Deighton Len - Set w Meksyku.rtf

(1422 KB) Pobierz
Deighton Len

Deighton Len

Set w Meksyku

Przełożyła: TERESA SOŚNICKA

 

Rozdział I

Niektórzy szukają śmierci - powiedział Dicky Cruyer naciskając pedał hamulca, by uniknąć przejechania chłopca z gazetami. Dzieciak uśmiechał się szeroko prześlizgując między wolno posuwającymi się samochodami i wymachiwał gazetami z żywiołowością zamiłowanego tancerza. SZEŚCIU PRZED PLUTONEM EGZEKUCYJNYM, błyszczały wielkie, czarne nagłówki. HURAGAN ZAGRAŻA VERACRUZ. Zamazane zdjęcie walk ulicznych w San Salvador zajmowało całą pierwszą stronę dziennika.

Było późne popołudnie. Ulice opromieniał osobliwie jasny, nie pozostawiający cienia blask, który poprzedza burzę. Pojazdy rojące się na wszystkich sześciu pasach Insurgentes zatrzymały się i jeszcze więcej chłopców z gazetami wkroczyło na jezdnię, razem z kobietą sprzedającą kwiaty i dzieciakiem z biletami na loterię zwisającymi z rolki jak papier toaletowy.

Wybierając drogę między samochodami zbliżał się przystojny mężczyzna w starych dżinsach i kraciastej koszuli. Towarzyszyło mu małe dziecko. Mężczyzna trzymał w ręce butelkę coca-coli. Pociągnął z niej i przechylił do tyłu głowę patrząc prosto w niebo. Stał wyprostowany i nieruchomy jak posąg z brązu nim podpalił oddech, który wielką kulą ognia buchnął z jego ust.

- Do diabła - powiedział Dicky. - To niebezpieczne.

- Zarabia na życie - odparłem. Widywałem już przedtem połykaczy ognia. Zawsze znalazł się jakiś występujący w dużym korku ulicznym. Włączyłem radio, lecz naelektryzowane powietrze zakłócało muzykę dźwiękami wyładowań atmosferycznych. W mieście było bardzo upalnie w tym roku. Otworzyłem okno, lecz nagły zaduchspalin zmusił mnie, abym je zamknął z powrotem. Przyłożyłem rękę do wylotu klimatyzacyjnego, ale powietrze było gorące.

Połykacz ognia ponownie dmuchnął wielkim, pomarańczowym płomieniem.

- Dla nas - wyjaśnił Dicky. - Niebezpieczne dla ludzi w samochodach. Takie płomienie w połączeniu ze spalinami... czy możesz to sobie wyobrazić? - Zagrzmiało. - Żeby w końcu spadł deszcz - westchnął. Spojrzałem na niebo, niskie czarne chmury były obramowane złotem. Ogromne słońce zabarwione jaskrawą czerwienią przez zawsze wiszący nad miastem smog wciskało się między szklane budowle skąpane w jego blasku.

- Kto nam załatwił ten samochód? - zapytałem. Motocykl, którego przyczepa załadowana była stosem skrzynek z piwem, niebezpiecznie kluczył pomiędzy samochodami omal nie przejeżdżając kwiaciarki.

- Jeden z pracowników ambasady - odpowiedział Dicky. Zwolnił hamulec i duży niebieski chevrolet potoczył się kilka metrów do przodu, by znów ugrzęznąć w korku. W każdym mieście na północ od granicy ten fabrycznie nowy samochód nie zwróciłby niczyjej uwagi. Mexico City jest jednak miejscem, do którego przyjeżdżają stare samochody, aby dokonać żywota. Te, które nas otaczały, były w większości powgniatane, zardzewiałe albo prymitywnie przemalowane na jaskrawe kolory. - Pożyczył go nam mój przyjaciel.

- Mogłem się tego domyślić - odparłem.

- Termin był krótki. Dopiero przedwczoraj dowiedzieli się, że przyjeżdżamy. Henry Tiptree, który oczekiwał nas na lotnisku, udostępnił go nam. Znam go z Oxfordu.

- Byłoby lepiej, gdybyś nie poznał go w Oxfordzie; moglibyśmy wynająć samochód u Hertza - z działającą klimatyzacją.

- Co więc mamy zrobić... - powiedział zirytowany Dicky - oddać mu go z powrotem i powiedzieć, że nie jest dostatecznie dla nas dobry?

Patrzeliśmy, jak połykacz ognia wydmuchuje kolejny balon płomieni, podczas gdy mały chłopiec pospiesznie przechodzi od samochodu do samochodu zbierając tu i tam peso za występ swojego ojca.

Dicky wydobył kilka amerykańskich monet z kieszeni drelichowej marynarki i dał je dziecku. To właśnie spłowiałe robocze ubranie Dickyego, jego kowbojskie buty i kręcone włosy przyciągnęły uwagę groźnie wyglądającej przedstawicielki urzędu imigracyjnego na lotnisku w Mexico City. Jedynie nalepki najlepszych hoteli na drogich walizkach i szybka reakcja radcy z ambasady, przyjaciela Dickyego, uratowały go przed poniżeniem kontroli osobistej.

Dicky Cruyer stanowił ciekawe połączenie erudycji z bezwzględną ambicją, lecz był niewrażliwy i to go często gubiło. Brak wyczucia ludzi miejsc i atmosfery powodował, że czasem zachowywał się jak błazen, a nie jak człowiek światowy, za jakiego się uważał. Ale nie był przez to mniej groźny ani jako przyjaciel, ani jako wróg.

I Kwiaciarka nachyliła się, zastukała w szybę samochodu i pomachała Dickyemu.

Krzyknął: - Vamos! - Nie można prawie było dostrzec jej twarzy spoza naręcza kwiatów. Były tam kwiaty wszystkich możliwych kolorów, kształtów i rozmiarów. Kwiaty do ślubu, kwiaty dla pań domu, kwiaty dla kochanek i kwiaty dla podejrzliwych żon.

Ruch został wznowiony. Dicky krzyknął: - Vamos! - tym razem o wiele głośniej.

Kobieta spostrzegła, że sięgam do kieszeni po pieniądze i oddzieliła tuzin różowych róż o długich łodygach od mniej kosztownych nagietek i astrów. - Może wypadałoby dać jakieś kwiaty żonie Wernera? - zapytałem.

Dicky zignorował moją propozycję. - Zejdź z drogi! - krzyknął do starej kobiety i samochód gwałtownie ruszył do przodu. Staruszka w porę odskoczyła.

- Spokojnie, Dicky, o mało jej nie potrąciłeś.

- Vamos! Powiedziałem jej vamos. Nie powinno ich być na jezdni. Czy wszyscy poszaleli? Doskonale mnie słyszała.

- Vamos znaczy dobrze, chodźmy - powiedziałem. - Pomyślała, że chcesz coś kupić.

- W Meksyku to znaczy również zjeżdżaj - powiedział Dicky, blisko podjeżdżając do białego autobusu marki VW znajdującego się przed nami. Pełno w nim było ludzi i skrzynek z pomidorami, a powgniatana karoseria doszczętnie była oblepiona błotem, tak jak bywają samochody, gdy zapuszczą się na wiejskie drogi deszczową porą roku. Rura wydechowa była dopiero co przywiązana drutem, a tylna przykrywa usunięta dla lepszego chłodzenia silnika. Z powodu głośnej pracy wentylatora Dicky musiał podnieść głos, aby można go było usłyszeć. - Vamos: zjeżdżaj. Tak mówią na kowbojskich filmach.

- Może ona nie chodzi na kowbojskie filmy - powiedziałem.

- Popatrz na plan miasta.

- To nie jest plan, tylko ogólna mapa. Są na niej zaznaczone tylko główne ulice.- Znajdziemy ją. Jest przyległa do Insurgentes.

- Czy zdajesz sobie sprawę, jak rozległy jest Mexico City? Insurgentes ma około 50 kilometrów długości - powiedziałem.

- Szukaj po swojej stronie, a ja będę patrzył po mojej. Volkmann powiedział, że to w centrum miasta. - Prychnął pogardliwie. - Nazywają je Mexico. Nikt tutaj nie powie Mexico City. Nazywają miasto Mexico.

Nie odpowiedziałem. Odłożyłem małą, kolorową mapkę i wyjrzałem na zatłoczone ulice. Nie miałem nic przeciwko temu, aby być wożonym wokół miasta przez godzinę lub dwie, jeśli Dickyemu na tym zależało.

Dicky odezwał się: - Gdzieś w centrum miasta może oznaczać Paseo de la Reforma, w pobliżu kolumny ze złotym aniołem. W każdym razie kojarzy się to z centrum każdemu turyście przybywającemu tutaj po raz pierwszy. A Werner i jego żona są tutaj po raz pierwszy. Prawda?

- Werner powiedział, że to będzie ich drugi miesiąc miodowy.

- Myślę, że z Zeną jeden miesiąc miodowy wystarczyłby - stwierdził Dicky.

- Byłby zbyt długi - odpowiedziałem.

- Zabiję tego twojego cholernego Wernera, jeśli ciągnął nas tu z Londynu na darmo.

- Wyrwaliśmy się z biura - powiedziałem. Zauważyłem, że Werner stał się moim Wernerem i tak pozostanie, jeśli sprawy przyjmą zły obrót.

- To ty wyrwałeś się - powiedział Dicky. - Nie masz nic do stracenia. Biurko będzie czekało na ciebie, gdy wrócisz. Na moją posadę czyha co najmniej tuzin osób. Stworzy to Bretowi znakomitą sposobność, jeśli będzie chciał przejąć moją robotę. Zdajesz sobie sprawę, prawda?

- Dlaczego Bret miałby przejmować twoją robotę, Dicky? Zajmuje przecież wyższe od ciebie stanowisko?

Samochody poruszały się z prędkością ośmiu kilometrów na godzinę. Mały umorusany dzieciak przyglądał się z wielkim zainteresowaniem Dickyemu zza tylnej szyby autobusu. Natrętne spojrzenie wyraźnie wprawiało Dickyego w zakłopotanie. Odwrócił się, aby spojrzeć na mnie.

- Bret szuka pracy, która by mu odpowiadała, a moja praca odpowiadałaby jemu. Nie będzie miał nic do roboty, teraz, kiedy jego komisja ma ulec likwidacji. Toczy się już spór o to, kto ma przejąć jego biuro. I o to, kto ma przejąć wysoką, jasnowłosą maszynistkę, która nosi białe swetry.

- Glorię? - spytałem.

- O! Nie powiesz mi, że ją znasz?

- My, ludzie pracy, musimy trzymać się razem, Dicky - odpowiedziałem.

- Bardzo zabawne - rzekł Dicky. - Jeśli Bret przejmie moją działkę, zaorze cię na śmierć. Praca dla mnie kojarzyć ci się będzie z wakacjami. Mam nadzieję, że zdajesz sobie z tego sprawę, drogi przyjacielu.

Nie wiedziałem, że olśniewająca kariera Breta przyjęła kierunek zwrotny i doszła do punktu, w którym Dicky wpadł w panikę. Byłem skłonny mu uwierzyć, ponieważ Dicky był ekspertem w dziedzinie polityki personalnej.

- Jesteśmy w Zona Rosa - powiedziałem. - Może zaparkujemy samochód przed jednym z hoteli i weźmiemy taksówkę?

Dickyemu wyraźnie ulżyło na myśl o zleceniu taksówkarzowi odnalezienia mieszkania Wernera Volkmanna, nie byłby jednak Dickym, gdyby przez kilka minut nie kwestionował tego pomysłu. Gdy zjechał na prawy pas, brudny dzieciak w autobusie uśmiechnął się, a potem wykrzywił do nas.

- Czy robisz miny do tego dziecka? Na miłość boską, Bernardzie, zachowuj się stosownie do twego wieku - powiedział Dicky. Był w złym humorze, a rozmowa na temat pracy uczyniła go jeszcze bardziej drażliwym.

Skręcił z Insurgentes w boczną ulicę i jechał w kierunku wschodnim, aż znaleźliśmy parking pod jednym z dużych hoteli. Gdy zjeżdżaliśmy stromym zjazdem w ciemność, włączył światła. Był to inny świat. Świat, w którym samochody firmy Mercedes, Cadillac i Porsche żyją w komforcie, błyszczą zdrowiem, pachną nową skórą i są strzeżone przez dwóch uzbrojonych ludzi ze służby bezpieczeństwa. Jeden z nich włożył kwit za wycieraczkę i uniósł szlaban, abyśmy mogli przejechać.

- A więc twój szkolny kumpel Werner rozpoznał w mieście grubą rybę z KGB. Nie rozumiem, dlaczego szef Wydziału Europejskiego nalegał, żebym przyjechał tutaj o tej parszywej porze roku? - Dicky okrążał wolno ciemny garaż szukając miejsca, aby zaparkować.

- Werner nie rozpoznał Ericha Stinnesa - powiedziałem. - Rozpoznała go żona Wernera. Z jego powodu ogłoszono stan pogotowia w naszym Departamencie. Tutaj jest miejsce.

- Za ciasno, to duży samochód. Stan pogotowia? Nie musisz mi tego mówić, chłopie. Zarządzenie w tej sprawie sam podpisywałem, nie pamiętasz? Szef Niemieckiej Sekcji? Tylko że ja nigdy nie widziałemEricha Stinnesa. Nie rozpoznałbym Ericha Stinnesa, nawet gdyby pochodził z Księżyca. Ty jesteś jedynym, który może go zidentyfikować. Dlaczego ja musiałem przyjeżdżać?

- Jesteś tutaj, aby decydować co robić. Nie mam odpowiedniej rangi ani nie jestem dostatecznie godny zaufania, aby podejmować decyzje. Co byś powiedział o miejscu tam, obok białego mercedesa?

- Aha - przytaknął Dicky. Miał kłopot z zaparkowaniem samochodu na obszarze wytyczonym przez białe linie. Jeden ze strażników, rosły mężczyzna o kamiennej twarzy w sztywnym mundurze i wypolerowanych wysokich butach, podszedł, aby nas obserwować. Stanął gapiąc się, podparty pod boki, podczas gdy Dicky ruszał do przodu i cofał próbując wcisnąć się między białą limuzynę i słup betonowy, na którym widniały różnokolorowe ślady lakierów samochodowych.

- Czy naprawdę powiodło ci się z tą blondynką pracującą u Breta? - spytał mnie Dicky, gdy rezygnując z pierwotnego zamierzenia wjechał na wstecznym biegu na inne miejsce, oznakowane jako Zarezerwowane.

- Z Glorią? Myślałem, że każdy wie o mnie i o Glorii - odpowiedziałem. W rzeczywistości nie znałem jej lepiej niż Dicky, nie zdołałem jednak oprzeć się pokusie podrażnienia go. - Żona opuściła mnie. Jestem znów wolnym człowiekiem.

- Twoja żona uciekła - powiedział Dicky złośliwie. - Twoja żona pracuje dla tych cholernych Ruskich.

- To sprawa już zakończona - odparłem. Nie miałem zamiaru rozmawiać ani o mojej żonie i dzieciach, ani o żadnym innym problemie. Gdybym chciał porozmawiać, Dicky byłby ostatnią osobą, którą wybrałbym na powiernika.

- Ty i Fiona byliście bardzo blisko - rzucił Dicky oskarżające

- To nie zbrodnia być zakochanym we własnej żonie - odpowiedziałem.

- Temat tabu, co? - Dickiemu sprawiało przyjemność dotykanie newralgicznego miejsca i obserwowanie reakcji. Powinienem być mądrzejszy i nie odpowiadać na jego zaczepki. Byłem winny przez związek. Raz jeszcze stałem się kandydatem przyjętym na próbę i miałem pozostać nim dopóki znów nie udowodnię wszystkim mojej lojalności. Nic nie zostało przeciwko mnie powiedziane oficjalnie, jednak drobny wybuch złości Dickyego nie był pierwszą oznaką tego, co Departament rzeczywiście czuje.

- Nie wybrałem się w tę podróż, aby dyskutować o Fionie - powiedziałem.

- Nie wszczynaj sprzeczki - rzekł Dicky. - Chodźmy porozmawiać z twoim przyjacielem Wernerem i skończmy z tym. Nie mogę się doczekać, ażeby się wydostać z tej plugawej, piekielnej dziury. Styczeń i luty: to jest okres, w którym rozsądni ludzie jadą do Meksyku. A nie w środku pory deszczowej. - Dicky otworzył drzwi samochodu, a ja prześlizgnąłem się przez siedzenie, aby wysiąść na jego stronę. - Prohibido aparcar - powiedział strażnik.

- Słucham? - zapytał Dicky, a mężczyzna powtórzył to jeszcze raz.

Dicky uśmiechnął się i wytłumaczył łamanym hiszpańskim, że jesteśmy gośćmi tego hotelu oraz że pozostawimy samochód jedynie na pół godziny, gdyż mamy bardzo ważne spotkanie w interesach.

- Prohibido aparcar - beznamiętnie rzekł strażnik.

- Daj mu trochę pieniędzy, Dicky - powiedziałem. - Tylko o to mu chodzi.

Strażnik bezpieczeństwa przeniósł spojrzenie z Dickyego na mnie i kciukiem wygładził sumiaste czarne wąsy. Był potężnym mężczyzną, równie wysokim jak Dicky, lecz dwukrotnie szerszym.

- Nie zamierzam mu niczego dawać - rzekł Dicky. - Nie będę mu dwa razy płacił.

- Pozwól mi to zrobić - poprosiłem. - Mam przy sobie trochę drobnych.

- Ani mi się waż - powiedział Dicky. - Musisz nauczyć się, jak należy postępować z tymi ludźmi. - Obrzucił spojrzeniem strażnika. - Nada! Nada! Nada! Entiendo?

Strażnik popatrzył na naszego chevroleta, podniósł wycieraczkę i z łoskotem spuścił ją z powrotem na szybę. - Zniszczy nam samochód - powiedziałem. - Nie czas wdawać się w rozróbę, której nie wygrasz.

- Nie boję się go - odparł Dicky.

- Wiem, że się nie boisz, ale ja tak. - Wepchnąłem się przed niego, zanim zdążył zamachnąć się na strażnika. Pod czarującą powierzchownością Dickyego kryła się znaczna doza zawziętości, a nawet brutalności; był zapalonym członkiem klubu judo przy Ministerstwie Spraw Zagranicznych. Dicky nie bał się niczego i właśnie dlatego nie lubiłem z nim pracować. Wsunąłem kilka banknotów w wyczekującą rękę strażnika i popchnąłem Dickyego w kierunku napisu: WINDA DO HALLU HOTELOWEGO. Strażnik, z twarzą nadal pozbawioną jakichkolwiek uczuć, patrzył w ślad za nami. Dicky wcale nie był zadowolony. Myślał, że próbowałem obronić go przed strażnikiem i przez moją interwencję poczuł się poniżony.Hall hotelowy był tą samą wszechobecną kombinacją przyciemnianych luster, plastikowych marmurów i podłoża gąbczastych dywanów, którą międzynarodowi podróżni uważają za godną podziwu. Usiedliśmy pod ogromną ekspozycją sztucznych kwiatów i przyglądaliśmy się fontannie.

- Machismo - odezwał się ponuro Dicky. Czekaliśmy, aż portier w cylindrze znajdzie nam taksówkarza, który zawiózłby nas do mieszkania Wernera.

- Machismo - powtórzył w zamyśleniu. - Każdy z nich ma obsesję na tym punkcie. To dlatego nie można na nic się tutaj doczekać. Mam zamiar złożyć zażalenie dyrektorowi na tego drania na dole.

- Zaczekaj z tym, dopóki nie będziemy mieli samochodu - poradziłem.

- W każdym razie ambasada wysłała radcę, aby nas powitał. Oznacza to, że Londyn kazał udzielić nam pełneg...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin