Philip K. Dick - Majstersztyk.doc

(51 KB) Pobierz

Philip K. Dick - Majstersztyk

 

 

 

Pod kopterem Milta Biskle'a rozposcieraly sie zyzne od niedawna ziemie. Zrobil dobra robote w tej strefie Marsa, znów zielonej, odkad odtworzyl starozytna siec nawadniajaca. Wiosna - dwie wiosny rocznie przyszly do tego jesiennego swiata piasku i skaczacych ropuch, swiata wyschnietej spekanej ziemi i pylu minionych czasów, ponurych i bezwodnych ugorów.
Juz niedlugo pojawia sie pierwsi przybysze z Ziemi, obejma swoje nadzialy i przystapia do pracy. On swoje zrobil. Moze wróci na Ziemie albo sprowadzi rodzine tutaj wykorzystujac prawo pierwszenstwa - nalezalo mu sie to jako inzynierowi rekonstrukcji. Strefa Zólta znacznie wyprzedzila strefy wszystkich innych inzynierów i teraz przyszedl czas nagrody.
Milt Biskle wyciagnal reke i wcisnal klawisz dlugodystansowego przekaznika.
- Tu rekonstruktor Strefy Zóltej - zglosil sie. - Potrzebuje psychiatry. Wszystko jedno jakiego, byle szybko.

Kiedy Milt Biskle wszedl do gabinetu, doktor DeWinter wstal i wyciagnal reke na powitanie.
- Slyszalem - powiedzial - ze ze wszystkich przeszlo czterdziestu inzynierów rekonstrukcji pan okazal sie najbardziej twórczy. Nic dziwnego, ze jest pan wyczerpany. Nawet Bóg musial odpoczac po szesciu dniach takiej pracy, a pan to robil przez lata.. Czekajac na panskie przybycie otrzymalem z Ziemi wiadomosci, które pana zainteresuja - powiedzial biorac z biurka biuletyn.
- "Pierwszy transport osadników przybywa na Marsa..." i tak dalej. Zostana skierowani do panskiego sektora. Gratulacje, panie Biskle.
- A gdybym tak wrócil na Ziemie? - spytal Milt Biskle.
- Ale jezeli chce pan tu objac nadzial dla swojej rodziny... - Chce, zeby pan cos dla mnie zrobil - powiedzial Milt. - Ja jestem zbyt zmeczony, zeby... - tu zrobil gest reka. - Albo moze przygnebiony. W kazdym razie chcialbym, zeby pan zalatwil umieszczenie moich rzeczy lacznie z moim doniczkowym wugiem na pokladzie transportowca wracajacego na Ziemie.
- Szesc lat pracy - powiedzial DeWinter. - A teraz chce pan zrezygnowac z nagrody. Bylem niedawno na Ziemi i wszystko jest tam tak, jak pan pamieta...
- Skad pan wie, jak ja to pamietam?
- Powinienem raczej powiedziec - poprawil sie gladko DeWinter - ze wszystko jest tam, jak bylo. Przeludnienie, ciasne komunalne mieszkania z jedna mala kuchnia na siedem rodzin. Autostrady tak zatloczone, ze przed jedenasta nie mozna ruszyc z miejsca.
- Dla mnie - powiedzial Milt Biskle - przeludnienie bedzie atrakcja po szesciu latach spedzonych w towarzystwie automatów. - Zdecydowal sie. Mimo tego wszystkiego, czego dokonal tutaj, a moze wlasnie dlatego, postanowil wracac. Bez wzgledu na argumenty psychiatry.
Doktor DeWinter mruczal pod nosem.
- A jesli panska zona i dzieci znajduja sie w tym pierwszym transporcie? - Raz jeszcze podniósl biuletyn ze swojego uporzadkowanego biurka i zaczal go przegladac. - Biskle Fay, Biskle Laura, Biskle June. Kobieta i dwoje dzieci. Czy to panska rodzina?
- Tak - przyznal Milt drewnianym glosem patrzac wprost przed siebie.
- Sam pan widzi, ze nie moze pan wracac na Ziemie. Niech pan lepiej zalozy wlosy i przygotuje sie na spotkanie ich na Lotnisku Numer Trzy. I niech pan wymieni zeby. Teraz ma pan stalowe.
Dotkliwie zawiedziony Biskle kiwnal glowa. Jak wszyscy Ziemianie stracil zeby i wlosy na skutek opadu radioaktywnego w czasie wojny. W swojej codziennej samotnej pracy nad rekonstrukcja Strefy Zóltej Marsa nie korzystal z kosztownej peruki przywiezionej z Ziemi, co zas do zebów, to uwazal, ze szczeka z nierdzewnej stali jest znacznie wygodniejsza niz plastykowa w kolorze naturalnym. Dowodzilo to, jak bardzo oddalil sie od wspólzycia z ludzmi, Poczul sie lekko zawstydzony; doktor DeWinter mial racje.
Poczucie wstydu towarzyszylo mu od czasu zwyciestwa nad Proxmenami. Ta wojna budzila w nim sprzeciw; nie mógl sie pogodzic z tym, ze jedna z dwóch wspólzawodniczacych ras musiala zginac, skoro obie mialy uzasadnione potrzeby.
To wlasnie Mars byl zródlem konfliktu. Obie cywilizacje potrzebowaly go jako kolonii dla umieszczenia nadmiaru ludnosci. Dzieki Bogu w ostatnim roku wojny Ziemia uzyskala przewage techniczna i teraz nie Proxmeni, a on i inni Ziemianie przywracali Marsa do stanu uzywalnosci.
- Nawiasem mówiac - odezwal sie DeWinter - przypadkiem wiem o panskim planowanym wystapieniu na forum inzynierów rekonstrukcji.
Milt Biskle spojrzal na doktora.
- Prawde mówiac - powiedzial DeWinter - wiemy, ze wlasnie teraz zebrali sie w Strefie Czerwonej, zeby wysluchac panskiej relacji. - Z szuflady biurka doktor wyjal jojo, wstal i z wielka wprawa zaczal wykonywac figure zwana "wyprowadzaniem psa". - Panskiego paranoicznego wystapienia o tym, ze cos jest nie w porzadku, chociaz nie potrafi pan dokladnie stwierdzic, o co chodzi.
- To jest zabawka popularna w ukladzie Proximy - powiedzial Biskle. - Tak w kazdym razie przeczytalem w jednym z artykulów.
- Hmm. O ile wiem, pochodzi ona z Filipin. - Doktor DeWinter zamyslil sie robiac "dookola swiata". Wychodzilo mu znakomicie. - Pozwolilem sobie przeslac na to zebranie inzynierów rekonstrukcji ekspertyze na temat panskiego stanu psychicznego. Z przykroscia stwierdzam, ze zostanie ona tam odczytana publicznie.
- Nadal zamierzam powiedziec tam swoje - stwierdzil Biskle.
- No cóz, widze pewna mozliwosc kompromisu. Niech pan przywita swoja rodzine, kiedy ta przybedzie na Marsa, a potem zorganizujemy panu wycieczke na Ziemie. Na panski koszt. W zamian za to pan zgodzi sie nie wystepowac na zebraniu inzynierów rekonstrukcji i nie obciazac ich w zaden sposób swoimi mglistymi podejrzeniami. DeWinter wpatrywal sie w niego z napieciem. - Ostatecznie jest to krytyczna chwila, przybywaja pierwsi osadnicy. Nie chcemy tu awantur, nie chcemy nikogo straszyc.
- Moze pan cos dla mnie zrobic? - spytal Biskle. - Niech mi pan pokaze, ze ma pan peruke. I sztuczna szczeke. Tak, zebym mial pewnosc, ze jest pan Ziemianinem.
Doktor DeWinter przekrzywil peruke i wyluskal z ust sztuczna szczeke.
- Przyjmuje panska propozycje - powiedzial Milt Biskle. - Jezeli dopilnuje pan, zeby moja zona dostala nadzial, który dla niej wybralem.
Skinawszy glowa DeWinter pchnal w jego strone mala biala koperte.
- Tu jest panski bilet. Powrotny, oczywiscie.
Mam nadzieje, pomyslal Biskle biorac bilet. Ale to zalezy od tego, co zobacze na Ziemi. Lub raczej od tego, co pozwola mi tam zobaczyc.
Mial przeczucie, ze pozwola mu zobaczyc bardzo niewiele. Tak malo, jak to tylko bedzie w proxmenskiej mocy.

Kiedy jego statek wyladowal na Ziemi, czekala na niego przewodniczka w eleganckim uniformie.
- Pan Biskle? - Szczupla, urodziwa i nieprzyzwoicie mloda, podeszla do niego energicznie. - Nazywam sie Mary Ableseth, jestem panska przewodniczka z biura podrózy Tourplan. Pokaze panu planete podczas panskiego krótkiego pobytu. - Usmiechnela sie promiennie i bardzo profesjonalnie, az go odrzucilo. - Bede panu towarzyszyc w dzien i w nocy.
- W nocy tez? - zdolal wyjakac.
- Tak, panie Biskle. To mój zawód. Spodziewamy sie, ze moze pan sie czuc zagubiony po latach pracy na Marsie... pracy, która my na Ziemi cenimy i podziwiamy tak, jak na to zasluguje. - Poszla obok niego kierujac go w strone zaparkowanego koptera. - Od czego chcialby pan zaczac? Nowy Jork? Broadway? Nocne kluby, teatry, restauracje...
- Nie, do Central Parku. Posiedziec na lawce.
- Central Parku juz nie ma, panie Biskle. Zostal zmieniony w parking rzadowy, kiedy byl pan na Marsie.
- Rozumiem - powiedzial Milt Biskle. - W takim razie Portsmouth Square w San Francisco. - Otworzyl drzwiczki koptera.
- To tez jest teraz parking - powiedziala miss Ableseth potrzasajac lsniacymi rudymi wlosami. - Mamy tu takie diabelne przeludnienie. Moze pan spróbuje czegos innego. Zostalo jeszcze kilka parków, zdaje sie, ze jest cos w Kansas i dwa w Utah, na poludnie, kolo St. George.
- To zla wiadomosc - powiedzial Milt. - Czy mozemy sie zatrzymac przy automacie z amfetamina? Musze zazyc cos pobudzajacego, zeby sie podreperowac.
- Oczywiscie - powiedziala miss Ableseth wdziecznie sklaniajac glowe.
Milt Biskle podszedl do pobliskiego automatu ze srodkami pobudzajacymi, wyjal kieszeni dziesiatke i wrzucil ja do otworu automatu.
Moneta przeleciala przez automat i z brzekiem upadla na chodnik.
- Dziwne - mruknal zaskoczony Biskle.
- Chyba wiem, o co chodzi - powiedziala miss Ableseth. - Ma pan marsjanskie monety przystosowane do mniejszej grawitacji.
- Hmm - mruknal Milt Biskle podnoszac monete. Jak przewidywala miss Ableseth, czul sie zdezorientowany. Patrzyl, jak ona wrzuca swoja monete i wyjmuje fiolke z pastylkami amfetaminy. Jej wyjasnienie brzmialo sensownie, a jednak...
- Mamy teraz ósma wieczór czasu lokalnego - powiedziala miss Ableseth - a ja nie jadlam jeszcze kolacji, choc pan pewnie jadl na pokladzie. Moze mnie pan zaprosi na kolacje? Moglibysmy porozmawiac przy butelce pinot noir o tych niejasnych podejrze-niach, które sprowadzily pana na Ziemie. Ze dzieje sie cos bardzo niedobrego i ze cala wspaniala praca nad rekonstrukcja Marsa nie ma sensu. Chetnie bym o tym posluchala. - Skierowala go do koptera i wcisneli sie razem na tylne siedzenie. Milt Biskle stwierdzil, ze jego towarzyszka jest ciepla, przymilna i zdecydowanie ludzka. Poczul zazenowanie, serce walilo mu jak przy Bóg wie jakim wysilku. Od dawna nie byl tak blisko kobiety.
- Prosze posluchac - powiedzial, podczas gdy kopter automatycznie wzniósl sie nad parkingiem. - Jestem zonaty, mam dwoje dzieci i przylecialem tutaj w okreslonym celu. Przybylem na Ziemie, zeby dowiesc, ze to Proxmeni wygrali wojne i ze nieliczni pozostali ludzie sa ich niewolnikami, pracujacymi dla... - Umilkl. To bylo beznadziejne. Miss Ableseth nadal przytulala sie do niego.
- Czy pan naprawde mysli, ze jestem agentka Proxów? - spytala miss Ableseth po chwili, kiedy przelatywali nad Nowym Jorkiem.
- N-nie - odpowiedzial Milt Biskle. - Chyba nie. - Uwzgledniajac sytuacje, nie wydawalo sie to prawdopodobne.
- Wlasciwie dlaczego ma pan spedzac swój czas na Ziemi w zatloczonym, halasliwym hotelu? Moze pan zamieszka u mnie, w New Jersey. Miejsca jest dosyc, a mnie byloby bardzo milo.
- Zgoda - powiedzial Biskle czujac daremnosc dyskusji.
- To znakomicie. - Miss Ableseth wydala polecenie kopterowi, który skrecil na pólnoc. - Zjemy kolacje na miejscu. Tak bedzie taniej, zreszta do wszystkich przyzwoitszych restauracji jest o tej porze dwugodzinna kolejka. Pewnie pan juz zapomnial. Jak to bedzie cudownie, kiedy polowa ludzi wyemigruje!
- Tak - powiedzial Biskle przez zacisniete szczeki. - I bedzie im sie podobalo na Marsie. Zrobilismy tam dobra robote. - Poczul przyplyw optymizmu, poczucie dumy z dziela, które wykonali on i jego wspólrodacy. - Sama pani zobaczy, miss Ableseth.
- Mówmy sobie po imieniu - zaproponowala poprawiajac ciezka ruda peruke, która jej sie przekrzywila w ciasnej kabinie koptera.
- Dobrze - zgodzil sie Biskle i, jesli nie liczyc cmiacego poczucia nielojalnosci w stosunku do zony, zrobilo mu sie bardzo milo.
- Na Ziemi wszystko odbywa sie szybko - wyjasnila Mary Ableseth. - Z powodu wielkiego cisnienia przeludnienia. - Poprawila sobie szczeke, która tez jej sie przesunela.
- Wlasnie widze - zgodzil sie Milt Biskle i sam tez poprawil peruke i zeby. Czyzbym sie mylil? zadawal sobie pytanie. Widzial przeciez w dole swiatla Nowego Jorku. Ziemia zdecydowanie nie byla wyludniona pustynia i cala cywilizacja pozostala nietknieta.
A moze byla to tylko iluzja narzucona jego systemowi percepcyjnemu za posrednictwem nie znanych mu proxmenskich technik psychiatrycznych? Przeciez jego moneta przeleciala na wylot przez automat z amfetamina. Czy to nie sygnal, ze cos tu jest tajemniczo i okropnie nie w porzadku?
Moze tego automatu wcale tam nie bylo?

Nastepnego dnia Milt i Mary Ableseth odwiedzili jeden z niewielu ocalalych parków, w poludniowej czesci stanu Utah u podnóza gór. Park, choc niewielki, byl jaskrawozielony i uroczy. Milt Biskle lezal na trawie obserwujac wiewiórke, która jak na sprezynie odskakiwala w strone drzewa ciagnac za soba szara smuge ogona.
- Na Marsie nie ma wiewiórek - powiedzial sennie Milt Biskle.
Mary Ableseth w skapym opalaczu wyciagnela sie na wznak z zamknietymi oczami.
- Przyjemnie jest tutaj, Milt. Wyobrazam sobie, ze tak musi byc na Marsie. - Na autostradzie za granica parku utrzymywal sie ozywiony ruch. Halas przypominal Miltowi szum fal Pacyfiku. Podzialalo to na niego uspokajajaco. Wszystko wygladalo dobrze. Rzucil wiewiórce orzeszek. Ta skrecila, kicnela w strone orzeszka, jej zmyslny pyszczek wyrazal zywe zainteresowanie.
Kiedy usiadla trzymajac w lapkach orzeszek, Milt Biskle rzucil drugi orzeszek nieco w prawo. Wiewiórka uslyszala, jak spada wsród klonowych lisci i nastawila uszy. Miltowi przypomnialo to, jak bawil sie ze swoim kotem, starym ospalym kocurem, którego mieli z bratem, kiedy Ziemia nie byla jeszcze tak przeludniona i kiedy wolno bylo trzymac w domu zwierzeta. Czekal, az Kabaczek - tak sie nazywal kocur - zasnie i wtedy rzucal jakis maly przedmiot w kat pokoju. Kabaczek budzil sie. Otwieral oczy, nastawial uszy, odwracal sie i siedzial tak przez pietnascie minut nasluchujac i wypatrujac, zastanawiajac sie, co tam halasuje.
Milt poczul smutek wspominajac swoje dobroduszne zarty ze starego kocura, ostatniego legalnego zwierzaka domowego, który juz od tylu lat nie zyje. Ale na Marsie znów bedzie mozna miec koty. To mu poprawilo humor.
Prawde mówiac, podczas swoich lat pracy na Marsie Milt mial ulubienca. Marsjanska rosline. Przywiózl ja na Ziemie i stala teraz na stoliku w pokoju Mary Ableseth, z galazkami zwisajacymi raczej zalosnie. Nie czula sie zbyt dobrze w obcym klimacie Ziemi.
- Dziwne - mruknal Milt - ze mój wug tak zmarnial. Zdawaloby sie, ze w wilgotniejszej atmosferze...
- To grawitacja - odezwala sie Mary nie otwierajac oczu. Oddychala regularnie, prawie spala.
Milt przygladal sie lezacej kobiecie majac przed oczami Kabaczka w podobnej sytuacji. Hipnogogiczna chwila miedzy jawa a snem, kiedy miesza sie to co swiadome i to co nieswiadome... siegnal reka po kamyk.
Rzucil go w liscie blisko glowy Mary.
Zerwala sie z szeroko otwartymi oczami gubiac góre kostiumu. Nastawila uszu.
- My, Ziemianie - powiedzial Milt - utracilismy kontrole nad muskulatura uszu. Nawet czysto odruchowa.
- Co mówisz? - spytala mruzac oczy i zawiazujac biustonosz.
- Nasza zdolnosc do nastawiania uszu zanikla - wyjasnil Milt. - W odróznieniu od psów i kotów. Samo badanie morfologiczne czlowieka nie zdradza tego, bo odpowiednie miesnie sa na miejscu. Popelniliscie blad.
- Nie wiem, o co ci chodzi - powiedziala Mary ponuro. Poswiecila cala uwage na poprawianie biustonosza ignorujac obecnosc Milta.
- Wracajmy do mieszkania - powiedzial wstajac. Odechcialo mu sie lezec na trawie, bo przestal wierzyc w realnosc parku. Falszywa wiewiórka, falszywa trawa... czy rzeczywiscie? Czy kiedykolwiek pokaza mu prawde ukryta pod maska iluzji?
Wielce watpliwe.
Wiewiórka podbiegla za nimi kawalek, kiedy szli do zaparkowanego koptera, potem zajela sie rodzina z dwoma malymi chlopcami, dzieci rzucaly jej orzechy i wiewiórka uganiala sie za nimi z wielka energia.
- Jak zywa - powiedzial Milt. I byla to prawda.
- Szkoda, ze nie spedziles wiecej czasu z doktorem DeWinterem, Milt. On by ci pomógl - powiedziala Mary dziwnie twardym glosem.
- Nie watpie - zgodzil sie Milt Biskle wsiadajac do zaparkowanego koptera.
Kiedy znalezli sie z powrotem w pokoju Mary, Milt stwierdzil, ze jego wug usechl. Wyraznie zginal z braku wilgoci.
- Nie próbuj szukac wyjasnienia - powiedzial do Mary, kiedy stali we dwoje patrzac na zwiedle, martwe pedy pelnej do niedawna wigoru rosliny. - Dobrze wiesz, czego to dowodzi. Ziemia powinna byc wilgotniejsza niz Mars, nawet po rekonstrukcji. Tymczasem ta roslina zupelnie wyschla. Na Ziemi nie ma kropli wilgoci, bo, jak przypuszczam, proxmenskie bomby wysuszyly oceany. Czy mam racje?
Mary nie odpowiedziala.
- Jednego nie rozumiem - ciagnal dalej Milt. - W jakim celu podtrzymujecie te iluzje, skoro skonczylem swoja robote.
- Moze sa inne planety wymagajace rekonstrukcji - powiedziala Mary po chwili.
- Czy jest was az tyle?
- Myslalam o Ziemi. Tutaj. Jej rekonstrukcja bedzie wymagala pracy pokolen; potrzebny bedzie talent i umiejetnosci wszystkich inzynierów rekonstrukcji... Oczywiscie, ide za twoja hipotetyczna logika - dodala.
- Wiec naszym nastepnym zadaniem jest Ziemia. Dlatego pozwoliliscie mi tu przyleciec. Co wiecej, bede musial tu zostac. - Uswiadomil to sobie doglebnie i dotkliwie w przeblysku intuicji. - Nie wróce juz na Marsa i nie zobacze wiecej Fay. Ty masz ja zastapic. - Wszystko sie zgadzalo.
- Cóz - Mary usmiechnela sie z przekasem - umówmy sie, ze próbuje. - Poglaskala go po rece. Bosa, wciaz jeszcze w opalaczu, powoli zblizala sie do niego coraz bardziej.
Odsunal sie przestraszony, potem wzial uschnieta marsjanska rosline, zaniósl ja do zsypu na smieci i wrzucil wysuszone kruche badyle. Znikly natychmiast.
- A teraz - rzucila pospiesznie Mary - polecimy do Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Nowym Jorku, potem, jezeli starczy nam czasu, do Instytutu Smithsona w Waszyngtonie. Kazano mi znajdowac ci zajecia, zebys nie mial czasu na myslenie.
- Ale ja juz mysle - powiedzial Milt, patrzac, jak Mary przebiera sie w szara welniana suknie. Nic mnie od tego nie powstrzyma. I ty o tym wiesz. Tak samo bedzie z kazdym inzynierem rekonstrukcji, który skonczy swoja strefe. Ja jestem tylko pierwszy.
Przynajmniej nie jestem sam, pomyslal. Poczul sie nieco podniesiony na duchu.
- Jak wygladam? - spytala Mary malujac usta przed lustrem.
- Doskonale - powiedzial Milt bez entuzjazmu, zastanawiajac sie, czy Mary bedzie podejmowac kolejno wszystkich inzynierów rekonstrukcji, zostajac kochanka kazdego z nich. Nie dosc, ze nie jest tym, kim sie wydaje, to jeszcze nie bedzie moja na stale.
Odczuwal to jako nieuzasadniona strate.
Uswiadomil sobie, ze zaczal sie do niej przywiazywac. Mary byla zywa istota, czy byla Ziemianka, czy nie. Przynajmniej nie przegralismy wojny z jakimis cieniami, przegralismy z autentycznymi zywymi organizmami. Troche mu to poprawilo samopoczucie.
- Mozemy ruszac do Muzeum Sztuki Nowoczesnej? - spytala Mary dziarsko, z usmiechem.
Pózniej, w Instytucie Smithsona, po obejrzeniu samolotu Lindbergha z 1927 roku i niesamowicie starozytnej maszyny braci Wright - wygladala, jakby miala przynajmniej milion lat - dostrzegl eksponat, który spodziewal sie zobaczyc.
Nie mówiac nic Mary - byla pochlonieta studiowaniem gabloty z kamieniami pólszlachetnymi w ich naturalnym, nie szlifowanym stanie - oddalil sie i po chwili stal przed eksponatem zatytulowanym ZOLNIERZE Z PROXIMY, ROK 2014.
Za szklana tafla zastygli trzej proxmenscy zolnierze, z czarnymi pyskami zaplamionymi smarem i krwia, z bronia gotowa do strzalu, w improwizowanym bunkrze z resztek transportera opancerzonego. Obok zwisal bezwladnie zakrwawiony sztandar. Byl to ostatni punkt oporu pokonanego wroga. Te istoty musialy sie poddac albo zginac.
Wokól stala gapiac sie gromadka zwiedzajacych.
- Jak zywe, co? - odezwal sie Milt Biskle do najblizszego.
- Bardzo - powiedzial starszy, siwowlosy mezczyzna w okularach. - Czy byl pan na froncie? - spytal patrzac Miltowi w oczy.
- Jestem rekonstruktorem - odparl Milt. - Inzynierem Strefy Zóltej.
- Ach tak - mezczyzna spojrzal na niego z szacunkiem. - Ale ci Proxmeni groznie wygladaja, co? Prawie, jakby mieli za chwile wyskoczyc z tej gabloty i walczyc z nami na smierc i zycie. - Wyszczerzyl zeby w usmiechu. - Trzeba im przyznac, ze dzielnie sie bronili.
- Te ich pistolety przyprawiaja mnie o gesia skóre. Sa az nazbyt realistyczne - wtracila siwa, sucha zona mezczyzny i z dezaprobata odeszla.
- Ma pani racje - powiedzial Milt Biskle. - Wygladaja przerazajaco prawdziwie, bo sa prawdziwe. - Tutaj nie bylo sensu wysilac sie na tworzenie iluzji, bo autentyki znajdowaly sie pod reka, latwo dostepne. Milt dal nura pod bariera ochronna i kopniakiem roztrzaskal szybe gabloty, która z wielkim brzekiem roz-sypala sie w deszcz okruchów.
Kiedy nadbiegla Mary, Milt wyrwal bron jednemu z zastyglych Proxmenów i wymierzyl ja w strone Mary.
Stanela dyszac gwaltownie. Patrzyla na niego w milczeniu.
- Jestem gotów pracowac dla was - powiedzial Milt trzymajac fachowo pistolet. - Ostatecznie, jezeli moja rasa nie istnieje, nie moge rekonstruowac swiatów dla niej, nawet ja to rozumiem. Ale chce znac prawde. Pokaz mi prawde, a bede nadal wykonywac swoja prace.
- Nie, Milt - powiedziala Mary. - Gdybys poznal prawde, nie móglbys zyc i pracowac. Skierowalbys te bron przeciwko sobie. - Mówila spokojnie, nawet ze wspólczuciem, ale oczy miala szeroko otwarte, czujne.
- W takim razie zabije najpierw ciebie, a potem siebie.
- Zaczekaj - zamyslila sie. - Milt... to jest takie trudne. Nie wiesz absolutnie nic i spójrz, w jakim jestes stanie. Wyobraz sobie, jak bedziesz sie czul, kiedy zobaczysz, jak twoja planeta wyglada naprawde. Ja ledwo moge to wytrzymac, a ja jestem... - Zawahala sie.
- Powiedz to.
- Ja jestem tylko - to slowo nie chcialo jej przejsc przez gardlo - przybyszem.
- Wiec mam racje. Powiedz to na glos.
- Masz racje, Milt - westchnela.
Zjawili sie dwaj umundurowani straznicy z bronia. - Nic sie pani nie stalo, miss Ableseth?
- Na razie nie - powiedziala Mary nie spuszczajac wzroku z Milta i jego pistoletu. - Zaczekajcie - polecila straznikom.
- Tak jest. - Straznicy staneli, nikt sie nie ruszal.
- Czy jakies ziemskie kobiety przezyly? - spytal Milt.
- Nie - odpowiedziala Mary po chwili. - Ale my, Proxmeni, pochodzimy, jak wiesz, z tego samego gatunku co wy. Mozemy sie wiec krzyzowac. Czy to cie pociesza?
- Jasne - powiedzial. - Bardzo. - Mial teraz ochote strzelic sobie w leb bez dalszej zwloki. Tylko z najwiekszym wysilkiem oparl sie impulsowi. Wiec jednak mial racje; tam, na Lotnisku Numer Trzy na Marsie, to nie byla Fay. - Posluchaj - zwrócil sie do Mary Ableseth - chce wrócic na Marsa. Przylecialem tutaj, zeby sie czegos dowiedziec. Dowiedzialem sie i teraz chce wracac. Moze zwróce sie znów do doktora DeWintera, moze bedzie mógl mi pomóc. Masz cos przeciw temu?
- Nie. - Chyba rozumiala, co on czuje. - Ostatecznie cala twoja praca wiaze sie z tamtym miejscem. Masz prawo do powrotu. Ale wczesniej czy pózniej bedziesz musial zaczac prace tutaj, na Ziemi. Mozemy poczekac rok, nawet dwa. W koncu jednak Mars zostanie zasiedlony i bedziemy potrzebowac przestrzeni zyciowej. A tutaj, jak sie sam przekonasz, bedzie duzo trudniej. - Spróbowala sie bezskutecznie usmiechnac; zauwazyl jej wysilek. - Przykro mi, Milt.
- Mnie tez - powiedzial Milt Biskle. - Do diabla, zrobilo mi sie przykro, kiedy zwiadl mój wug. Juz wtedy znalem prawde. Nie musialem sie domyslac.
- Pewnie cie zainteresuje, ze inzynier Strefy Czerwonej, Cleveland Andre, wystapil na zebraniu zamiast ciebie. I przekazal inzynierom twoje podejrzenia dodajac swoje. Przeglosowali wyslanie tu, na Ziemie, oficjalnego delegata dla zbadania sprawy. Jest teraz w drodze.
- Interesuje mnie to - powiedzial Milt - ale nie ma to wiekszego znaczenia. Nic to nie zmienia. - Odlozyl bron. - Czy moge teraz wrócic na Marsa? - Czul zmeczenie. - Powiedz doktorowi DeWinterowi, ze wracam. - Powiedz mu, pomyslal, zeby przygotowal wszystkie techniki psychiatryczne, jakie ma w zanadrzu, bo bedzie ich potrzebowal. - A co z ziemskimi zwierzetami? - spytal. - Czy ich formy przetrwaly? Co z psami i kotami?
Mary spojrzala na strazników, przebiegl miedzy nimi blysk porozumienia.
- Moze jednak spróbujemy - powiedziala.
- Co spróbujecie? - spytal Milt.
- Pokazac ci. Tylko na chwile. Wyglada, ze znosisz to lepiej, niz przypuszczalismy. Wedlug nas masz do tego prawo. Tak, Milt - dodala. - Psy i koty przezyly. Mieszkaja tu wsród ruin. Chodz i patrz.
Czy nie miala racji poprzednio, myslal idac za nia. Czy naprawde chce to zobaczyc? Czy potrafie stawic czolo rzeczywistosci - temu, co dotychczas uwazali za konieczne ukrywac przede mna?
Przy wyjsciu z muzeum Mary stanela.
- Wyjdz na zewnatrz, Milt. Ja tu na ciebie zaczekam - powiedziala.
Z wahaniem zrobil kilka kroków.
I zobaczyl.
Tak, jak powiedziala Mary, byly to ruiny. Miasto zostalo sciete na wysokosci trzech stóp od ziemi. Budynki zmienily sie w puste kwadraty pozbawione zawartosci, niczym jakis nieskonczony system starozytnych dziedzinców. Nie mógl uwierzyc, ze to co widzi, jest nowe; wydawalo sie, ze opuszczone ruiny byly tu zawsze, dokladnie takie jak teraz. I... jak dlugo takie pozostana?
Z prawej strony wyladowal na zasypanej gruzem ulicy skomplikowany, ale niewielki mechanizm. Na oczach Milta wypuscil wiazke pseudopodiów, które wwiercily sie w pobliskie fundamenty. Zelazobetonowe sciany nagle rozsypaly sie w proch; ukazala sie naga ziemia, ciemnobrazowa, przepalona atomowym zarem wytworzonym przez autonomiczny automat oczyszczajacy - bardzo podobny, pomyslal Milt Biskle, do tych, które stosuja na Marsie. W jakims niewielkim stopniu automat wykonywal zadanie usuwania przeszlosci. Z wlasnego doswiadczenia na Marsie wiedzial, ze wkrótce, moze za pare minut, przybedzie na jego miejsce równie skomplikowany mechanizm, który przygotuje grunt pod nowe budowle.
Po jednej stronie pustej poza tym ulicy staly obserwujac te niesmiale próby odgruzowania dwie szare, chude sylwetki. Dwaj Proxmeni z orlimi nosami, z jasnymi, naturalnymi wlosami ulozonymi w wysokie fryzury, z platkami uszu rozciagnietymi ciezkimi ozdobami.
Tryumfatorzy, pomyslal sobie. Z satysfakcja ogladaja niszczenie pozostalosci zwyciezonej cywilizacji. Któregos dnia wyrosnie tutaj czysto proxmenskie miasto: proxmenska architektura, dziwny, proxmenski rozklad ulic, jednolite budynki jak plywajace w ziemi boje z wieloma podziemnymi pietrami. I mieszkancy, tacy jak ci, zapelnia rampy i szybkobiezne chodniki spieszac do swoich codziennych zajec. A co sie stanie, pomyslal z tymi ziemskimi kotami i psami, które kryja sie w ruinach, jak twierdzi Mary? Czy nawet one wygina? Moze nie calkowicie. Moze znajdzie sie dla nich miejsce w muzeach i ogrodach zoologicznych jako dla dziwadel, na które beda sie gapic. Zabytki nie istniejacego systemu ekologicznego, który juz nic nie znaczy.
A jednak... Mary miala racje. Proxmeni nalezeli do tego samego gatunku co Ziemianie. Nawet gdyby nie mogli sie krzyzowac z ocalalymi Ziemianami, gatunek przetrwa. A przeciez beda sie krzyzowac, pomyslal. Jego wlasny romans z Mary jest zwiastunem przyszlosci. Róznice osobnicze nie sa tak duze. Rezultat moze byc nawet calkiem dobry.
Rezultatem - myslal wchodzac z powrotem do budynku muzeum, moze byc rasa nie calkiem Proxmenów i nie calkiem Ziemian. Z tej krzyzówki moze sie zrodzic cos autentycznie nowego. Przynajmniej mozemy miec taka nadzieje.
Ziemia zostanie odbudowana. Na wlasne oczy widzial ograniczone, ale autentyczne prace rekonstrukcyjne. Moze Proxmeni nie rozporzadzali takimi umiejetnosciami, jak on i jego koledzy... ale teraz, kiedy prace na Marsie byly na ukonczeniu, mógl zaczac tutaj. Sprawa nie byla calkiem beznadziejna. Nie do konca. Podszedl do Mary.
- Zrób cos dla mnie - powiedzial ochryplym glosem. - Zdobadz dla mnie kota, którego bede mógl zabrac na Marsa. Zawsze lubilem koty. Zwlaszcza rude pasiaste.
Jeden ze strazników spojrzal na swojego towarzysza.
- Da sie zrobic, panie Biskle - powiedzial. - Znajdziemy panu... szczeniaka, czy tak sie to nazywa?
- Chyba kociaka - poprawila Mary.

W drodze powrotnej na Marsa Milt Biskle trzymal na kolanach pudelko z rudym kociakiem i obmyslal swój plan. Za pietnascie minut statek wyladuje na Marsie, gdzie przywita go doktor DeWinter czy tez to, co udawalo doktora DeWintera. I wtedy bedzie juz za pózno. Ze swojego miejsca widzial wyjscie awaryjne z czerwonym swiatelkiem. Jego plan wiazal sie z tym wyjsciem. Nie bylo to idealne, ale trudno.
Rudy kociak siegnal lapka i pacnal w dlon Milta, który poczul, jak ostre male pazurki kalecza mu skóre. W zamysleniu przeniósl dlon poza zasieg badajacego swiat zwierzatka. I tak by ci sie nie podobalo na Marsie, pomyslal i wstal z fotela.
Trzymajac pod pacha pudelko podszedl szybko do wyjscia awaryjnego. Zanim stewardesa zdolala mu przeszkodzic, otworzyl drzwi. Zrobil krok i drzwi zamknely sie za nim. Znalazl sie w ciasnej sluzie i zaczal otwierac ciezkie drzwi zewnetrzne.
- Panie Biskle! - dobiegl go glos stewardesy zduszony drzwiami. Uslyszal, jak tamta mocuje sie z drzwiami i stara sie go zatrzymac.
Kiedy zwalnial zamek zewnetrznych drzwi, kociak w pudelku pod jego pacha fuknal gniewnie.
Ty tez? pomyslal Milt i zatrzymal sie.
Smierc, pustka i absolutny brak ciepla przestrzeni kosmicznej saczyly sie do sluzy przez szpare w drzwiach. Poczuwszy to podobnie jak kot cofnal sie instynktownie. Stal tak, trzymajac pudelko, nie próbujac szerzej otworzyc drzwi, i w tej chwili dopadla go stewardesa.
- Panie Biskle - powiedziala zdlawionym glosem - czy pan oszalal? Na Boga, co pan wyrabia? - Udalo jej sie domknac zewnetrzne drzwi i zakrecic srube zabezpieczajaca.
- Dobrze pani wie, co robie - odpowiedzial Milt Biskle, pozwalajac sie odprowadzic na miejsce. I niech pani nie mysli, ze to pani mnie powstrzymala, dodal w mysli. Bo to wcale nie pani. Moglem to i tak zrobic, ale sie rozmyslilem.
Sam nie wiedzial dlaczego.

Pózniej, na Lotnisku Numer Trzy na Marsie, tak jak sie spodziewal, czekal na niego doktor DeWinter. We dwójke poszli do czekajacego koptera.
- Wlasnie sie dowiedzialem, ze w drodze... - zaczal zmartwiony DeWinter.
- To prawda. Chcialem popelnic samobójstwo. Ale sie rozmyslilem. Moze pan wie dlaczego. Jest pan psychologiem, specjalista od tego, co sie dzieje w srodku czlowieka. - Wsiadl do koptera uwazajac na pudelko z kociakiem.
- Czy obejmie pan z Fay przyslugujacy panu nadzial, mimo ze... pan wie? - spytal DeWinter, podczas gdy kopter przelatywal nad zielonymi, wilgotnymi polami wysokobialkowej pszenicy.
- Tak - kiwnal glowa Milt. Ostatecznie nie widzial przed soba zadnej innej drogi.
- Ach, wy Ziemianie - DeWinter potrzasnal glowa. - To wspaniale. - Dopiero teraz zauwazyl pudelko na kolanach Milta. - Co pan tam ma? Stworzenie z Ziemi? - Przyjrzal sie kociakowi podejrzliwie, widac bylo, ze jest to dla niego obca forma zycia. - Dosc dziwnie wygladajacy organizm - zauwazyl.
- Bedzie mi dotrzymywac towarzystwa - powiedzial Milt Biskle. - Podczas gdy bede kontynuowac swoja prace na mojej prywatnej dzialce... Albo pomagajac wam, Proxmenom, na Ziemi, dokonczyl w mysli.
- Czy to jest cos, co nosilo nazwe grzechotnika? Slysze odglos jego grzechotek. - Doktor DeWinter odsunal sie nieco.
- On mruczy. - Milt Biskle poglaskal kociaka, podczas gdy automatyczny pilot prowadzil ich kopter pod buroczerwonym marsjanskim niebem. Ten kontakt ze znana forma zycia zachowa mnie przy zdrowych zmyslach, uswiadomil sobie. Umozliwi mi dalsze zycie. Poczul wdziecznosc. Moja rasa zostala pokonana i zniszczona, ale nie wszystkie ziemskie istoty wyginely. Kiedy odbudujemy Ziemie, moze uda nam sie uzyskac od wladz zgode na zalozenie rezerwatów. Uczynimy to czescia naszych planów, pomyslal glaszczac kociaka. Przynajmniej mozemy zywic taka nadzieje.
Siedzacy obok niego doktor DeWinter tez pograzyl sie w myslach. Podziwial mistrzostwo stacjonujacych na trzeciej planecie inzynierów, którzy zbudowali automaton spoczywajacy w pudelku na kolanach Milta Biskle. Osiagniecie techniczne bylo imponujace nawet dla niego, a on widzial wszystko jasno w przeciwienstwie do Milta Biskle. Ten majstersztyk techniki, uznawany przez Ziemianina za autentyczny organizm ze znanego swiata, stanie sie osia jego równowagi psychicznej.
A co z innymi inzynierami rekonstrukcji? Co im pomoze przezyc moment odkrycia prawdy, kiedy kazdy zakonczy swoja prace i chcac nie chcac bedzie sie musial... ocknac?
Bedzie to dla kazdego cos innego. Dla jednego pies, dla innego bardziej skomplikowany automaton, moze mlodziutka ludzka samica. W kazdym przypadku bedzie to "wyjatek" od prawdziwego stanu. Jedyna wybrana istota ze swiata, który w rzeczywistosci przestal istniec. Zbadanie przeszlosci kazdego inzyniera dostarczy potrzebnej informacji, tak jak w przypadku Biskle'a; imitacje kota przygotowano na wiele tygodni przed jego nagla, paniczna wyprawa na Ziemie. Dla inzyniera Andre, na przyklad, budowano juz imitacje papugi. Zostanie ukonczona przed jego wyprawa na Ziemie.
- Nazwe go Grom - oswiadczyl Milt Biskle.
- Dobre imie - powiedzial ten, który ostatnio tytulowal sie doktorem DeWinter. Szkoda, pomyslal, ze nie moglismy mu pokazac prawdziwej sytuacji na Ziemi. Wlasciwie to ciekawe, ze zaakceptowal to, co zobaczyl, bo na jakims poziomie myslenia musi sobie zdawac sprawe, ze nic nie ma prawa przetrwac takiej wojny, jaka prowadzilismy. Widocznie rozpaczliwie chcial uwierzyc, ze cos, chocby ruiny, pozostalo. Ale czepianie sie uludy jest typowe dla umyslu Ziemian. Moze to wyjasnia ich porazke: nie byli realistami.
- Ten kot - przerwal mu rozmyslania Milt Biskle - wyrosnie na poteznego lowce marsjanskich myszy piaskowych.
- Na pewno - zgodzil sie doktor DeWinter. Jezeli mu baterie nie wysiada, pomyslal i on tez poglaskal kociaka.
Pod wplywem nacisku kot zamruczal glosniej.

 

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin