajomy spłowiały płaszcz z ciężką klamrą - czyżby staruszek rzeczywiście się nie zmienił przez trzydzieści lat? - Dalgliesh poczuł ukłucie żalu, wręcz smutku. Zaskoczyła go intensywność tego uczucia. Umarł stary człowiek. Musiał to być naturalny zgon, skoro go tak szybko pochowano. Ani śmierć, ani pogrzeb nie odbiły się głośnym echem. Coś jednak dręczyło księdza, lecz nie zdążył się z tego zwierzyć. Teraz Dalgliesh bardzo pragnął upewnić się, że ojciec Baddeley otrzymał jego pocztówkę i nie umarł w przekonaniu, iż zlekceważono jego wołanie o pomoc.

Szukać należało oczywiście we wczesnowiktoriańskim sekretarzyku, który należał do matki ojca Baddeleya. Pamiętał, że ksiądz zamykał go na kluczyk. Nie należał do ludzi skrytych, ale każdy duchowny musiał mieć przynajmniej jedną zamykaną szufladę albo biurko, by ustrzec się przed wścibskimi oczami sprzątaczek czy też nazbyt ciekawych parafian. Dalgliesh przypominał sobie, jak ojciec Baddeley szperał w głębokich kieszeniach płaszcza szukając zabytkowego kluczyka, przywiązanego sznurkiem do staromodnego spinacza na bieliznę w celu łatwiejszego rozpoznania. Prawdopodobnie tkwił on nadał w jednej z kieszeni płaszcza.

Policjant wsunął dłoń do obu kieszeni w poczuciu winy, że oto okrada zmarłego. Kluczyka nie było. Podszedł do sekretarzyka i chwycił klapę. Otworzyła się lekko. Dalgliesh pochylił się, aby obejrzeć zamek, następnie przyniósł z samochodu latarkę i znów zaczął się przyglądać. Nie miał żadnych wątpliwości: zamek wyważono. Dokonano tego fachowo i bez większego wysiłku. Zamknięcie było ozdobne, ale niezbyt solidne, zainstalowano je po to, by uchronić zawartość sekretarzyka przed wścibskim wzrokiem, lecz nie przed fachowym włamaniem. Dłuto albo nóż, a prawdopodobnie ostrze nożyka do listów wsunięto pod blat i użyto do wyważenia. Ślady były zdumiewająco nieznaczne, ale zadrapania i wyłamany zamek nie pozostawiały cienia wątpliwości.

Kto był sprawcą włamania? Mógł nim być sam ojciec Baddeley. Jeśli zgubił kluczyk, a nie posiadał zapasowego, gdzie w tej zapadłej dziurze miał szukać ślusarza? Wprawdzie, o ile Dalgliesh dobrze pamiętał księdza, atak na blat sekretarzyka nie należał do rozwiązań typowych dla tego człowieka, jednakże nie można było tego wykluczyć. Możliwe, iż otworzono go po śmierci ojca Baddeleya. Jeśli nie udało się znaleźć kluczyka, ktoś z Folwarku Toynton musiał wyważyć zamek. Być może znajdowały się tam dokumenty lub potrzebne papiery; legitymacja ubezpieczeniowa; nazwiska przyjaciół, których należało powiadomić; testament. Dalgliesh uwolnił się od podejrzeń, zirytowany, ponieważ miał już ochotę założyć rękawiczki, zanim zacznie szukać dalej. Szybko przejrzał zawartość szuflad sekretarzyka.

Nie znalazł niczego ciekawego. Ojciec Baddeley chyba tylko w nieznacznym stopniu interesował się światem. Uwagę Dalgliesha przykuła porządnie ułożona sterta dziecięcych zeszytów w jasno-zielonych okładkach. Natychmiast rozpoznał dzienniki ojca Baddeleya. Zatem wciąż sprzedawano te same występujące wszędzie uczniowskie zeszyty. Na tylnej okładce wydrukowano tabliczkę mnożenia. Tak jak poplamiona atramentem linijka czy gumka kojarzyły się one detektywowi ze szkołą podstawową. Ojciec Baddeley zawsze pisał swój dziennik w tych zeszytach, jeden co kwartał. Teraz, gdy stary czarny płaszcz wisiał na drzwiach, a wokół roznosił się kościelny zapach stęchlizny, policjant przypomniał sobie wyraźnie rozmowę, którą kiedyś przeprowadził z ojcem Baddeleyem. Dalgliesh miał wówczas dziesięć lat, a ksiądz, siedzący przy sekretarzyku, był w wieku średnim, chociaż jemu wydawał się już stary.

- Więc to taki zwykły dziennik, ojcze? Nie o twoim życiu duchowym?

- To właśnie jest życie duchowe; wszystkie zwykłe czynności, klore się wykonuje z godziny na godzinę.

Adam zapytał z egotyzmem typowym dla młodych:

- Tylko twoje czynności? O mnie tam nie ma?

- Nie. Tylko o tym, co robię. Pamiętasz, o której godzinie zebrał się dzisiaj Komitet Matek? W tym tygodniu była kolej na spotkanie u twojej mamy. Zdaje mi się, że przesunięto godzinę.

- Była druga czterdzieści pięć zamiast trzeciej, ojcze. Archidiakon chciał wcześniej wyjechać. Ale czy musisz być taki dokładny?

Ojciec Baddeley rozważał przez chwilę to pytanie, jakby nasunęło mu ono nowe możliwości i wydało się niezwykle interesujące.

- O, tak. Tak sądzę. Właśnie tak. Przecież inaczej nie miałoby to sensu.

Mały Adam Dalgliesh, który i tak zupełnie nie dostrzegał w tym sensu, odszedł, by zająć się własnymi ciekawszymi sprawami. Życie duchowe. Wyrażenie to często słyszał z ust co bardziej uduchowionych parafian ojca, chociaż sam kanonik nigdy go nie używał. Czasami próbował wyobrazić sobie to drugie tajemnicze istnienie. Czy było ono przeżywane w tym samym czasie co zwykła codzienna egzystencja, mierzona wstawaniem, posiłkami, wakacjami, czy też o...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin