Deighton Len - Mózg za milion dolarów.rtf

(641 KB) Pobierz
Len DEIGHTON

Deighton Len 

Mózg za milion dolarów

Przełożyła DOROTA LUTECKA

 

„KB”

 

 

Wiosna to dziewica, lato to matka, jesień to wdowa, a zima - teściowa

                                                                                                 Przysłowie rosyjskie

 

Dwa mityczne kraje (Kalevala i Pohjola) prowadzą ze sobą wieczną wojnę. Oba pragną posiąść czarodziejski młynek, który bezustannie miele sól, zboże i pieniądze. Najważniejszą postacią w tej walce jest starzec Vainamoinen. To mędrzec i czarnoksiężnik. Jest też muzykiem wygrywającym pieśni na szczupaczych ościach. Vainamoinen zabiega o względy młodziutkiej, prześlicznej dziewczyny, Aino, która woli utopić się, niż poślubić starca.

                                                                                                KALEVALA (Fiński epos ludowy)

 

Cytuje się powiedzenie pana Paula Getty’ego, że miliard dolarów nie jest wart tyle co dawniej.

                                                                                                                          Nubar Gulbenkian

 

 

Część I

Londyn i Helsinki

Enter was puter kwas

Ty, zajączku, biegaj w las

                               Rymowanka dziecięca

 

 

Rozdział 1

Był to ranek moich setnych urodzin. W bezlitosnym blasku światła w łazience wygoliłem ostatni odbity w lustrze krążek starej, zmęczonej twarzy. Można sobie mówić, że Humphrey Bogart miał taki sam typ twarzy, ale Bogart miał też tupecik, pół miliona dolarów rocznie i dublera do niebezpiecznych kawałków. Rozmazałem mydło do golenia po wyszczerbionym ostrzu brzytwy. Powiększone przez odbicie w lustrze wyglądało jak biała rakieta, lądująca na ciemnej stronie księżyca.

Na dworze zastałem luty i pierwszy tegoroczny śnieg. Był to taki rodzaj śniegu, jaki cwany facet od public relations chętnie sprzedałby dziennikarzom. Iskrzył i unosił się w powietrzu. Był miękki, a zarazem chrupki niczym nowy gatunek ocukrzonych płatków śniadaniowych. Dziewczyny nosiły go we włosach, a Telegraph zamieścił zdjęcie jakiegoś odzianego weń posągu. Trudno było się domyślić, że ten dobrotliwy śnieżek doprowadza do paranoi urzędników Kolei Brytyjskich. W ten poniedziałek układał się w pryzmy chrzęszczące pod podeszwami, a przed biurowcem na Charlotte Street, gdzie pracowałem, opadał w białe, suche piramidy. Powiedziałem: „Dzień dobry” do Alice, a ona rzuciła: „Nie nanieś go do środka” - co trafnie podsumowało panujące między nami stosunki.

Gmach przy Charlotte Street to stara, sypiąca się rudera. Tapety usiane są wielkimi, pełnymi odpadającego tynku wrzodami, a na podłodze, w miejscach, gdzie wygniła tak, że nie nadawała się do reperacji, prześwitywały płaty metalu. Na podeście pierwszego piętra znajdował się wymalowany szyld głoszący: „Acme Film. Sale Montażowe”, a pod nim wizerunek kuli ziemskiej z za chudym kontynentem afrykańskim. Zza zamkniętych drzwi dolatywały dźwięki radioli i silny zapach kleju do taśm. Następny podest wymalowano świeżą zielenią. Na drzwiach kawałek papieru listowego z oślimi uszami obwieszczał: „B. Isaacs. Krawiec Teatralny”, co kiedyś’ wydało mi się bardzo zabawne. Z tyłu słyszałem Alice z sapaniem wchodzącą po schodach z dużą puszką neski. Ktoś z wydziału depesz puścił na gramofonie płytę z orkiestrą dętą. Dawlish - mój szef - ciągle uskarża się na ten gramofon, ale nawet Alice nie może naprawdę zapanować nad wydziałem depesz.

Moja sekretarka powiedziała mi: - Dzień dobry. - Jean to wysoka dziewczyna, lat około dwudziestu pięciu. Twarz ma spokojną jak Nembutal, a wysokie kości policzkowe i ciasno ściągnięte do tyłu włosy sprawiają, że jest piękna nie starając się o to. Były dni, gdy sądziłem, że jestem zakochany w Jean i były dni, gdy sądziłem, że ona jest we mnie zakochana, ale jakoś nigdy te dni nie nakładały się na siebie.

- Udane przyjęcie? - zapytałem.

- Wyglądało na to, że dobrze się bawisz. Gdy wychodziłam, piłeś kufel gorzkiej żołądkowej, stojąc na głowie.

- Naprawdę przesadzasz. Dlaczego poszłaś do domu sama?

- Mam dwa głodne koty do wykarmienia. Dla mnie druga trzydzieści to ostatni moment, żeby pójść do łóżka.

- Bardzo mi przykro - powiedziałem.

- Niech ci nie będzie.

- Ale naprawdę.

- Pójść z tobą na przyjęcie, to narazić się na samotność. Usadzasz mnie gdzieś, wałęsasz się gadając ze wszystkimi, a potem dziwisz się, jak to się stało, że ich nie poznałam.

- Dziś wieczorem - powiedziałem - pójdziemy do jakiejś cichej knajpki na kolację. Tylko we dwoje.

- Nie zaryzykuję. Dziś wieczór przyrządzę ci w domu ucztę urodzinową. Dam ci wszystko, co lubisz.

- Doprawdy?

- Do jedzenia.

- Przyjdę.

- Lepiej się postaraj. - Obdarzyła mnie przelotnym pocałunkiem. - Wszystkiego najlepszego. - Pochyliła się i postawiła na moim bibularzu szklankę wody i dwie tabletki Alka Seltzer.

- Dlaczego nie wrzuciłaś tabletek do wody? - zapytałem.

- Nie byłam pewna, czy zniesiesz dźwięk pękających bąbelków. Otworzyła moje szafki na akta i rozpoczęła pracę - wytrwałe przekopywanie się przez wielki stos papierów. Do południa nie udało się nam wydatnie go zmniejszyć.

- Nawet nie potrafimy załatwić wszystkich nadchodzących spraw - powiedziałem.

- Możemy otworzyć dział „sprawy w toku”.

- Typowo kobiece postawienie sprawy - odparłem. - To tylko nadawanie nowych nazw temu samemu. Dlaczego się do tego nie zabierzesz i nie załatwisz paru spraw beze mnie?

- Już to zrobiłam.

- No to wydziel sprawy „tylko dla informacji”, zaznacz, aby do nas wróciły, i przekaż je dalej. Uzyskamy wtedy trochę wolnego miejsca.

- No i kto sam się oszukuje?

- Możesz wymyślić coś lepszego?

- Tak. Sądzę, że powinniśmy otrzymać od Organizacji pisemną dyrektywę, aby mieć pewność, iż zajmujemy się tylko tymi sprawami, które do nas należą. W tej przegródce mogą być sprawy, które nie mają z nami nic wspólnego.

- Miłości moja, są chwile, kiedy myślę, że wszystko to nie ma z nami nic wspólnego.

Jean popatrzyła na mnie bez wyrazu, w sposób, który mógł oznaczać dezaprobatę. Być może myślała o swej fryzurze.

- Lunch urodzinowy w Ttattori - oznajmiłem.

- Ależ okropnie wyglądam.

- Tak - potwierdziłem.

- Muszę się uczesać. Daj mi pięć minut.

- Dam ci sześć. - powiedziałem. Jednak myślała o fryzurze.

Lunch zjedliśmy w „Trattori” Terrazza: Tagliatelle alla carbonara, Osso buco, kawa, Pol Roger do wszystkich dań. Mario powinszował mi z okazji urodzin i ucałował Jean, aby to uczcić. Strzelił palcami i przyniesiono Strega. Ja również strzeliłem palcami i przyniesiono więcej Pol Roger. Siedzieliśmy popijając szampana na przemian ze Stregą, rozmawiając, strzelając palcami, odkrywając prawdy ostateczne i własną nieskończoną mądrość. Wróciliśmy do biura o trzeciej czterdzieści pięć. Uświadomiłem sobie wtedy po raz pierwszy, jak niebezpieczny może być ten naderwany kawałek linoleum na schodach.Gdy wszedłem do pokoju, interkom brzęczał jak mucha robaczyca w pułapce. - Słucham - powiedziałem.

- Natychmiast do mnie - oznajmił Dawlish, mój szef.

- Natychmiast, proszę pana - odparłem wolno i z namysłem. Dawlish zajmował jedyny w całym budynku pokój z dwoma oknami. Było to wygodne pomieszczenie, choć zapchane różnymi niezbyt cennymi antykami. Czuć tu było zapach mokrych płaszczy. Dawlish to poważny mężczyzna o wyglądzie koronera z czasów króla Edwarda. Ma siwe, przechodzące w biel włosy oraz długie i szczupłe ręce. Czytając, przesuwał koniuszki palców po kartce, jakby zmysł dotyku ułatwiał lepsze zrozumienie tekstu. Uniósł wzrok znad biurka.

- Czy to ty spadłeś ze schodów?

- Potknąłem się - odparłem. - Miałem śnieg na podeszwach.

- Oczywiście, że to dlatego, mój chłopcze - powiedział Dawlish. Obaj popatrzyliśmy przez okno; śnieg padał szybciej, długie białe węże owijały się wokół rynny, gdyż był jeszcze na tyle sypki, że unosił go wiatr.

- Wysyłam właśnie do premiera kolejną porcję akt numer 378. Nie znoszę tej roboty przy weryfikacjach. Łatwo tu strzelić byka.

- To prawda - przyznałem zadowolony, że to nie ja muszę je podpisać.

- Co o tym myślisz? - zapytał Dawlish. - Czy sądzisz, że ten chłopak stanowi zagrożenie dla bezpieczeństwa państwa?

378 to okresowy przegląd lojalności klasy S.l - ważnych chemików, inżynierów itp. - ale wiedziałem, że Dawlish chce sobie tylko pomyśleć na głos. Odchrząknąłem.

- Wiesz, o kogo się niepokoję. Znasz go.

- Nigdy nie prowadziłem jego akt. - Tak długo, póki będę miał możliwość wyboru, za cholerę tego nie zrobię. Wiedziałem, że Dawlish ma na mnie jeszcze jednego haka: akta numer 378 podpunkt 14, które odnoszą się do pracowników związków zawodowych. Najlżejsza oznaka zrozumienia i zainteresowania, a znajdę je na swoim biurku.

- Co o nim sądzisz osobiście? - zapytał Dawlish.

- Błyskotliwy młody naukowiec. Socjalista. Pęka z dumy z powodu habilitacji. Budzi się pewnego ranka z zamszową kurtką, dwoma bachorami, pracą, którą dostał po wygraniu konkursu, i hipoteką w Hampstead, wartą dziesięć tysięcy funciaków. Zaczyna prenumerować Daily Worker tylko po to, aby czytać Statesman’a bez wyrzutów sumienia. Nieszkodliwy. - Miałem nadzieję, że moja odpowiedź zawiera właściwą dozę ignorancji i okrągłych frazesów.

- Bardzo dobrze - oznajmił Dawlish przerzucając akta. - Powinniśmy dać ci tu robotę.

- Nie potrafiłbym współżyć z szefem.

Dawlish złożył inicjały na nagłówku akt i wrzucił je do przegródki z załatwionymi sprawami.

- Mamy inny problem - powiedział - którego nie da się rozwiązać tak łatwo. - Sięgnął po cienki skoroszyt, otworzył go i odczytał nazwisko. - Olaf Kaarna. Znasz go?

- Nie.

- Dziennikarze, którzy mają wysoko postawionych, niedyskretnych przyjaciół, uważają siebie za politycznych komentatorów. Kaarna należy do tych bardziej odpowiedzialnych. Jest Finem. Z komfortem. - (Dawlish używał tego słowa na oznaczenie dochodów osobistych z dywidend) - Traci wiele czasu i pieniędzy na zbieranie informacji. Dwa dni temu rozmawiał z człowiekiem z naszej ambasady w Helsinkach. Poprosił go, by potwierdził parę drobnych, technicznych szczegółów przed publikacją artykułu w przyszłym miesiącu. Chce go posłać do Kansan Uutiset. To lewicowy dziennik. Może być korzystnym punktem wyjścia do kontrataku, gdyby artykuł był dla nas szkodliwy. Naturalnie, nie wiemy, co Kaarna trzyma w zanadrzu, ale twierdzi, że może udowodnić istnienie kierowanej z Finlandii rozległej operacji, obejmującej północną Europę, prowadzonej przez brytyjski wywiad wojskowy - powiedziawszy to Dawlish uśmiechnął się. Ja też. Myśl o Rossie z Ministerstwa Wojny, planującym na skalę globalną, wydawała się trochę nierealna.

- A jak brzmi inteligentna odpowiedź...?

- Bóg jeden wie - odparł Dawlish - ale ktoś musi pójść tym tropem. Niewątpliwie Ross kogoś wyśle. Powiadomiono Ministerstwo Spraw Zagranicznych. 0’Brien nie może sobie pozwolić na zignorowanie tej sytuacji.

- To tak jak na przyjęciu. Dziewczyna, która wyjdzie pierwsza, naraża się na to, że wszyscy ją oplotkują.

- No, właśnie - powiedział Dawlish. - Dlatego chcę, żebyś pojechał jutro rano.

- Chwileczkę - odparłem. Znałem wszystkie powody, dla których było to niemożliwe, ale zamroczył mnie alkohol. - Paszport. Czy dostaniemy coś porządnego z MSZ, czy partaninę z Ministerstwa Wojny, to i tak odkryjemy karty, a oni będą grać na zwłokę, jeśli zechcą.

- Zobacz się ze swoim przyjacielem z Aldgate - podsunął Dawlish.

- Ale teraz jest pół do piątej.

- Dokładnie - odparł Dawlish. - Twój samolot odlatuje o dziewiątej pięćdziesiąt rano, masz więc ponad szesnaście godzin na załatwienie tej sprawy.

- Jestem przepracowany.

- Przepracowanie to tylko stan ducha. Nad jedną robotą pracujesz więcej niż trzeba, nad drugą mniej. Powinieneś być bardziej bezstronny.

- Nawet nie wiem, co mam zrobić, jak przyjadę do Helsinek.

- Zobacz się z Kaarna’ą. Zapytaj go o artykuł, który przygotowuje. Popełnił parę głupstw w przeszłości; pokaż mu parę stron z jego dossier. Zareaguje.

- Chce pan, żebym mu groził.

- Na Boga, nie. Najpierw marchewka. Kij na samym końcu. Kup ten artykuł, który pisze, jeśli to będzie konieczne. Zareaguje.

- Wciąż pan to powtarza. - Wiedziałem, że nie należy zdradzić się nawet z najlżejszą oznaką podniecenia. Powiedziałem cierpliwie: - W tym gmachu znajduje się co najmniej sześciu ludzi, którzy mogą załatwić tę robotę, nawet jeśli nie jest taka łatwa, jak pan to opisał. Nie mówię po fińsku, nie mam tam bliskich przyjaciół, nie znam kraju ani nie miałem do czynienia z żadnymi aktami wiążącymi się z tą sprawą. Dlaczego to ja mam jechać?

- Jesteś - odpowiedział Dawlish zdejmując okulary i kończąc dyskusję - najlepiej uodporniony na zimno.

Montagu Street to kapiący od brudu teren z nieruchomościami w Whitechapel, gdzie mógłby grasować Kuba Rozpruwacz. Mroczne warzywniaki, beczki solonych śledzi, ruiny, koszerna kurczakarnia, jubiler, znów ruiny. Tam, gdzie wtargnęły do getta ostatnie fale ubogich emigrantów, widać było małe skupiska świeżo wymalowanych sklepów opatrzonych arabskimi szyldami. Troje ciemnoskórych dzieci na starych rowerach przemknęło szybko, zatoczyło krąg i stanęło. Za czynszowymi kamienicami znów zaczynały się sklepy. Za szybą mieszczącego się wśród nich zakładu drukarskiego widniały upstrzone przez muchy egzemplarze wizytówek. Druk na nich wyblakł, a karty pozwijały się w promieniach słońca. Znów pojawiły się dzieciaki na rowerach, pozostawiając po sobie poplątane ślady na cienkiej warstwie śniegu. Drzwi były wypaczone i ciężko chodziły w zawiasach. Nad głową zabrzęczał dzwonek, z którego osypał się kurz. Dzieci obserwowały, jak wchodzę do zakładu. W kantorku zobaczyłem stary kontuar pokryty szklanym blatem. Pod szkłem umieszczono egzemplarze faktur i wizytówek firmowych - wyblakłe duchy zbankrutowanych przedsiębiorstw. Na półce leżały pudełka ze spinaczami, wyposażenie biurowe, obwieszczenie: „Przyjmujemy zamówienia na pieczątki firmowe” oraz zatłuszczony katalog.

Gdy ucichł dźwięk dzwonka, z zaplecza odezwał się jakiś głos:

- Czy to pan telefonował?

- Tak.

- Właź na górę, kochasiu. - Potem bardzo głośno, innym już tonem wrzasnęła: - Sonny, on tu jest. - Uniosłem klapę i przecisnąłem się na górę po wąskich schodach.

Okna od tyłu wychodziły na podwórka zawalone połamanymi rowerami i zardzewiałymi basenami do nasiadówek. Wszystko pokrywała warstewka śniegu. Rozmiary tego miejsca wydawały się dla mnie o wiele za małe. Błąkałem się po domu zbudowanym dla karzełków.

Pracownia Sonny’ego Sontaga mieściła się na poddaszu. Było tu czyściej niż w innych pokojach, ale panował jeszcze gorszy bałagan. Stół pokryty białym plastykiem zajmował większą część pomieszczenia. Na stole stały słoiki po dżemie z powtykanymi dziurkaczami, igłami, skrobaczkami, czyścidłami zakończonymi dopasowanymi do wnętrza dłoni drewnianymi grzybkami oraz dwie wypolerowane osełki. Miejsca przy ścianach zapełniały głównie brązowe tekturowe pudełka.

- Panie Jolly - powiedział Sonny Sontag wyciągając miękką białą rękę. Jej uścisk przypominał uchwyt klucza francuskiego. Kiedy po raz pierwszy poznałem Sonny’ego, sfałszował dla mnie przepustkę Ministerstwa Pracy na imię i nazwisko Petera Jolly. Od tego czasu z typową dla siebie wiarą w dzieło własnych rąk, zwracał się do mnie zawsze per „panie Jolly.”

Sonny Sontag był niechlujnym mężczyzną średniego wzrostu. Nosił czarny garnitur, czarny krawat i czarny kapelusz z podwiniętym rondem, który rzadko zdejmował. Spod rozpiętej marynarki wyglądała zrobiona na drutach wełniana kamizelka, z której zwisały luźne nitki. Wstając obciągnął ją. Zaczęła wyglądać na nieco mniej postrzępioną.

- Cześć, Sony - przywitałem się. - Przepraszam za ten pośpiech.

- Ależ skąd. Stały klient może oczekiwać specjalnych względów.

- Potrzebny mi paszport - powiedziałem. - Do Finlandii. Wyglądał jak chomik odziany w biurowy garnitur; uniósł podbródek i marszcząc nos powtórzył: „Finlandii” dwa lub trzy razy.

- To nie może być paszport skandynawski, za łatwo sprawdzić numery rejestracyjne. Nie może to być kraj, który wymaga wiz do Finlandii, bo nie mam czasu na zrobienie panu wizy. - Szybkim ruchem ręki potarł bokobrody. - Zachodnie Niemcy? Nie. - Chodził wokół półek bucząc i krzywiąc się, aż w końcu znalazł duże tekturowe pudełko. Łokciami zrobił miejsce na stole i, gdy już myślałem, że zacznie ogryzać pudło, wysypał jego zawartość na blat. Składało się na nią kilkadziesiąt okropnie zniszczonych paszportów. Niektóre z nich były rozdarte, inne miały obcięte rogi, jeszcze inne tworzyły plik luźnych kartek sklejonych przylepcem. - Przeznaczone na pożarcie - wyjaśnił Sonny - wybieram potrzebne mi strony z wizami i fałszuję je. To na małe robótki do hula-hoop, a nie dla pana. Gdzieś tutaj mam milutką Republikę Irlandii. Przygotuję paszport za parę godzin, jeśli to panu odpowiada. - Poszperał w wymiętoszonych dokumentach i wyciągnął irlandzki paszport. Podał mi, żebym go sobie obejrzał, a ja wręczyłem mu trzy zamazane fotografie. Sonny zbadał je uważnie, a potem wyjął z kieszeni notatnik i przybliżając go do oczu, odczytał mikroskopijne pismo.

- Dempsey czy Brody? - zapytał. - Co pan woli?

- Wszystko mi jedno.

Obciągnął kamizelkę; wysunęło się z niej długie pasmo włóczki. Sonny owinął je szybko wokół palca i urwał.

- A więc Dempsey, Dempsey mi się podoba. Może Liam Dempsey?

- To cudowny człowiek.

- Zrezygnowałbym z irlandzkiego akcentu, panie Jolly - powiedział Sonny. - Jest bardzo trudny nawet dla Irlandczyków.

- Żartuję sobie - powiedziałem. - Człowiek o nazwisku Liam Dempsey mówiący scenicznym, irlandzkim akcentem zasługuje na wszystko co najgorsze.

- To prawda, panie Jolly - powiedział Sonny.

Kazałem mu powtórzyć nazwisko parę razy. Jest dobry, jeśli chodzi o nazwiska, a ja nie chciałem ruszyć w podróż źle wymawiając własne. Stanąłem pod miarką przy ścianie i Sonny zanotował: 178, oczy niebieskie, szatyn, ciemna cera, znaków szczególnych brak.

- Miejsce urodzenia - zapytał Sonny.

- Może Kinsale?

Sonny wciągnął powietrze hałaśliwie wyrażając dezaprobatę.

- Nigdy. Za mała miejscowość. Zbyt duże ryzyko. - Gwizdnął przez zęby. - Cork - oświadczył niechętnie. Dobijał trudnego targu.

- Dobra, niech będzie Cork - oświadczyłem.

Wrócił za biurko, wydając ciche, pełne niezadowolenia pomruki i powtarzając: - Kinsale, za duże ryzyko - jakbym próbował go przechytrzyć. Wywinął mankiety koszuli na rękawy marynarki, włożył w oczodół lupę zegarmistrzowską i przyjrzał się uważnie atramentowym wpisom w paszporcie. Potem wstał i popatrzył na mnie, jakby właśnie dokonywał porównań.

- Wierzysz w reinkarnację, Sonny? - zapytałem. Zwilżył wargi i uśmiechnął się; oczy błyszczały mu, jakby zobaczył mnie po raz pierwszy. Może tak właśnie było, może był tak dyskretny, że jego klienci przewijali się nie zauważeni i nie zapamiętani.

- Panie Jolly - powiedział - w moim zakładzie widuję ludzi wszelkiego rodzaju. Ludzi, dla których świat był niedobry i takich, którzy byli niedobrzy dla świata. Proszę mi wierzyć, rzadko są to ci sami ludzie. Ale człowiek nie może uciec od świata, chyba że dzięki śmierci. Wszyscy mamy wyznaczone spotkanie w Samarze. Wielki pisarz, Antoni Czechow uczy nas: Gdy człowiek się rodzi, może wybrać jedną z trzech dróg. Innych nie ma. Jeżeli pójdzie drogą na prawo, pożrą go wilki. Jeżeli pójdzie na lewo, on pożre wilki. Jezeh pójdzie drogą na wprost, pożre sam siebie. Tego nas uczy Czechow, panie Jolly, i gdy odejdzie pan stąd tej nocy, zostanie pan Liamem Dempseyem, ale nie pozbędzie się pan niczego, co jest w tym pokoju. Przeznaczenie nadało wszystkim swoim klientom numery - zatoczył ręką krąg, wskazując ponumerowane tekturowe pudełka - i niezależnie od zmian, jakie wprowadzamy, ono wie, który do kogo należy.

- Masz rację, Sonny - powiedziałem zaskoczony, że dokopałem się do tak bogatego złoża filozoficznego.

- Tak, proszę mi wierzyć, panie Jolly, mam rację.

 

Rozdział 2

Finlandia nie jest komunistycznym państwem satelickim, ale częścią Europy i ma udział w jej dobrobycie. Sklepy zapchane są polędwicą wołową, płytami długogrającymi, mrożonkami i telewizorami.

Lotnisko w Helsinkach nie jest dobrym miejscem do prowadzenia rozmów telefonicznych. Dotyczy to zresztą na ogół wszystkich lotnisk: używa się tu wsiowych centralek, rejestruje rozmowy i za dużo jest gliniarzy, którzy nie mają co robić. Pojechałem więc taksówką na dworzec kolejowy.

Helsinki to schludne, prowincjonalne miasto, w którym zima trwa przez cały rok. Pachnie żywicą i olejem opałowym jak wiejski sklepik. W menu stylowych restauracji wędzony ozór renifera figuruje obok tournedos a la Rossini; udaje się tu, że wyrażono zgodę na bezmiar jezior i lasów, które leżą nie opodal zagrzebane pod śniegiem. Bo Helsinki to tylko załącznik do Finlandii, urbanistyczna refleksja, to miasto w którym pół miliona ludzi stara się zapomnieć, że tysiące mil kwadratowych pustkowi i arktycznej zmarzliny zaczynają się przystanek autobusowy dalej.

Taksówka zatrzymała się przy głównym wejściu na dworzec kolejowy. Był to wielki, brązowy budynek przypominający odbiornik radiowy z 1930 roku. Zaróżowieni, jakby prosto z sauny, mężczyźni wypadali z autobusów ustawionych w długi szereg i spryskanych błotem. Co i raz rozlegało się gwałtowne rzężenie w skrzyni biegów, gdy któryś z pojazdów przepychał się w stronę szosy.

Rozmieniłem w kantorze banknot pięciofuntowy i skorzystałem z budki telefonicznej. Wrzuciłem dwadzieścia penni i wykręciłem numer. Odpowiedziano natychmiast, jakby ktoś czekał po drugiej stronie słuchawki.

Zapytałem: - Stockmann? - Jest to największy dom towarowy w Helsinkach oraz nazwisko, które nawet ja potrafię wymówić.- Ei - odpowiedział mężczyzna po drugiej stronie. Ei oznacza „nie”.

Powiedziałem: - Hyvaa iltaa - co przećwiczyłem wcześniej jako fińskie „dobry wieczór”, a mężczyzna po drugiej stronie odpowiedział - Kiitos - dziękuję - dwa razy. Złapałem na podjeździe kolejną taksówkę. Postukałem w mapę miasta. Kierowca skinął głową. Włączyliśmy się w popołudniowy ruch uliczny na Aleksanterinkatu, by w końcu zatrzymać na nabrzeżu.

Jak na tę porę roku w Helsinkach panowała łagodna pogoda. Tak łagodna, że kaczki w zatoce mogły sobie popływać w paru przeręblach. Nie na tyle jednak łagodna, by pozwolić sobie na wyjście bez futrzanej czapki, chyba że ktoś pragnie, by mu uszy odpadły i roztrzaskały się na tysiąc kawałeczków.

Parę pokrytych brezentem furmanek zaznaczyło miejsce, gdzie odbywa się poranny targ. Wielkie zakole zatoki było białe; spieniona woda zamarzła w brudne, lodowe okrąglaki. Oddział żołnierzy z wojskową ciężarówką także czekał na prom. Żołnierze wybuchali śmiechem i poszturchiwali się radośnie. Ich odddechy unosiły się jak dymne indiańskie sygnały. Prom nadpłynął przepychając się z trudem przez oczyszczony z kry kanał. Syrena na łodzi zawyła, a mroźne powietrze natychmiast zabliźniło mokrą ranę pozostawioną przez prom na wodzie. Pod osłoną przepierzenia zapaliłem Gauloise’a. Przyglądałem się, jak wojskowa ciężarówka pełznie w górę po trapie ładunkowym. Nie opodal na placu targowym stał mężczyzna, trzymając bukiet napełnionych tlenem baloników. Wiatr nimi targał i powiewały niczym jaskrawo pokolorowany totem, którego nie udawało się utrzymać w równowadze. Siwowłosy biznesmen w karakułowej czapce powiedział parę słów do sprzedawcy balonów. Ten skinął głową w stronę promu. Siwowłosy nic nie kupił. Poczułem, jak łódź kołysze się pod ciężarem ciężarówki. Rozległo się wycie syreny, ostrzegające spóźnionych pasażerów, i przysadzisty dziób odwalił wodnis...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin