Philip K. Dick - Mała czarna skrzynka.doc

(71 KB) Pobierz

Philip K. Dick - Mała czarna skrzynka

 

 

 

I

Bogart Crofts z Departamentu Stanu powiedzial:
- Panno Hiashi, chcemy wyslac pania na Kube w celu wygloszenia paru prelekcji religijnych dla zamieszkalej tam chinskiej ludnosci. Zawazylo tu pani orientalne pochodzenie. To powinno pomóc.
Jeknawszy w duchu Joan Hiashi pomyslala, ze jej orientalne pochodzenie polega na tym, ze urodzila sie w Los Angeles i studiowala na Uniwersytecie Kalifornijskim w Santa Barbara. Ale formalnie rzecz biorac, korzystala w czasie studiów ze stypendium dla azjatyckich studentów, co sumiennie zaznaczyla w podaniu o prace.
- Wezmy takie slowo "caritas" - mówil Crofts. - Pani zdaniem, co ono wlasciwie oznacza w sensie uzytym przez Jerome'a? Milosierdzie? Nie. Wiec co? Zyczliwosc? Milosc?
- Moja specjalnosc to buddyzm zen - odparla Joan.
- Alez kazdy wie, co znaczy slowo "caritas" w póznoromanskim uzyciu - zaprotestowal Crofts z irytacja. - Szacunek, jaki porzadni ludzie zywia do siebie nawzajem, ot co. - Uniósl nieco siwe, dostojne brwi. - Czy pani chce podjac sie tej pracy, panno Hiashi? A jesli tak, to dlaczego?
- Chce rozpowszechnic idee buddyzmu zen wsród chinskich komunistów na Kubie - odpowiedziala Joan - poniewaz... Zawahala sie. Prawda wygladala po prostu tak, ze oznaczala to dla niej wysokie zarobki, pierwsza dobrze platna posade, jaka udaloby sie jej dostac. Z punktu widzenia jej kariery to byla okazja. - No cóz... - dokonczyla. - Co jest istota Jedynej Drogi? Nie potrafie na to odpowiedziec.
- W kazdym razie potrafi pani wykorzystac swoja specjalnosc, aby wymigac sie od uczciwej odpowiedzi - skwitowal Crofts kwasno. - I wykrecic kota ogonem. - Wzruszyl ramionami. - Niemniej, moze to tylko dowodzi, ze jest pani odpowiednio wyszkolona i nadaje sie do tego zadania. Na Kubie spotka pani wiele calkiem niezle wyksztalconych i swiatlych osobników, którym na dokladke niezgorzej sie powodzi, nawet wedlug standardów amerykanskich. Mam nadzieje, ze poradzi pani sobie z nimi równie dobrze jak ze mna.
- Dziekuje panu, panie Crofts. - Joan wstala. - Oczekuje wiec na wiadomosc od pana.
- Pani dzialalnosc zrobila na mnie pewne wrazenie - powiedzial Crofts na wpól do siebie. - W koncu to pani jest ta mloda dama, która pierwsza wpadla na pomysl, aby dac do rozwiazania slynne zagadki zen uniwersyteckim komputerom.
- Ja tylko pierwsza wprowadzilam to w zycie - poprawila go Joan. - Ale pomysl pochodzil od mojego przyjaciela, Raya Meritana. Szaro-zielonego harfisty jazzowego.
- Jazz i zen - westchnal Crofts. - No cóz, moze nasze panstwo bedzie mialo z pani pozytek na Kubie.

- Musze wyjechac z Los Angeles, Ray - powiedziala do Raya Meritana. - Nie moge juz wytrzymac tutejszego zycia.
Podeszla do okna jego mieszkania i spojrzala na blyszczacy w dali tor kolei jednoszynowej. Mknal po nim z blyskawiczna szybkoscia srebrzysty wagon - czym predzej odwrócila wzrok. Gdybysmy tylko potrafili cierpiec, pomyslala. Oto, czego nam brak, prawdziwego doswiadczenia w cierpieniu, bo zawsze od wszystkiego mozemy uciec. Nawet od tego.
- Przeciez wyjezdzasz - odparl Ray. - Jedziesz na Kube nawracac bogatych kupców i bankierów na ascetyzm. Oto prawdziwy paradoks zen: jeszcze ci za to zaplaca. - Parsknal smiechem. - Gdyby wpakowac to do komputera, móglby powstac niezly galimatias. W kazdym razie nie bedziesz musiala siedziec co wieczór w Crystal Hall sluchajac mojej muzyki, jesli od tego tak spieszno ci uciec.
- Nie - powiedziala Joan - bede nadal sluchac cie w telewizji. Moze nawet posluze sie twoja muzyka podczas wykladów. - Z palisandrowej komody w rogu pokoju wyjela pistolet kaliber 32, nalezacy niegdys do drugiej zony Raya Meritana, Edny, która zabila sie nim pewnego deszczowego popoludnia w lutym zeszlego roku. - Moge go wziac? - spytala.
- Z przyczyn sentymentalnych? - zapytal Ray. - Dlatego ze zrobila to z twojego powodu?
- Edna nie zrobila nic z mojego powodu. Lubila mnie. Nie mam zamiaru brac odpowiedzialnosci za samobójstwo twojej zony, mimo iz dowiedziala sie o naszej, jak by to powiedziec, znajomosci.
Ray odparl melancholijnie:
- I pomyslec, ze nikt inny tylko ty jestes ta osoba, która namawia ludzi, aby brali wine na siebie, zamiast zrzucac ja na caly swiat. Jak nazwalas swoja zasade, kochanie? Ach, prawda - zasmial sie. - "Zasada anty-paranoi". Lekarstwo doktor Joan Hiashi na choroby umyslowe: przyjmij wine, wez ja w calosci na siebie. Zmierzyl ja wzrokiem i dodal sucho: - Dziwie sie, ze nie jestes wyznawczynia Wilbura Mercera.
- Tego blazna - prychnela Joan.
- To czesc jego uroku. Chodz, pokaze ci. - Ray wlaczyl odbiornik telewizyjny w drugim rogu pokoju, beznogie czarne pudlo w stylu orientalnym ozdobione smakami z dynastii Sung.
- To ciekawe, ze wiesz, kiedy jest jego program - zauwazyla Joan.
Ray zamruczal wzruszajac ramionami:
- Interesuje mnie to. Nowa religia wypierajaca zen, która przybyla ze Srodkowego Wschodu i podbija teraz Kalifornie. Ty tez powinnas sie tym zainteresowac, skoro uwazasz religie za swoja profesje. Dzieki niej dostalas prace. Religia placi twoje rachunki, moja droga, wiec jej nie lekcewaz.

Obraz telewizyjny sie rozjasnil i pokazal sie Wilbur Mercer.
- Dlaczego on nic nie mówi? - spytala Joan.
- Mercer zlozyl w tym tygodniu sluby calkowitego milczenia. - Ray zapalil papierosa. - Departament Stanu powinien byl wyslac mnie, a nie ciebie. Jestes watpliwym ekspertem.
- Przynajmniej nie jestem blaznem - odparla Joan. - Ani wyznawca blazna.
- Istnieje takie powiedzenie zen - przypomnial jej Ray lagodnie: - "Budda jest kawalkiem papieru toaletowego". I inne: "Budda czesto..."
- Cicho badz! - przerwala ostro. - Chce obejrzec Mercera. - Ach, chcesz go sobie obejrzec - glos Raya byl nabrzmialy ironia. - O to ci chodzi, na milosc boska? Nikt nie oglada Mercera, na tym wlasnie cala rzecz polega. - Wrzuciwszy papierosa do kominka, podszedl do telewizora, przed którym Joan zauwazyla metalowa skrzynke z dwoma uchwytami, podlaczona do odbiornika podwójnym przewodem. Ray wzial w rece uchwyty i natychmiast jego twarz wykrzywila sie grymasem bólu.
- Co ci jest? - spytala zaniepokojona Joan.
- N...nic. - Trzymal dalej uchwyty. Na ekranie Wilbur Mercer szedl wolno po jalowym, skalistym zboczu opustoszalego wzgórza z wyrazem glebokiego spokoju - czy moze nieobecnosci - na uniesionej w góre twarzy o wyostrzonych rysach mezczyzny w srednim wieku. Z glebokim westchnieniem Ray puscil uchwyty.
- Tym razem moglem je utrzymac tylko przez czterdziesci piec sekund. - Zwrócil sie do Joan z wyjasnieniem: - To przekaznik empatii, moja droga. Nie moge ci powiedziec, w jaki sposób go dostalem, prawde mówiac sam nie wiem. Oni go przyniesli, ta jakas organizacja, która je rozprowadza, Spólka Akcyjna Wilcer. Za to moge ci powiedziec, ze kiedy bierzesz w rece te uchwyty, nie ogladasz juz Wilbura Mercera, ale uczestniczysz w jego przezyciach. Czujesz dokladnie to, co on czuje.
- Wyglada na to, ze to bolesne.
- Tak - odparl spokojnie Ray Meritan. - Poniewaz Wilbur Mercer jest scigany przez zabójców. Zmierza wlasnie do miejsca, gdzie go zabija.
Joan ze zgroza odsunela sie od skrzynki.
- Sama zauwazylas, ze tego wlasnie nam trzeba - przypomnial Ray. - Nie zapominaj, ze jestem calkiem niezlym telepata. Nie musze sie zbytnio wysilac, zeby odczytac twoje mysli. Gdybysmy tylko mogli cierpiec, oto co myslalas nie tak dawno temu. No wiec, nadarza ci sie okazja, Joan.
To zwyrodnienie!
- Czy pomyslalas "To zwyrodnienie?"
- Tak!
Ray Meritan rzekl:
- Wilbur Mercer ma juz dwadziescia milionów zwolenników. Na calym swiecie. Cierpia razem z nim podczas jego wedrówki do Pueblo w Colorado. Przynajmniej podobno tam wlasnie zmierza, aczkolwiek osobiscie mam co do tego pewne watpliwosci. Tak czy owak merceryzm jest teraz tym, czym kiedys byl zen; jedziesz na Kube propagowac wsród bogatych chinskich bankierów rodzaj ascetyzmu, który juz jest przestarzaly, juz sie przezyl.
Joan w milczeniu odwrócila sie od niego i patrzyla na idacego Mercera.
- Wiesz, ze mam racje - ciagnal Ray. - Wychwytuje twoje emocje. Mozesz nawet sama nie byc ich swiadoma, ale gdzies w glebi tak czujesz.
Na ekranie w Mercera rzucono kamieniem. Trafil go w ramie. Joan zdala sobie sprawe, ze wszyscy trzymajacy teraz przekaznik empatii poczuli to razem z nim.
Ray kiwnal glowa:
- Masz racje.
- A co sie stanie, kiedy... kiedy go juz naprawde zabija? - Wzdrygnela sie.
- Zobaczymy - odparl spokojnie Ray. - Na razie nie wiemy.

II

- Mysle, ze sie mylisz, Boge - powiedzial Sekretarz Stanu Douglas Herrick do Bogarta Croftsa. - Dziewczyna moze i jest kochanka Meritana, ale to nie znaczy, ze cokolwiek wie.
- Poczekamy, co nam powie pan Lee - odparl Crofts zniecierpliwionym tonem. - Kiedy Hiashi wyladuje w Hawanie, bedzie juz na nia czekal.
- A czy Lee nie moze wysondowac bezposrednio Meritana?
- Jeden telepata sondujacy drugiego? - Bogart Crofts usmiechnal sie do siebie na ten pomysl. Stworzyloby to dosc nonsensowna sytuacje: Lee czytalby w myslach Meritana, który, równiez bedac telepata, czytalby w myslach Lee i odkryl, ze ten czyta w jego myslach, a Lee z kolei odkrylby, ze Meritan to wie, i tak dalej, i tak dalej. Nie konczacy sie kolowrotek, w wyniku którego Meritan wystrzegalby sie najstaranniej wszelkiej mysli o Wilburze Mercerze.
- Najbardziej przekonuje mnie to podobienstwo nazwisk - mówil Herrick. - Meritan, Mercer. Pierwsze trzy litery...
- Ray Meritan nie jest Wilburem Mercerem - przerwal mu Crofts. - Powiem ci, skad to wiemy. Nagralismy w CIA tasme magnetowidowa z programem Mercera, powiekszylismy ja i zanalizowali. Mercer byl pokazany na zwyklym ponurym tle kaktusów, piasku i skal... sam wiesz.
- Tak - przytaknal Herrick. - Nazywaja to Pustynia.
- W powiekszeniu ujrzelismy cos na niebie, co nastepnie zostalo zbadane. To nie Ksiezyc. To jakis ksiezyc, ale mniejszy od ziemskiego. Mercer nie jest na Ziemi. Przypuszczam, ze w ogóle nie jest istota ziemska.
Pochyliwszy sie Crofts podniósl mala metalowa skrzynke, ostroznie omijajac oba uchwyty.
- Tego tez nie zaprojektowano ani nie wykonano na Ziemi. Caly Ruch Mercerowski jest nie z tej planety i to fakt, z którym musimy sie pogodzic.
Herrick rzekl:
- Jesli Mercer nie jest Ziemianinem, to mógl cierpiec i umierac przedtem na innych planetach.
- O tak - przyznal Crofts. - Mercer, czy jak sie tam on lub to cos w rzeczywistosci nazywa, moze byc wysoce wyspecjalizowany w tej dziedzinie. Ale nadal nie znamy odpowiedzi na pytanie, które nas interesuje. - A pytanie to oczywiscie brzmialo: "Co dzieje sie z ludzmi trzymajacymi uchwyty przekaznika empatii?"
Crofts usadowil sie za biurkiem i wlepil wzrok w stojaca przed nim skrzynke z dwoma zachecajacymi uchwytami. Nigdy ich nie dotknal i nie zamierzal. Ale...
- Kiedy Mercer umrze? - zapytal Herrick.
- Spodziewaja sie tego pod koniec przyszlego tygodnia.
- I sadzisz, ze Lee wydobedzie cos z dziewczyny do tej pory? Jakas wskazówke co do jego prawdziwego miejsca pobytu?
- Mam nadzieje - odpowiedzial Crofts, nadal siedzac przy przekazniku empatii, lecz go nie ruszajac. To musi byc dziwne uczucie, myslal, polozyc rece na dwóch najzwyczajniej wygladajacych metalowych uchwytach i naraz przekonac sie, ze nie jest sie juz soba, tylko zupelnie kims innym, w innym miejscu, kims mozolnie zmierzajacym w góre ponurego zbocza ku pewnej smierci. Przynajmniej tak mówia. Ale kiedy sie o tym slyszy... co to wlasciwie znaczy? A gdybym tak sam spróbowal?
Uczucie przenikliwego bólu... nie, to go przerazilo, powstrzymalo. Nie mógl uwierzyc, ze ludzie tego swiadomie szukaja, zamiast unikac. Wziecie do rak uchwytów przekaznika empatii z pewnoscia nie oznaczalo checi ucieczki. Nie bylo to unikanie czegos; lecz szukanie czegos. I to nie jedynie bólu - Crofts byl dosc inteligentny, aby zdawac sobie sprawe, ze mercerysci nie sa zwyklymi masochistami, którzy lubuja sie w samoudreczeniu. Wiedzial, ze tym, co intryguje zwolenników Mercera, jest istota i znaczenie bólu.

Oni cierpieli za cos.
Powiedzial glosno do swojego przelozonego:
- Wybieraja cierpienie, zeby zanegowac swoja wlasna, osobista egzystencje. To wspólnota, w której wszyscy cierpia i przezywaja wspólnie ciezkie przejscia Mercera. - Jak Ostatnia Wieczerza, pomyslal. Oto prawdziwy klucz: wspólnota, wspóluczestniczenie, które lezy u podstaw kazdej religii. Albo powinno lezec. Religia wiaze ludzi w jedna zwarta grupe, która zostawia wszystkich innych na zewnatrz.
- Ale zasadniczo jest to ruch polityczny albo tez musi byc w ten sposób traktowany - odrzekl Herrick.
- Z naszego punktu widzenia - zgodzil sie Crofts. - Nie z ich.
Interkom na biurku zabuczal i odezwal sie glos sekretarki:
- Przyszedl pan John Lee.
- Niech wejdzie.
W drzwiach ukazal sie wysoki, szczuply, mlody Chinczyk z usmiechem na ustach i z wyciagnieta reka. Mial na sobie staroswiecki jednorzedowy garnitur i spiczaste czarne buty. Gdy sciskali sobie dlonie, Lee spytal:
- Nie wyleciala jeszcze do Hawany, prawda?
- Prawda - poswiadczyl Crofts.
- Czy jest ladna?
- Tak - przyznal Crofts, patrzac z usmiechem na Herricka. - Ale... trudna. Taka bardziej krnabrna. Wyemancypowana, jesli pan mnie rozumie.
- Och, typ sufrazystki - odparl Lee z usmiechem. - Nie lubie tego rodzaju kobiet. Niezbyt latwe zadanie, panie Crofts.
- Niech pan pamieta, ze ma pan sie tylko dac nawrócic. Ma pan po prostu sluchac jej nauk na temat zenu i nauczyc sie paru prostych pytan w rodzaju "Czy ten kij to Budda?" oraz przygotowac na kilka niezrozumialych uderzen w glowe, co jak rozumiem, nalezy do praktyk zen i ma ponoc rozjasniac umysl.
- Albo go zaciemniac - odparl Lee z szerokim usmiechem. - Jak pan widzi, jestem przygotowany. Rozjasniac, zaciemniac, w zenie to to samo. - Przybral powazny wyraz twarzy. - Ja sam naturalnie jestem komunista - zaznaczyl. - Podjalem sie tego zadania jedynie dlatego, ze nasza Partia w Hawanie oficjalnie uznala, iz merceryzm jest rzecza niebezpieczna i musi zostac zlikwidowany. - Zasepil sie. - Trzeba przyznac, ze ci mercerysci sa fanatykami.
- To prawda - zgodzil sie Crofts. - I nalezy ich wytepic. - Wskazal na przekaznik empatii. - Czy pan kiedys....?
- Tak - powiedzial Lee. - To rodzaj kary. Narzuconej sobie niewatpliwie z powodu poczucia winy. Nadmiar wolnego czasu potrafi wywolac taka reakcje u ludzi, jesli nimi odpowiednio pokierowac.
Crofts pomyslal: ten czlowiek nic nie rozumie. Jest zwyklym materialista. Typowym osobnikiem urodzonym w rodzinie komunistycznej i wychowanym w komunistycznym spoleczenstwie. Wszystko jest albo czarne, albo biale.
- Myli sie pan - powiedzial Lee, odczytawszy jego mysli.
Crofts zaczerwienil sie i rzekl:
- Przepraszam, zapomnialem. Nie chcialem pana urazic.
- Sadzac po pana myslach - ciagnal Lee - uwaza pan, ze Wilbur Mercer, jak sie sam nazywa, moze byc istota pozaziemska. Czy zna pan stanowisko Partii w tej sprawie? Dyskutowalismy o tym pare dni temu. Partia jest zdania, ze w naszym Ukladzie Slonecznym nie ma zycia na innych planetach, a wiara w istnienie jakichs pozostalosci przedstawicieli wyzszej rasy to zwykle zacofanie.
Crofts westchnal.
- Jak mozna rozstrzygac takie empiryczne zagadnienia przez glosowanie, i to na podstawie czysto politycznych przeslanek, tego nie rozumiem.
W tym miejscu wtracil sie Sekretarz Herrick, uspokajajac obu mezczyzn.
- Prosze, nie tracmy czasu na dyskusje o problemach teoretycznych, co do których sie nie zgadzamy. Trzymajmy sie zasadniczego tematu: Partii Mercerystów i jej gwaltownie rosnacej popularnosci na calym swiecie.
- Oczywiscie, ma pan racje - przyznal Lee.

III

Na lotnisku w Hawanie Joan Hiashi rozejrzala sie wokól, podczas gdy inni pasazerowie pospiesznie zdazali z samolotu do wyjscia numer dwadziescia.
Krewni i przyjaciele jak zwykle wysuneli sie ostroznie wbrew przepisom na brzeg plyty. Zobaczyla wsród nich wysokiego, szczuplego, mlodego Chinczyka z usmiechem powitania na twarzy.
Idac w jego kierunku, zawolala:
- Pan Lee?
- Tak. - Podszedl szybko. - Pora na kolacje. Nie ma pani ochoty czegos przekasic? Wezme pania do restauracji Hang Far Lo. Maja kaczke duszona i zupe z ptasich gniazd, wszystko po kantonsku... bardzo slodkie, ale niezle raz na jakis czas.
Wkrótce siedzieli w restauracji, w obitej czerwona skóra lozy z imitacji tekowego drewna. Wokól nich rozlegaly sie chinskie i kubanskie glosy, w powietrzu unosil sie zapach smazonej wieprzowiny i dymu z cygar.
- Pan jest przewodniczacym Hawanskiego Instytutu Studiów Azjatyckich? - spytala po prostu, zeby sie upewnic, ze nie zaszla zadna pomylka.
- Tak. Kubanska Partia Komunistyczna niechetnie na nas patrzy z powodu religii. Ale wielu tutejszych Chinczyków chodzi na nasze wyklady albo uczy sie droga korespondencyjna. I jak pani wie, goscilismy u siebie kilku znakomitych uczonych z Europy i Azji Poludniowej. Przy okazji... jest taka przypowiesc zen, której nie rozumiem. O mnichu, który przecial kotka na pól. Studiowalem ja i rozmyslalem nad nia, ale nie widze, gdzie tu miejsce dla Buddy w okrucienstwie wobec zwierzat. - Dodal szybko: - Nie chce sie z pania klócic, szukam jedynie wytlumaczenia.
- Ze wszystkich przypowiesci zenu ta sprawia najwiecej klopotu - powiedziala Joan. - Wlasciwe pytanie, jakie nalezy tu zadac, brzmi: "Gdzie teraz jest ten kotek?"
- To mi przypomina poczatek "Bhagavad-Gity" - kiwnal glowa Lee. - Ardzura rzecze:
"Gandiva wypada z mych rak...
Zlowrózbne tez widze znaki!
A pozytku w tej bratobójczej walce nie zdolam dojrzec zadnego".
- Wlasnie - rzekla Joan. - I oczywiscie przypomina pan sobie odpowiedz Kriszny. To najdonioslejsze slowa na temat smierci i dzialania w calej prebuddyjskiej religii.
Przyszedl kelner. Byl Kubanczykiem, w khaki i berecie.
- Niech pani spróbuje smazone won ton - poradzil Lee. - I chow yuk, i naturalnie paszteciki. Macie dzis paszteciki z jajkiem? - zapytal kelnera.
- Oczywiscie, senior Lee. - Kelner podlubal w zebach wykalaczka. Lee zlozyl zamówienie i kelner odszedl.
- Wie pan - powiedziala Joan - kiedy jest sie tak dlugo z telepata jak ja, czlowiek zaczyna zdawac sobie sprawe z tego, ze ktos intensywnie usiluje wwiercic mu sie do mózgu. Zawsze wiedzialam, kiedy Ray chcial cos ze mnie wydobyc. Pan jest telepata. I stara sie pan najusilniej czytac teraz w moich myslach.
Lee usmiechnal sie.
- Chcialbym, zeby tak bylo, panno Hiashi.
- Nie mam nic do ukrycia - powiedziala Joan. - Ale ciekawa jestem, co pana tak we mnie interesuje. Wie pan, ze jestem pracowniczka Departamentu Stanu Stanów Zjednoczonych, nie ma w tym zadnej tajemnicy. Czy boi sie pan, ze przyjechalam na Kube w charakterze szpiega? Obserwowac instalacje wojskowe? Czy cos w tym rodzaju? - Poczula sie przygnebiona. - Ten poczatek nie wrózy nic dobrego - dodala. - Nie byl pan ze mna szczery.
- Jest pani bardzo atrakcyjna kobieta, panno Hiashi - odrzekl Lee wcale nie zbity z tropu. - Chcialem tylko wybadac... moge mówic otwarcie...? pani stosunek do seksu.
- Klamie pan - odparla Joan spokojnie.
Uprzejmy usmiech zamarl mu na ustach; spojrzal na nia zdumiony.
- Zupa z gniazd ptasich, senior. - Kelner wrócil. Postawil na srodku stolu goraca, parujaca waze. - Herbata. - Dostawil czajnik i dwie male biale filizaneczki bez uszek. - Seniorita, czy zyczy pani sobie paleczki?
- Nie - odpowiedziala bezmyslnie.
Spoza przepierzenia dobiegl okrzyk bólu. Oboje, Joan i Lee, zerwali sie na równe nogi. Lee rozsunal zaslone, kelner stal tam nadal i smial sie.
Przy stoliku w przeciwleglym rogu restauracji siedzial starszy Kubanczyk z rekami na uchwytach przekaznika empatii.
- Tu tez - powiedziala Joan.
- Zatruwaja ludziom zycie - rzekl Lee. - Nie dadza nawet zjesc w spokoju.
- Swiry - rzucil kelner. Potrzasnal glowa, wciaz chichoczac.
- Tak... - powiedziala Joan. - Panie Lee, mam zamiar tu zostac, starajac sie jak najlepiej wykonac swoja prace, mimo tego co zaszlo miedzy nami. Nie wiem, dlaczego specjalnie wyslali mi na spotkanie telepate, moze to typowa dla komunistów paranoiczna obawa przed obcymi, ale w kazdym razie mam tu zadanie do wykonania i zamierzam sie z niego wywiazac. Moze wrócimy wiec do kwestii rozpolowionego kotka?
- Przy jedzeniu? - zaprotestowal slabym glosem Lee.
- Pan poruszyl to zagadnienie - oswiadczyla Joan i kontynuowala temat mimo wyrazu glebokiej bolesci na twarzy wspóltowarzysza, grzebiacego lyzka w talerzu z zupa z gniazd ptasich.

W studio telewizyjnej stacji KKHF w Las Angeles Ray Meritan siedzial przy harfie czekajac na sygnal. Postanowil zagrac na poczatek "Jak wysoko stoi ksiezyc". Ziewnal, patrzac caly czas w okno rezyserki.
Obok niego, przy tablicy, komentator jazzowy Glen Goldstream polerowal swoje okulary bez oprawek cienka bawelniana chusteczka do nosa i mówil:
- Chyba dzisiaj nawiaze do Gustawa Mahlera.
- Kto to, u diabla?
- Wielki dziewietnastowieczny kompozytor. Bardzo romantyczny. Pisal dlugie dziwaczne symfonie i piesni ludowe. Mysle jednak o rytmicznych frazach w "Pijaku na wiosne" z "Piesni o ziemi". Nigdy tego nie slyszales?
- Nie - mruknal Meritan niecierpliwie.
- Bardzo szaro-zielone.
Ray Meritan nie czul sie jednak tego wieczoru szczególnie szaro-zielono. Glowa nadal go bolala od kamienia rzuconego w Wilbura Mercera. Chcial puscic przekaznik empatii, kiedy zobaczyl nadlatujacy kamien, ale nie zdazyl. Kamien uderzyl Mercera w prawa skron, raniac go do krwi.
- Spotkalem dzisiaj trzech mercerystów - powiedzial Glen. - I wszyscy wygladali okropnie. Co sie dzis przydarzylo Mercerowi?
- Skad ja mam wiedziec?
- Nosisz sie dokladnie jak oni. To glowa, tak? Dobrze cie znam, Ray. Musisz spróbowac wszystkiego co nowe i oryginalne; a zreszta, co mnie obchodzi, jestes czy nie jestes mercerysta? Myslalem tylko, ze moze chcialbys jakis proszek przeciwbólowy.
Ray Meritan odparl cierpko:
- To zniweczyloby cala idee, nie sadzisz? Proszek przeciwbólowy. Hej, panie Mercer, tam na zboczu, moze maly zastrzyk morfiny? Nie bedzie pan czul nic a nic. - Zagral pare taktów na harfie, wyladowujac emocje.
- Wchodzicie na wizje - powiedzial rezyser zza szyby.
Ich sygnal, melodia "Róg obfitosci" poplynela z tasmy w rezyserce i kamera numer dwa zdejmujaca Goldstreama rozblysla czerwonym swiatelkiem. Zlozywszy rece na piersiach, Goldstream powiedzial: "Dobry wieczór, panie i panowie. Co to jest jazz?"
To samo pytanie i ja sobie zadaje, pomyslal Meritan. Co to jest jazz? Co to jest zycie? Potarl pekajace z bólu czolo i przestraszyl sie, jak zdola wytrzymac nastepny tydzien. Wilbur Mercer zblizal sie do konca. Z kazdym dniem bedzie gorzej...
- Zaraz po krótkiej przerwie - mówil Goldstream - wrócimy do panstwa, zeby opowiedziec wiecej o swiecie szaro-zielonych kobiet i mezczyzn, tych osobliwych ludzi, i o swiecie sztuki jedynego i niepowtarzalnego Raya Meritana.
Na monitorze naprzeciw ukazala sie reklama. Meritan powiedzial do Goldstreama:
- Wezme jednak ten proszek.
Podano mu zólta, plaska, karbowana tabletke.
- Parakodeina - powiedzial Goldstream. - Srodek wysoce nielegalny, ale skuteczny. Ma wlasciwosci narkotyczne... Dziwie sie, ze kto jak kto, ale ty go nie zazywasz.
- Kiedys zazywalem - przyznal Ray popijajac tabletke woda.
- A teraz przerzuciles sie na merceryzm.
- Teraz... - spojrzal na Goldstreama; znali sie na gruncie zawodowym od lat. - Nie jestem mercerysta, wiec daj spokój, Glen. To zwykly przypadek, ze rozbolala mnie glowa akurat w dniu, kiedy Mercera rabnal ostrym kamieniem w skron jakis zwyrodnialy sadysta, który powinien zamiast niego wspinac sie po tym zboczu. - Obrzucil Goldstreama gniewnym spojrzeniem.
- Jak slysze - powiedzial Goldstream - nasz Departament Zdrowia Umyslowego ma zamiar zwrócic sie z prosba do Departamentu Sprawiedliwosci o zatrzymanie wszystkich mercerystów.
Nagle odwrócil sie do kamery drugiej. Przywolal na twarz lekki usmiech i powiedzial gladko:
- Ruch szaro-zielonych rozpoczal sie mniej wiecej cztery lata temu, w Pinole, w Kalifornii, w zasluzenie slynnym dzis klubie "Podwójna Dawka", gdzie w latach tysiac dziewiecset dziewiecdziesiat trzy, dziewiecdziesiat cztery gral Ray Meritan. Dzisiaj Ray zagra dla nas jeden ze swoich najbardziej znanych i lubianych przebojów "Dawna milosc do Amy". - Wskazujac na niego szerokim gestem, zapowiedzial: - Ray... Meritan!
Plum, plum, zadzwieczala harfa, gdy palce Raya zaczely przebiegac po jej strunach. Zywy przyklad, pomyslal grajac. Oto co FBI ze mnie zrobi dla nastolatków, zeby im pokazac, na kogo nie nalezy wyrosnac. Najpierw parakodeina, teraz Mercer. Strzezcie sie, dzieciaki!
Poza kamera Glen Goldstream uniósl w góre kartke ze slowami: CZY MERCER JEST ISTOTA POZAZIEMSKA? Pod spodem napisal flamastrem: Tego wlasnie chca sie dowiedziec.
Inwazja z innej planety, oto czego sie obawiaja, myslal Meritan grajac. Strach przed nieznanym, jak u malych dzieci. Oto nasze kola rzadzace: mole, przestraszone dzieci, bawiace sie w odwieczne gry superpoteznymi zabawkami.
Z rezyserki dobiegala go mysl jednego z pracowników: Mercer jest ranny. Natychmiast skierowal w te strone uwage, starajac sie wysondowac jak najwiecej. Jego palce refleksyjnie brzdakaly na harfie.
Rzad zabrania uzywania przekazników empatii.
Pomyslal natychmiast o swoim wlasnym przekazniku przed telewizorem w bawialni swojego mieszkania.
Organizacja, która je rozprowadza i sprzedaje, zostala uznana za nielegalna, a FBI poczynila juz szereg aresztowan w kilku wiekszych miastach. Oczekuje sie, ze inne kraje postapia podobnie.
Jak ciezko ranny? zastanawial sie. Umierajacy?
A co z mercerystami, którzy w tamtej chwili trzymali uchwyty przekazników empatii? Co sie z nimi, teraz dzieje? Sa pod opieka medyczna?
Czy powinnismy od razu nadac te wiadomosc? zastanawial sie tamten. Czy poczekac do reklamy?
Ray Meritan przestal grac na harfie i powiedzial wyraznie do mikrofonu:
- Wilbur Mercer zostal ranny. Chociaz wszyscysmy tego oczekiwali, to wielka tragedia. Mercer jest, swiety.
Glen Goldstream patrzyl na niego szeroko otwartymi oczami.
- Wierze w Mercera - mówil Ray Meritan i w calych Stanach Zjednoczonych jego telewizyjna publicznosc uslyszala to wyznanie wiary. - Wierze, ze jego cierpienie, rany i smierc maja znaczenie dla kazdego z nas.
A wiec stalo sie - podal to do publicznej wiadomosci. I nie wymagalo to nawet wielkiej odwagi.
- Módlcie sie za Wilbura Mercera - powiedzial i podjal swa szaro-zielona muzyke.
Ty glupcze myslal Glen Goldstream. Ujawnic sie w ten sposób! W ciagu tygodnia znajdziesz sie w wiezieniu. Twoja kariera bedzie skonczona!
Plum, plum, gral Ray na harfie, usmiechajac sie niewesolo do Glena.

IV

Lee mówil:
- Czy zna pani historie mnicha zen, który bawil sie w chowanego z dziecmi? Czy to Basho opowiada? Mnich schowal sie w szopie, a dzieciom nie przyszlo do glowy, zeby tam zajrzec, wiec w koncu o nim zapomnialy. Byl to bardzo prosty czlowiek. Nastepnego dnia...
- Zgadzam sie, ze w zenie mozna dopatrzyc sie pewnej glupoty - przyznala Joan. - Slawi prostote i latwowiernosc. A niech pan pamieta, ze "latwowierny" pierwotnie znaczylo kogos, kto latwo daje sie nabrac, oszukac. - Pociagnela lyk herbaty, która okazala sie juz zimna.
- Wobec tego jest pani prawdziwa wyznawczynia zen - powiedzial Lee. - Poniewaz dala sie pani nabrac. - Siegnal do wewnetrznej kieszeni plaszcza i wyjal pistolet, który wycelowal w Joan. - Jest pani aresztowana.
- Przez rzad Kuby? - zdolala wykrztusic.
- Przez rzad Stanów Zjednoczonych - odparl Lee. - Przeczytalem pani mysli i dowiedzialem sie, ze pani wie, iz Ray Meritan jest zdecydowanym mercerysta, a i pani sama sklania sie ku merceryzmowi.
- Alez nic podobnego!
- Podswiadomie sie pani sklania. Jest pani na granicy nawrócenia sie. Wyczuwam takie mysli, nawet jesli pani sama im przeczy. Lecimy z powrotem do Stanów, pani i ja, tam znajdziemy pana Raya Meritana, który zaprowadzi nas do Wilbura Mercera, ot i wszystko.
- I dlatego zostalam wyslana na Kube?
- Jestem czlonkiem Komitetu Centralnego Kubanskiej Partii Komunistycznej - odparl Lee. - I jedynym telepata w tym komitecie. Przeglosowalismy wspólprace z Departamentem Stanu Stanów Zjednoczonych w zakresie zwalczania obecnego zagrozenia merceryzmem. Nasz samolot, panno Hiashi, odlatuje do Waszyngtonu za pól godziny, musimy juz jechac na lotnisko.
Joan Hiashi rozejrzala sie bezradnie po restauracji. Goscie przy stolikach, kelnerzy... nikt nie zwracal na nich najmniejszej uwagi. Kiedy mijal ich jakis kelner z wyladowana taca, wstala.
- Ten czlowiek chce mnie porwac - powiedziala. - Prosze mi pomóc.
Kelner spojrzal na pana Lee, poznal go, usmiechnal sie do Joan i wzruszyl ramionami.
- To pan Lee, bardzo wazna osobistosc - powiedzial i odszedl ze swoja taca.
- Ma racje - rzekl Lee.
Joan wybiegla z lozy i przebiegla przez sale.
- Niech mi pan pomoze - zwrócila sie do starszego kubanskiego mercerysty, który siedzial z przekaznikiem empatii przy stoliku. - Jestem mercerystka, chca mnie aresztowac.
Mezczyzna podniósl pobruzdzona twarz, przyjrzal sie jej uwaznie.
- Prosze mi pomóc - powtórzyla.
- Chwala Mercerowi - odrzekl.
On nie moze mi pomóc, uswiadomila sobie. Odwrócila sie do pana Lee, który podazyl za nia, wciaz trzymajac ja na muszce. - Ten stary nie kiwnie palcem - powiedzial. - Nawet nie wstanie od stolu.
- Tak, wiem - poddala sie.

Telewizor w rogu nagle przestal nadawac swój calodzienny belkot, z ekranu zniknela twarz kobiety i butelka plynu do zmywania i obraz sie zaczernil. Pózniej z glosnika poplynal po hiszpansku komunikat.
- Jest ranny - oznajmil Lee, sluchajac. - Ale jeszcze zyje. Jak sie pani czuje, panno Hiashi, jako mercerystka? Czy to pania boli? Ach, prawda, trzeba trzymac uchwyty, zeby cierpiec. To musi byc akt dobrowolny.
Joan chwycila przekaznik empatii starego Kubanczyka, potrzymala chwile, a potem siegnela po uchwyty. Lee patrzyl na nia w zdumieniu, przysunal sie, chcac jej odebrac skrzynke...
To, co czula, to nie byl ból. Czy tak wlasnie ma byc? zastanawiala sie, patrzac na przycmione i jakby odlegle wnetrze restauracji. Moze Wilbur Mercer jest nieprzytomny - tak, z pewnoscia. Uciekne ci, powiedziala w myslach do Lee. Nie mozesz, al...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin