Fetor i stare koronki.doc

(113 KB) Pobierz

Autor: EUGENIUSZ DĘBSKI             

Tytul: Fetor i stare koronki

 

Z "NF" 6/99

 

 

Przeczytałem na czczo poranne wydanie lokalnej gazety.   Byłem sam w mieszkaniu, Phil na obozie, Pyma w swoim biurze projektu i promocji. Teba chyba pojechała z Pymą, a jej syn, Monty Python, ułożył się w salonie z czubkiem nosa  wycelowanym w chłodziarkę. I czekał. Gdziekolwiek leżał, a sprawdziłem to kilka razy z kompasem w ręku, zawsze miał ciemne otwory czarnego nosa wymierzone w żyłę żarcia. Przynajmniej nie przeżywał egzystencjalnych rozterek.

Przymierzyłem się nawet do klawiatury, ale coś mi powiedziało: "To nie jest dzień na dobre słowa!". To był ósmy niedobry dzień.

Mógłbym wyjść na spacer z Montypytem, może spotkałbym młodą ekshibicjonistkę. To by było miłe. A gdyby nie okazała się młoda albo niespecjalnie ekshibicjonistyczna - mógłbym ją skatować werbalnie: "Ależ masz małe te piersi.  Wstyd! Przecież są maści na wypryski!". Ona by się zesromała i uciekła, a ja miałbym lepszy humor.

Ziewnąłem. Doprowadzony do desperacji sięgnąłem po przysłaną książkę. Bestseller. Osiem dziewięćdziesiąt dziewięć. Cztery warianty okładki. Otworzyłem w środku. Historia owdowiałego plantatora, który dorosłego syna i żeni się z posiadającą córkę rozwódką. Po jakimś czasie syn i córka rozwódki mają ku sobie i żenią się. Pasierbica stała się jednocześnie synową. Fajnie. Potem synowi urodził się syn, a plantatorowi córka. Wtedy syn syna, czyli wnuk... Aha, wcześniej - syn plantatora miał, po ślubie ojca, macochę, a po swoim ślubie - równocześnie teściową. Wnuk plantatora: jako syn syna był wnukiem, jako syn synowej... też wnuk. Czytałem dalej. Co do córki rozwódki - proste: miała ojca i teścia jednocześnie. Potem zrobiło się tak ciekawie, że musiałem wracać do poprzednich akapitów. Miało się ku temu, by plantator został własnym dziadkiem i wnuczką.

Było mi smutno. Przewidywałem, że usłyszę od Samuelsa, mojego agenta: "Mógłbyś, Owen, napisać coś równie chwytającego za serce. Zamiast wściekać się, że robią to  durnie, a inni głupcy kupują". Telefon uwolnił mnie od wymyślania odpowiedzi. Nie rzuciłem się do urządzenia, podszedłem wolno i dostojnie.

- Detektyw Owen Yeates? - Głos był mocny, to znaczy mocno przenoszony, starczy, nieco skrzypiący. Władczy.  Kobiecy albo męski. - Czy tak?

- Tak, ale...

- Mam dla pana zajęcie, chłopcze.

Uśmiechnąłem się z wdzięcznością, wyczuwając pasmo dobrego humoru.

- Nie jestem chłopcem od mniej więcej...

- Mam kłopoty ze złodziejami i chcę cię wynająć!

- Ja nie prowadzę takich spraw...

- W książce telefonicznej jest twoje ogłoszenie! - W głosie pojawiła się groźba. - Mam zgłosić władzom konieczność cofnięcia ci licencji?

Książka telefoniczna! Mój Boże... Od kilkunastu lat już ich nie wydawano.

- Proszę... - Cholera, "pan" czy "pani"? - ... posłuchać. Ta książka, którą pa... -  ...w której jest ogłoszenie, ma już...

- Mówię niewyraźnie? Chcę cię wynająć i basta! Zawsze sięgam do ostatnich nazwisk, a nie po cwaniaków, którzy zmienili nazwiska na "A". Niech ci z tyłu też zarobią. Pomyślałam więc...

Jest! Jednak ona! Dobra pani z...

- ... że wezmę kogoś honorowego, kto nie wypycha się na pierwsze miejsca "Agencji detektywistycznych".

Staruszka wzięła oddech. Wzruszony zapytałem o adres.

- ...bo niby dlaczego wszystko mają zgarniać ci żarłoczni na "aa" albo "a"... Słucham?

- Gdzie pani mieszka, przyjadę dzisiaj po południu i...

- Dlaczego po południu? Joseph po pana jedzie. Czekam.

Odłożyłem słuchawkę. Potrząsnąłem głową, by oddzielić imaginacje od rzeczywistości. A więc  to się wydarzyło. Wpadłem w popłoch. Notes? Notes - tak, to zawsze mają detektywi. Pisak. Broń? Nie, to kradzież. Może ukradli jej... Co się, na Boga, kradło pół wieku temu? Pościel z ogrodu? Psa? Sadzonki róż i wycieraczki?

Ktoś uruchomił taster przy furtce. Stał tam obciągnięty skórą szkielet w kaszkiecie z wytwórni filmów. Joseph, ani chybi.

- Pan szanowny Owen Yeates? - Zasalutował dystyngowanie. Czy będzie nietaktem, jeśli przeproszę go, wpadnę do mieszkania i poćwiczę przy lustrze oddawanie honorów? Gdybym tak zasalutował Ezrze M.P.?! -Powstrzymałem się. - Pani Grodehaar prosi o zajęcie się jej sprawą.

Wykonał ćwiczony od setek lat zwrot z jednoczesnym usunięciem się z drogi. Zobaczyłem, że przed moją bramą stoi RR. Matko jedyna! Chyba Silver Shadov!? Na miękkich nogach dotarłem do furtki i wpiłem się wzrokiem w samochód.

Dla samej przejażdżki tym cudem wezmę zlecenie pani Grodehaar. Zwłaszcza że chyba nie chodzi o wycieraczkę.  Za plecami rozjazgotały się nie zamknięte drzwi do domu. Machnąłem ręką, same się zamkną, Montypyt dostanie za kwadrans swoją wołowinę. Na ulicy nie zdążyłem sięgnąć klamki - szkielet Josepha już tam był. Przypomniał mi się szkolny dowcip przyniesiony przez Phila: "To jest szkielet Einsteina, a ten mały to szkielet małego Einsteina". Wsiadłem.

Zapach! Skóra, pracowicie pielęgnowana skóra. Drewno, drewno tak eleganckie: mahoń, palisander i heban... Złoto i trochę kamieni półszlachetnych. Ruszyliśmy. Ale jak! Mógłbym oddzielać bez strat żółtko od białka.

- Czy życzy pan drinka?

W barku takiego wiekowego rolls-royce'a musiała być czterdziestoletnia brandy, na szczęście przechwyciłem w lusterku spojrzenie Josepha.

- Nie, dziękuję.

Z kościstej klatki piersiowej wydobyło się dyskretne odetchnięcie. Rozparłem się na kanapie.

- Dokąd jedziemy?

- Do posiadłości pani. Hodden Park.

- Nie znam.

- Nie ma jej na  planie. Pani o to zadbała.

To był przeciwległy skraj miasta. Płynęliśmy dostojnie, a gówniane wytłoczki na trzech i czterech kołach czmychały nam z drogi. Światła zapalały się jak na zamówienie, policjanci wciągali brzuchy i chowali rozlazłe podbródki.  Sięgnąłem do barku, kątem oka obserwując Josepha. Widział mój ruch, choć udało mu się powstrzymać od zerknięcia w lusterko.

Wspaniały szofer. Ideał. Nie mogłem go zawieść, nalałem sobie mineralnej Mont Sourville, była idealnie schłodzona i miała tyle bąbelków, ile powinna. Co do sztuki.

Minęliśmy Snow Hill, Majestic, przecięliśmy Autostradę Wschodnią, rzekę i wjechaliśmy w Union Square. Nagle skręciliśmy na południowy zachód, a przysiągłbym, że nie było tam widocznej odnogi. Szpaler drzew na rolkach odsunął się i niewidoczna i brama wpuściła naszą limuzynę. Pochyliłem się, spróbowałem rozejrzeć,by zapamiętać drogę, ale Joseph dziwnie napiął mięśnie karku, na cienkim kościanym trzpieniu odznaczyły się żyły. Rozluźniłem się i opadłem na poduszki. Szofer odetchnął.

Podjechaliśmy pod klasycystyczne wejście pałacu. Gdybym cudem sforsował bramę i zajechał tu własnym samochodem, to nawet gdyby był to bastaad, skromnie zaparkowałbym z boczku, gdzie gęsta winorośl, pewnie sześćsetletnia, pięła się po murze i jednocześnie odbijała nieco w bok na pergolę. Na szczęście zajechałem RR i nie musiałem się kryć, wysiadłem i butnie rozejrzałem się dokoła. Drzwi wysokości trzech pięter otworzyły się, za nimi stała już pokojówka z tacą, w fartuszku i czepeczku. Omal nie rozszlochałem się w duchu - któż mi uwierzy, nie zabrałem ani jednego ze swych gadżetów filmujących.

Uśmiechnąłem się i położyłem wizytówkę na tacy.  Przynajmniej tyle.

- Proszę do salonu.

Doprowadziła mnie do salonu, tam przekazała  starszej i o wiele gruszej.

- Napije się pan czegoś? - zapytała nowa.

Tylko machnąłem ręką. Rozejrzałem się. Kilka obrazów na ścianach, brak tabliczek, ale kto by nie poznał Dalego, Gauguine'a, Theilessena. Jeden z wariantów "Słoneczników" van Gogha powieszono nieco z boku, żeby nie zdominował salonu.

- Pani prosi - usłyszałem z tyłu.

"Pani prosi, a pan - szczeni", tak grepsował komik Sarkissian, Buddy Zbir. Teraz nie wydało mi się to śmieszne. Korytarzem obwieszonym trofeami myśliwskimi, muskając  nozdrza olbrzymich łosiów i końce trąb słoni, dotarliśmy pod drzwi. Dziewczyna chwyciła za gałkę klamki i obrzuciła mnie szybkim kontrolnym spojrzeniem. Cudem powstrzymała się, by nie zażądać okazania paznokci. Starzeję się, wycofałem przekorę do głębin ducha i posłałem dziewczynie uśmiech, leciuteńko westchnęła. Współczucie?

Wszedłem.

Pani Grodehaar siedziała na kanapie pokrytej pluszem grubym jak futro merynosa w odcieniu butelkowej zieleni. Oparcie i boki zdobiły śnieżnobiałe koronki. Szwajcarskie albo polskie. Z boku stolik niewątpliwie z pracowni Jeansona, miękkie światło z lamp Hornicla. Gabinet był tak piękny, że z trudem przeniosłem uwagę na panią Grodehaar. Wyglądała na wysoką,  mimo że siedziała, była szczupła i wiotka,  dłonie upstrzone brunatnymi plamami opierała na gałce laski. Pewnie można by za tę laskę kupić kawał amazońskiego lasu z Indianami i rzeką. Siwe włosy, porządnie wyszczotkowane bez żadnych kąpieli odżywczych. Miała na sobie bluzkę z koronkowymi mankietami  i kołnierzykiem tak białą, że aż błękitną, na to granatową kamizelkę z cieniutkiej irchy i irchową spódnicę.

Jakby zniecierpliwiona moim niezdecydowaniem wyciągnęła rękę. Uścisnąłem ją ostrożnie.

- Może powinnam jednak zafundować sobie fryzjera? - zapytała. - Ale w moim wieku to marnowanie cennych chwil. - Wskazała ręką fotel. - Siadaj, chłopcze.

Pogłaskałem się po czubku głowy, gdy usiądę, zobaczy tonsurkę. Takiej nie miewają chłopcy.

- Ktoś mnie okrada - powiedziała i stuknęła laską w podłogę. - Nie znoszę tego -  dodała tonem zwierzenia. Zacisnęła nieumalowane wargi. - Nigdy nie znosiłam złodziei i nie będę tego tolerowała teraz.

- Tylko... - usiłowałem, ot tak, dla psychicznego  komfortu sprzeciwić się jej - ... że ja... - usłyszałem drżenie we własnym głosie, więc wypaliłem: - Ma pani starą książkę telefoniczną!

- No to co? - odwróciła głowę w bok. - Skoro firma się trzyma od lat, to nieźle o niej świadczy.

Dała mi czas na przyswojenie lekcji i jeszcze raz stuknęła laską. Otworzyły się drzwi i moja przewodniczka dygnęła.

- Kawy? - zapytała pani Grodehaar.

- Poproszę.

Owen Yeates i "poproszę". Jak u cioci na imie...

- Słuchasz mnie, młody człowieku?

- Tak, oczywiście.

- Wyglądasz na rozkojarzonego - powiedziała z troską.

- Otoczenie nieco deprymuje...

- Może mały koniaczek?

- Nie. - Naprawdę to ja powiedziałem?!

- A palisz ty?

- Tak, proszę pani.

- A co?

- Golden gate'y.

- Całe szczęście, dawaj!

Poczęstowałem ją, podałem ognia. Zaciągnęła się ze smakiem.

- Pamiętaj, gdyby co, to on jest twój, chłopcze.

Skinąłem głową, również zapaliłem.

- Chodźmy - wstała o lasce, ale gdy chciałem podać jej rękę, majtnęła głową. - Jak się przemieszczam trudniej  mnie zlokalizować.

Poprowadziła mnie do drzwi.  Znajdowała się za nimi  olbrzymia sala, jak pół boiska do soccera, z witrażowymi oknami i parkietem, w który można było wpatrywać się godzinami. Pod ścianami stały dziesiątki gablot, w których  znajdowało się marzenie niemal każdego Amerykanina - czapki, rękawice, bity, koszulki i spodnie. Wszystko do bejsbolu. I  tysiące, a może dziesiątki tysięcy kart.

- Ktoś opróżnił mi dwie gabloty - powiedziała pani Grodehaar. Wskazała na jedną ze ścian i z jej papierosa spadł słupek popiołu.

- Skoro ja palę, proszę nie strząsać popiołu na podłogę, bo służba mnie ustrzeli.

- Zajmij się eksponatami - odpaliła.

- Nie znam się na tym - wzruszyłem ramionami. - Zapewne  to coś imponującego, ale przypadkiem  bejsbol  kompletnie mnie nie rusza.

- To tak jak mnie - powiedziała z uznaniem. - Chodź. - Chwyciła mnie pod ramię i pociągnęła do gabloty. Na szczęście nie znajdowały się w niej gacie i skarpety.  - Mogę ci hasłowo powiedzieć, że są tu karty-Mauritiusy, a to Di Magio, a to Senivola, a  Stan Cuzinsky, czy Volac, Milo Drivac, O'Hara. Poza tym obszerna kolekcja autografów: Bud Świr, Lanny Zuckermann, Huerly, Bromberg...

Trafiłem wzrokiem na wazę, nie wyglądała imponująco, stała  na postumencie, nie w gablocie. Pokazałem pani Grodehaar, że słucham, skoczyłem szybko w bok i porwałem wazę. Podsunąłem ją gospodyni, a potem sam strzepnąłem do niej popiół. Podziękowała ruchem głowy i kontynuowała:

- ...Liceck, Saturday, Pioggi, Carneval, White, ten White Arnie, a nie tłuk Joe - sprecyzowała.

- To jasne.

Przestała mówić i przyglądała mi się chwilę.

- Nie kpisz aby?

- Nie, ale nie przyswajam...

- Dobra - przerwała mi. Nie po raz pierwszy. - Która godzina?

- Za dwanaście jedenasta.

Skrzypnęły drzwi, pani Grodehaar zręcznie cisnęła papierosem w wazę.

- Telefon, proszę pani - pokojówka dygnęła i podała słuchawkę  chlebodawczyni, po czym tchnęła w moim kierunku:

- Ta waza warta jest prawie sześćset tysięcy, niech pan jej nie rozbije.

Zanim zdążyłem jakkolwiek zareagować, pani Grodehaar warknęła:  - "Nie!", wcisnęła słuchawkę  w dłoń dziewczyny i motylim trzepotaniem obu dłoni wypłoszyła ją z sali.

- Kawy - zawołała jeszcze. - Jak mówiłam. - Wróciła spojrzeniem do mnie. - Co piątek, mniej więcej w pół do dwunastej, ktoś kradnie rękawice, piłki z autografami, czapki ze śladami potu jakiegoś Matthewsa.

- Wie pani, o której nastąpi kradzież i nie może przeciwdziałać?!

- Właśnie tak - przytaknęła ze zdziwieniem i zrobiła minę obiecującą mnóstwo uciech.  - Sam za chwilę zobaczysz, młodzieńcze. Co prawda eksponaty zupełnie mnie nie podniecają...

Pojawiła się nagle zgrabna procesja - dwaj leciwi kamerdynerzy  i trzy dziewczyny. Migiem ustawili stolik i dwa foteliki, rozstawili serwis do kawy... Gdzież to robili najlepsze serwisy?

Widząc popielniczkę, oddałem wazę dziewczynom i z ulgą zapaliłem nowego papierosa. Służba zniknęła. Nalałem nam kawy, skosztowałem. Już wcześniej po aromacie wiedziałem, że pokocham to miejsce.

- Poza tym - dodała pani Grodehaar - straszą mi służbę.

Skoro nie doceniam jej kolekcji, to ospale zabiorę się do sprawy? Dlatego wtrąciła czynnik ludzki? Nie, pani Grodehaar nie umiałaby wyobrazić sobie, że ktoś  nie przejął się nałożonym przez nią obowiązkiem. Po prostu do listy grzechów złodziei dodała jeszcze jeden.

- Jak to się odbywa? - zapytałem, odstawiając filiżankę.  Chyba jej nikt mi nie ukradnie.

- Zaraz zobaczysz - obiecała.

Zastanowiło mnie, że nie pyta: "Masz broń, kochaniutki?". W końcu za chwilę mają ją okraść, a wynajęty detektyw, co ma robić - gapić się?

Coś pod ścianą załomotało, jakby dzieciak zbiegł na parter, potem rozległ się  ponury, ale melodyjny ton rogu. Odłożyłem papierosa i wolno wstałem. Byliśmy sami w sali, milczałem wstrzymując oddech, pani Grodehaar zamarła z uniesioną filiżanką. Na pewno nie potrafiła tak warknąć, imitując szarpnięcie naciągniętą grubą liną. Nad gablotą w  kącie powietrze zafalowało jak w upalny dzień na szosie. Odruchowo sięgnąłem za pasek z tyłu, ale dzisiaj miałem tam tylko metkę. Na palcach ruszyłem w kierunku migocącej gabloty. W połowie drogi zacząłem biec na palcach, inaczej dotarłbym tam za tydzień. Chociaż, właściwie, nie było się do czego śpieszyć - gablota stała samotna, wokół trwała dostojna cisza. Jeszcze raz odezwało się skrzypnięcie, potem trąbka czy róg i naraz szklane drzwi spłynęły na ziemię, a we wnętrzu gabloty zaczęły podskakiwać i znikać z oczu... karty.

Runąłem biegiem, ale nie zdążyłem. Nie miałem już kogo i za co chwytać. Zostało mi kilka kroków, gdy szkło drzwiczek "wpłynęło" do góry, na swoje miejsce, a migotanie ustało.

Koniec.

Gdy wyhamowałem, była znów zwyczajną stylową gablotą.  Tyle że z wybebeszonym wnętrzem. Z kilkudziesięciu kart zostało cztery czy sześć. Wpatrywałem się tępawo, widziałem to w odbiciu, w szklane półki.

Odwróciłem się i pomaszerowałem z powrotem. Jeśli się nie pośpieszę, wystygnie mi wyśmienita, genialna kawa. Ale tuż przed stolikiem stanąłem. Coś puknęło w mój umysł. I znikło. Ale został zapach pomysłu, leciutki posmak.

TAK!!!!

Dźwięk! Sygnał rogu. Rożek pasterski! Gdy z przyszłości pojawiał się Guylord, tuż przedtem słyszałem dźwięk rożka pasterskiego. Potem coś bekało, czkało, czy też warczało. Identycznie jak przed chwilą.

Strzeliłem palcami.

- Czyżbyś coś już wiedział, młody człowieku? - spytała gospodyni. - Jeśli tak, to jesteś wart tych dwudziestu dolarów. - Żachnąłem się, więc dodała: - Pytałam swojego prawnika, powiedział, że takie są stawki za dzień. Plus zwyczajowa premia za wykonanie zlecenia.

- Przepraszam, kto jest pani prawnikiem?

- Berhardt ( Berhardt. - Zmarszczyła brwi. - Coś nie tak z nimi?

              - Kancelaria przeszła w ręce Oldemanna czternaście lat temu. Kiedy go pani pytała? - wykrztusiłem.

- Och... - obliczała chwilę. - Osiemnaście do dwudziestu lat temu, ale dolar raczej dobrze stoi?

- Tak - zdołałem wychrypieć.

Potem miałem kłopoty z utrzymaniem powagi. Bałem się, że ją urażę i zabierze mi kawę. Szybko usiadłem i upiłem łyk.

- No? - ponagliła pani Grodehaar.

- Nie mam pewności - przyznałem. - Ale pewien domysł. Podejrzenie co do sposobu kradzieży. Gorzej ze sprawcami.  Mogą być poza zasięgiem. Są poza moim zasięgiem - sprecyzowałem.

- Dlaczego?  - zapytała ostro.

- Nie ma ich tu - odpowiedziałem wymijająco.

- Wiadomo - parsknęła. -  Przecież to nie ja i nie moi ludzie. Nikogo innego tu nie ma.

- Wpadają na chwilę, porywają coś i zwiewają.

Wychyliła się do mnie zatroskana.

- Sprowadzić psy?

Pokręciłem głową. Dokończyłem kawę. Wyjąłem papierosy i poczęstowałem chlebodawczynię. Bufiaste obłoki powędrowały do góry. 

- Nie mam pomysłu  - przyznałem. - Ale - nie będę nieszczerze skromny - to stan przejściowy. Zawsze potem pojawia się idea. Najczęściej skuteczna.

- Masz tydzień czasu - powiedziała pani Grodehaar. Zabrzmiało to jak ultimatum, ale nim nie było. - Dotychczas kradzieże zdarzały się tylko w piątki - wyjaśniła.

- Rozumiem. - Sięgnąłem po dzbanek, gospodyni podziękowała gestem, nalałem sobie i łyknąłem.

- Możesz mnie, złotko, wprowadzić?

- Yyymm... - zameczałem, próbując wykręcić się od odpowiedzi.

- Nie myśl, że się boję...

- To nie to. Nie chodzi przecież o potwory...

Zachichotała.

- Co się tyczy potworów... - przesłoniła usta dłonią. - Niektórzy powiedzieliby, że jeśli nie chcę oglądać potworów, powinnam potłuc lustra.

Krótko i bezskutecznie spróbowałem udawać, że nic mnie nie śmieszy. Pośmialiśmy się więc kulturalnie i niezbyt długo.

- Dobrze. Wytrzymam do przyszłego tygodnia - powiedziała.

Nie ośmieliłem się jej chwalić. Skinąłem tylko głową.

- Czy chcesz już dzisiaj honorarium, młodzieńcze? Może zaliczkę?

Co ja bym zrobił z taką kupą forsy, psze pani?! - cisnęło mi się na usta, ale wytrzymałem.

- Poczekajmy z tym. Aha! Ile było tych kradzieży?

- Dzisiaj czwarta.

- Jakieś prawidłowości?

- Za pierwszym razem zginęły piłki, najcenniejsze. Za drugim rękawice, też najwartościowsze z kolekcji męża. Trzeci raz to plakaty. I dzisiaj karty.

Rozejrzałem się. Co jeszcze mamy tu do zabrania? Koszulki. Kaski. Buty. Bilety. Listy. Puchary. Kije. Kii-jeee!..

Tak, to będzie to.

Uśmiechnąłem się. Pani Grodehaar wstała i zrobiła krok w moją stronę.

- Już coś masz, młodzieńcze?

- Mam... - "prawie czterdzieści jeden lat" chciałem powiedzieć, ale wyemitowałem co innego: - ... pewien pomysł.

- Świetnie - pochwaliła mnie. Objęła się rękami i potarła ramiona.

- Gdyby cokolwiek się działo - proszę o telefon. Ja też będę panią trzymał w tempie.

Pochyliłem się i ucałowałem jej dłoń. Pokojówka stała już w drzwiach. Joseph powitał mnie na zewnątrz niezwykłym salutem. Gdy samochód ruszył, sięgnąłem do barku i nalałem sobie na trzy palce.

 

Stałem nad opakowaną w szczelne worki wiązką atrap bejsbolowych atrakcji.

- Co w nie wpakowałeś? - zapytałem Brakewooda.

- Lepiej, żebyś... - Rozważał chwilę. - Nie może cię ta informacja przerazić, bo się na tym nie znasz.

- Do rzeczy  - przytaknąłem pośpiesznie. Nie lubię własnej ignorancji.

- Masz tam mieszankę pochodnych selsen-mercaptanu butylowego i mercaptanu etylowego, do tego moc różności, ale...

- To zgniła kapusta w zupie ze ścieku, tak?

- No!

- Chyba właśnie o to chodziło. Dzięki.

Uścisnęliśmy sobie dłonie. Brakewood wsiadł w combo i odjechał. Akurat zza zakrętu wyłaniał się  przód RR. Wysiadł zeń Joseph.

- Pozwoli szanowny pan - wyciągnął kościstą rękę, chcąc wyrwać mi pęk kijów.

- Dziękuję, sam sobie poradzę.

Wtedy Joseph otworzył drzwi do RR i zasalutował z werwą  większą niż w ubiegłym tygodniu. Ostrożnie ułożyłem pakunek postukujący jak ksylofon w worku i sam się rozsiadłem. Sprawdziłem, czy trzyma zamknięcie worka i poruszyłem przyzwalająco brwiami - Joseph czekał na taki sygnał. Ruszyliśmy.

Dwa dni temu wywlokłem z garażu bastaada i pokonałem trasę od swojego domu do miejsca, w którym powinno się skręcać w  niewidoczną uliczkę do Hodden Park. W tamtą stronę jechałem czterdzieści trzy minuty, a nie był to koniec trasy. Wracałem zły, łamałem wiele przepisów, dojechałem w trzydzieści sześć minut. Dlaczego więc na pierwszą wizytę jechałem z Josephem zaledwie dwadzieścia kilka minut? Widziałem słynny zegar RR, co to swoim cykaniem zagłusza szmer silnika. Była dziewiąta czterdzieści, jak  na moim casaverasie. Dyskretnie wciągnąłem powietrze nosem, lecz w cichym samochodzie zabrzmiało to jak gong.

- Życzy pan sobie apteczkę? - zapytał Joseph.

Ścianka obok drzwi barku pękła i wysunęła się stamtąd mała, ale bogata apteczka. Pokręciłem głową. Nie zauważyłem, co zrobił, ale apteczka znów wsiąkła w panel.

- Ile osób pracuje u pani Grodehaar? - spytałem.

- W domu trzydzieści sześć, w posiadłości osiemnaście.

- My jedziemy do posiadłości?

- Nie, do domu, szanowny panie.

- Dobrze. Trzydzieści sześć. Są wśród nich nowe osoby?

- Żartuje pan? - Oderwał spojrzenie od szyby i zagapił się na mnie, jakbym zaproponował spacer z rozpiętym rozporkiem.

- Przecież widziałem, b...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin