Lindsey Johanna - Bunt Serca.pdf

(1117 KB) Pobierz
Lindsey Johanna - Bunt Serca
Rozdział 1
Anglia, 1818
- Boisz się, kwiatuszku?
Roslynn Chadwick odwróciła się od okna powozu, przez które nie widzącym spojrzeniem wpatrywała
się w przydrożny krajobraz. Czy się bała? Sama na świecie, bez opiekuna i bliskiej rodziny, zmierzała
ku niepewnej przyszłości, zostawiając za sobą wszystko, co znajome i drogie sercu. Bała się? Była
przerażona!
Dopóki mogła, skrywała jednak przed pokojówką swój lęk. Biedna Nettie też nie czuła się zbyt
pewnie, zwłaszcza od wczorajszego ranka, kiedy to przekroczyły granicę angielską. Jak zwykle
próbowała maskować niepokój zrzędzeniem, choć jeszcze niedawno wydawała się pełna otuchy. Nie
straciła humoru nawet wtedy, gdy powóz wjechał na pogardzane przez nią niziny. Rodowita Szkotka,
Nettie MacDonald, nigdy w swym czterdziestodwuletnim życiu nie przypuszczała, że będzie zmuszona
opuścić ukochane góry. Co dopiero mówić o podróży do Anglii! Ale Roslynn nie mogła przecież
zostawić swojej drogiej Nettie na pastwę losu. To było wykluczone.
Uśmiechnęła się teraz z wysiłkiem, próbując podnieść na duchu zmartwioną pokojówkę. Na krótką
chwilę jej piwne oczy rozbłysły nieco złośliwą uciechą.
- Och, Nettie, a czegóż to miałabym się bać? Wymknęłyśmy się w środku nocy, nikt nas nie widział
Geordie będzie nas szukał w Aberdeen i Edynburgu. Ani mu do głowy nie przyjdzie, że uciekłyśmy do
Londynu.
Ano, pewnie tak. Nettie uśmiechnęła się z satysfakcją, na chwilę zapominając o strachu i niechęci do
wszystkiego co angielskie; przeważyła znacznie głębsza niechęć do Geordiego Camerona. - Mam
nadzieję, że ten piekielnik udławi się swoją złością, kiedy zobaczy, jak pokrzyżowałaś jego niecne
plany. Wcale mi się nie podobało, kiedy pan Duncan, niech spoczywa w pokoju, kazał ci obiecać, że
będziesz posłuszna jego woli, ale on wiedział, co dla ciebie najlepsze. I wcale się nie martwię, że nie
zapomniałaś tak mówić, jak cię nauczyła ta przemądrzała belferka, co to ją sprowadził dla ciebie pan
Duncan. Teraz już nie zapomnisz, zwłaszcza tutaj, między Anglikami. - Ostatnie zdanie Nettie
wypowiedziała tonem najgłębszej przygany.
Roslynn się roześmiała. Nie mogła sobie odmówić uciechy podroczenia się ze służącą.
- Wystarczy, że przypomnę sobie, jak należy poprawnie mówić, kiedy spotkam pierwszego Anglika.
Ale teraz pozwól, że nie będę się zastanawiała nad każdym słowem.
- I tak zapominasz się tylko wtedy, gdy jesteś zmartwiona albo zła. Nie myśl, że tego nie zauważyłam.
Istotnie, nic nie mogło ujść czujnej uwagi panny MacDonald. A już Roslynn znała niemal jak siebie
samą. Czasem zdawało jej się, że nawet lepiej. Wiedziała, że jeśli Roslynn ostatnio zapomina się jakby
częściej i mówi szkockim dialektem, przejętym od dziadka i samej Nettie to właśnie dlatego, ze jest
zmartwiona. I nie bez powodu. Oczywiście nie aż tak zmartwiona, by całkiem zapomnieć reguł
poprawnej wymowy angielskiej.
Mam nadzieję, że nasze bagaże dotarły na miejsce, bo inaczej będziemy się miały z pyszna westchnęła
Roslynn.
Opuściły dom, zabierając tylko po jednej zmianie odzieży, by dodatkowo zamącić w głowie kuzynowi
Geordiemu. Ktoś mógł mu przecież donieść o ich wyjeździe.
- To już najmniejsze twoje zmartwienie, kochaneczko. I powiem ci, że dobrym pomysłem było
sprowadzenie do Cameron Hall londyńskiej krawcowej, żeby ci poszyła te wszystkie śliczne sukienki.
Kiedy dojedziemy, nie będziesz musiała biegać po sklepach. Pan Duncan, niech mu ziemia lekką
będzie, pomyślał o wszystkim, nawet wysłał przodem nasze kufry, jeden po drugim, tak że Geordie
niczego nie mógł podejrzewać.
 
Sama ucieczka z Cameron Hall była zdaniem Nettie pysznym figlem. Wykradły się z domu w środku
nocy i wierzchem pojechały do pobliskiego miasteczka — w bryczesach, z podwiniętymi do pasa
spódnicami, tak że w słabym świetle księżyca wyglądały jak mężczyźni. Prawdę mówiąc, także
Roslynn jedynie tę część swego szalonego przedsięwzięcia uważała za zabawną. W mieście czekał na
nie umówiony powóz z woźnicą. Wyruszyły dopiero po kilku godzinach, kiedy nabrały pewności, że
nikt ich nie ściga. Wszystkie te zabiegi miały na celu wyprowadzenie w pole Geordiego Camerona i
zdaniem dziadka Roslynn były niezbędne.
Tak daleko posuniętą ostrożność Roslynn początkowo uważała za przesadę, lecz zmieniła zdanie,
ujrzawszy wyraz twarzy Geordiego w chwili otwarcia testamentu. Mimo wszystko Geordie był
wnukiem najmłodszego brata Duncana Camerona i jego jedynym żyjącym męskim krewnym. Miał
prawo się spodziewać, że jakąś część swego ogromnego majątku choćby i niewielką Duncan zostawi
właśnie jemu. Tymczasem dziadek wszystko zapisał Roslynn, swojej jedynej wnuczce: Cameron Hall,
młyny, udziały w niezliczonych spółkach wszystko. Kiedy notariusz odczytał testament, Geordie
wpadł w dziki gniew. Z najwyższym trudem zapanował nad swoją furią.
- Nie powinien być zaskoczony — stwierdziła Nettie, gdy Geordie wysłuchawszy ostatniej woli
dziadka, opuścił Cameron Hall. - Wiedział, że pan Duncan go nienawidził, że winił go za śmierć
twojej matki. Nie bez powodu był dla ciebie taki miły. Domyślał się, że pan Duncan tobie zostawi
swój majątek. I dlatego, kochaneczko, musimy się śpieszyć.
O tym, że nie ma czasu do stracenia, Roslynn upewniła się w chwilę po otwarciu testamentu. Po raz
kolejny Geordie poprosił ją o rękę, a ona po raz kolejny mu odmówiła. W nocy razem z Nettie uciekły.
Roslynn nie miała nawet czasu opłakać dziadka ani pożałować złożonej mu obietnicy. Lecz prawdę
mówiąc, w jej sercu żałoba gościła już od dwóch miesięcy, odkąd stało się jasne, że żywot Duncana
dobiega kresu. Jedyną pociechą była świadomość, że śmierć oznaczała dla starca wybawienie od
cierpień długotrwałej choroby. Duncan niedomagał od siedmiu lat. Lekarze dawno już machnęli nań
ręką, on jednak ze szkockim uporem czepiał się życia, choć cierpiał przy tym straszliwie. Teraz jego
boi znalazł ukojenie i Roslynn nie mogła o tym nie pamiętać, nie zmniejszało to wszakże jej smutku i
tęsknoty za staruszkiem, który przez tyle lat zastępował jej rodziców i którego szczerze kochała.
Nie chcę, żebyś obchodziła po mnie żałobę po wiedział jej na tydzień przed śmiercią. Nie chcę i
zakazuję. Poświęciłaś mi zbyt wiele czasu... straciłaś najlepsze lata swojej młodości i nie pozwolę,
żebyś z mojego powodu zmarnowała jeszcze choćby jeden dzień. To także masz mi obiecać.
Tak więc złożyła kolejną obietnicę. Bo jakże mogła odmówić człowiekowi, który wychowywał ją,
tyranizował i wielbił od dnia, kiedy do Cameron Hall wróciła jego córka z sześcioletnią Roslynn na
ręku. A zresztą, co znaczyła jeszcze jedna obietnica, skoro już wcześniej złożyła przyrzeczenie, które
miało zadecydować o jej losie. Tak czy inaczej, na żałobę nie było czasu i niejako bez jej udziału woli
dziadka stało się zadość.
Nettie zachmurzyła się, widząc, że Roslynn w milczeniu wpatruje się w sunące za oknem przydrożne
drzewa. Domyśliła się, że dziewczyna wspomina Duncana Camerona — ,,dziadzia", jak nazywała go z
dziecięcą poufałością, odkąd razem z matką zamieszkały w Cameron Hall. Duncan udawał, że się
złości, ale kochał to chochlikowate stworzenie, które tak niespodziewanie pojawiło się w jego życiu.
Wszystkie psoty i figle Roslynn, która uwielbiała drażnić krewkiego Szkota, tylko wzmagały jego
zachwyt nad temperamentem wnuczki. Nettie także boleśnie przeżyła śmierć Duncana, ale jej zdaniem
teraz należało myśleć o przyszłości.
- Nareszcie - powiedziała. - Dojeżdżamy do gospody.
Roslynn wychyliła się z przedniego siedzenia, aby spojrzeć w kierunku jazdy. Wpadające przez okno
promienie słońca rozpaliły jej włosy wszystkimi barwami zachodu. Takie piękne rudozłote loki Nettie
widziała tylko u matki Roslynn, Janet. Sama Nettie miała włosy czarne jak węgiel, a oczy
ciemnozielone niczym woda w górskim jeziorze ocienionym starymi dębami. Oczy Roslynn, tak jak
oczy jej matki, były szarozielone, o niezwykłym odcieniu, i nakrapiane wyraźnymi złotymi cętkami.
Jakże ta dziewczyna przypominała młodą Janet Cameron! W jej wyglądzie nie było nic z ojca, tego
Anglika, który uprowadził Janet z rodzinnego domu, naprzód skradłszy jej serce. Zginął potem w
wypadku, mimowolnie ściągając na żonę smutek i cierpienie. Śmierć męża okazała się wstrząsem
ponad siły Janet; przeżyła go zaledwie o rok. Dzięki Bogu, Roslynn miała jeszcze dziadka. Pogodziła
się z nową sytuacją, przebolała swoje sieroctwo, zwłaszcza że stary Szkot świata poza nią nie widział.
 
Nettie otrząsnęła się z zadumy. Nie pora myśleć o zmarłych, kiedy przyszłość wydaje się jednym
wielkim znakiem zapytania.
Powóz zatrzymał się na dziedzińcu wiejskiej gospody.
- Miejmy nadzieję, że dostaniemy miększe łóżka niż wczoraj - odezwała się Roslynn. - Jedyny powód,
dla którego spieszno mi do Londynu, to pewność, że u Frances czekają na nas wygodne łóżka.
- To znaczy, że nie cieszysz się na myśl o spotkaniu z najlepszą przyjaciółką? Po tylu latach?
Roslynn, jakby zdziwiona, spojrzała na Nettie z wyrzutem.
- Oczywiście, że się cieszę, jakżeby inaczej Nie mogę się doczekać, kiedy zobaczę Frances. Ale w
obecnej sytuacji obowiązki towarzyskie muszą zejść na drugi plan. To znaczy... skąd wezmę czas na
wizyty u Frances? Do licha, wszystko to wina Geordiego. Na wspomnienie kuzyna Roslynn gniewnie
ściągnęła brwi. Gdyby nie on...
- Nie składałabyś żadnych obietnic, nie musiałybyśmy spać w tej gospodzie i nie byłoby powodów do
biado1enia, prawda ?
Roslynn uśmiechnęła się.
- A kto tu biadoli? Kto płakał w nocy i narzekał, że musi spać w łóżku za twardym nawet dla pluskiew,
a co dopiero dla zmęczonego człowieka?
Nettie zignorowała przytyk, prychnęła tylko wyniośle, a kiedy woźnica otworzył drzwi, wypchnęła
Roslynn z powozu. Dziewczyna zachichotała, widocznie rozbawił ją wyraz twarzy pokojówki. Nettie
ponownie sapnęła przez nos, tym razem adresując przyganę do samej siebie. “Nie jesteś taka stara,
żeby nie móc znieść kilku nocy niewygód, Nettie" pomyślała. Ale patrząc za Roslynn, energicznym
krokiem zmierzającą ku wejściu do gospody, poczuła się bardzo staro. ,,Dzisiaj nie powiem ani
słówka, choćby łóżka były z żywego kamienia postanowiła. Inaczej ta dziewczyna nigdy nie da mi
spokoju". Zaraz jednak uśmiechnęła się i pokręciła głową. ,,Biedna Roslynn. A niech tam sobie ze
mnie pożar-ruje. Może wtedy nie będzie tyle myślała o niepewnej przyszłości. A więc, Nettie, nawet
jeśli mają tu łóżka mięciutkie niczym puch, powiesz, że ci twardo jak na bruku. Tak dawno nie
słyszałaś śmiechu swojej małej dziewczynki, nie widziałaś figlarnych ogników- w jej oczach".
Roslynn weszła do gospody, ledwie rzuciwszy okiem na szesnastoletniego wyrostka, który stojąc na
krześle zapalał lampę nad drzwiami. Susząc gardłowy śmieszek, tak rożny od znanych sobie
przejawów wesołości, chło-pak obejrzał się przez ramię i niewiele brakowało, a spadłby z krzesła.
Widok Roslynn zrobił na nim doprawdy wstrząsające wrażenie. W czerwonawym blasku
zachodzącego słońca jej postać zdawała się płonąc ognistą poświatą, zbliżała się, aż wzrok chłopca
spoczął na kształtnej twarzy nieznajomej, prześliznął się po niej od wysoko osadzonych kości
policzkowych, przez mały. prosty nosek i pełne, zmysłowe usta, aż po drobny, choć mocno
zarysowany podbródek. Piękna pani minęła go, a on trwał w bezruchu ze wzrokiem wlepionym we
drzwi gospody, aż groźne ,,hmm!" wyrwało go z pełnego zachwytu osłupienia. Odwrócił się i
zaczerwienił, napotkawszy surowe spojrzenie pokojówki.
Nettie zlitowała się nad jego młodym wiekiem i tylko dlatego młokos uniknął besztania, które stawało
się udziałem większości mężczyzn, zbyt natarczywie przyglądających się jej Roslynn. Bo lady
Chadwick miała niezwykłą moc przyciągania męskich spojrzeń. Nikt, czy to zgrzybiały starzec, czy
goło wąs w rodzaju tego tu smarkacza, nie był w stanie oprzeć się jej urokowi. I taka dziewczyna miała
niebawem znaleźć się sama w Londynie...
Rozdział 2
- Pytasz, jak się nazywa jego krawiec? - z wyraźną drwiną w głosie rzekł czcigodny William Fairfax.
Otóż przyjmij do wiadomości, że krawiec nie ma tu nic do rzeczy, jeśli istotnie chcesz się doń
upodobnić, weź się do boksowania. Słyszałem, ze on zabawia się w Len sposób od dobrych dziesięciu
lat.
Rozległ się odgłos uderzenia ciężkie] skórzanej rękawicy o ludzkie ciało i młody przyjaciel Williama
wzdrygnął się gwałtownie. Nie zamknął jednak oczu jak przed kilkoma minutami, kiedy z nosa
 
jednego z walczących pociekła strużka krwi. Teraz cała twarz boksera umazana była krwią, płynącą
nie tylko z nosa, ale i ze spuchniętych warg i rozbitego łuku brwiowego.
- Co z tobą, Cully? Fairtax uśmiechnął się, widząc, że twarz przyjaciela nabrała zielonkawej barwy.
Źle się bawisz? Wyobraź sobie, że jego przeciwnik także. Roześmiał się, rad z dowcipu. Gdyby na
ring wyszedł Knighton, byłoby się o co zakładać. To on trenował sir Anthony'ego. Oczywiście
Knighton od dziesięciu lat nie walczy, ale z drugiej strony Malory już się trochę zasapał, więc szanse
byłyby wyrównane.
Tymczasem sir Anthony Malory odstąpił od przeciwnika i opuścił ręce. Następnie zwrócił się do
właściciela sali, który stał w grupie dżentelmenów otaczających ring.
- To się robi nudne, Knighton. Mówiłem ci, że on jeszcze nie nadaje się do walki. Nie wydobrzał po
poprzednim sparingu.
John Knighton wzruszył ramionami i z uśmiechem spojrzał na szlachetnie urodzonego miłośnika
pięściarstwa, którego uważał za swego przyjaciela.
- Co zrobić, milordzie. Nie było innych chętnych do rei walki. Może gdyby dla odmiany pozwolił pan
komuś ze sobą wygrać, łatwiej byłoby panu znaleźć partnera do sparingu.
Wśród otaczających ring rozległy się głośne śmiechy. W szyscy wiedzieli, że Malory od dziesięciu lat
nie przegrał ani jednej walki, a nawet nie pozwolił nikomu się pobić w kiikurundowym sparingu. Był
silny wspaniale umięśniony i niezmiennie w doskonalej formie, ale sławę niezwyciężonego
zawdzięczał przede wszystkim swoim pięściarskim umiejętnościom. Trenerzy i organizatorzy walk
bokserskich, tacy jak Knighton, daliby wszystko za możność wystawienia Malory'ego na zawodowym
ringu. Ale dla sir Anthony'ego boks był tylko sposobem na utrzymanie dobrej kondycji fizycznej,
niejako równoważącym skutki hulaszczego trybu życia. Trzy razy w tygodniu odwiedzał salę
treningową Knightona, podobnie jak co ranek odbywał konną przejażdżkę po parku wyłącznie dla
przyjemności.
Spośród dżentelmenów zgromadzonych w sali mniej więcej połowę stanowili podobni do sir
Anthony'ego pięściarze amatorzy. Inni, jak choćby czcigodny Fairfax, występowali jedynie w roli
widzów, a czasem, przy okazji ciekawszych pojedynków, zabawiali się obstawianiem wyników.
Malory'emu jak zwykle towarzyszyła grupa przyjaciół; uwielbiali patrzeć, jak zmiata z ringu partnerów
sparingowych, nieopatrznie wystawionych przez Knightona. Oczywiście żaden z owych
dżentelmenów nie był na tyle nierozważny, aby samemu spróbować szczęścia z tak groźnym
przeciwnikiem.
Do Anthony'ego podszedł z uśmiechem lord Am-herst. Mniej więcej tego samego wzrostu, choć
szczuplejszy i jasnowłosy — podczas gdy Malory był zdecydowanym brunetem — uchodził za
lekkoducha
i kawalarza. Z Anthonym łączyły go wspólne - by tak rzec zainteresowania, wśród których na
pierwszym miejscu należałoby wymienić kobiety, na drugim hazard, a na trzecim... kobiety.
- Malory, jeśli zależy ci na przeciwniku, który naprawdę walczy z sercem, musisz uwieść żonę
jakiegoś młodego amatora zdrowego trybu życia. Tylko żeby był twojego wzrostu i wagi.
- Przy moim pechu, George - odparł Anthony - pewnie by się okazało, że pan rogacz woli się strzelać,
a to żadna przyjemność.
Przesadnie zdawkowy ton odpowiedzi przyjaciela rozbawił George'a Amhersta. Bo jeśli nie wszyscy
wiedzieli, że Anthony jest mistrzem ringu, to jego sława niezrównanego strzelca dla nikogo nie była
tajemnicą. Stając do pojedynku, miał zwyczaj nonszalancko pytać swoich przeciwników, w jaką część
ciała życzą sobie odnieść honorową ranę, co odbierało nieszczęśnikom resztki odwagi.
George nie słyszał, żeby Anthony zabił kogoś w pojedynku. Pewnie dlatego, że jeśli już się bił, to
niemal zawsze chodziło o kobietę, a jego zdaniem żadna kobieta nie była warta ludzkiego życia —
oczywiście
z wyjątkiem dam należących do rodziny Malorych. Anthony był piekielnie drażliwy na punkcie
honoru rodziny. Zdeklarowany wróg stanu małżeńskiego, miał jednak trzech starszych braci oraz całą
gromadkę bratanic
 
i bratanków, których darzył szczerym stryjowskim uczuciem.
- Szukasz przeciwnika, Tony? Czemu od razu nie posłałeś po mnie? Wiesz, że zawsze jestem do
twojej dyspozycji.
George odwrócił się pośpiesznie. Nie wierzył własnym uszom, bo oto usłyszał głos człowieka, którego
nie widział od ponad dziesięciu lat. I nie mylił się: w drzwiach klubu stał James Malory we własnej
osobie. Naturalnie postarzał się nieco, ale wyglądał równie niebezpiecznie jak przed dziesięciu laty,
kiedy to cieszył się opinią największego awanturnika w Londynie. Wysoki, jasnowłosy i nadal
przystojny, nie robił wrażenia skruszonego grzesznika.
Na twarzy George'a odmalowało się szczere zdumienie. Coś podobnego! Spojrzał na przyjaciela,
ciekaw, jak ten przyjął niespodziewane zjawienie się brata. Kiedyś James i Anthony pozostawali w
bliskiej zażyłości, czemu sprzyjała niewielka różnica wieku między nimi - ledwie rok - i podobne
zamiłowania, choć z tej dwójki James byl niewątpliwie bardziej zwariowany — tak przynajmniej
uważano przed laty. Ale potem James zniknął i z po wodów znanych tylko rodzinie Malorych bracia
najwyraźniej się go wyrzekli. Także Anthony nigdy nie wymawiał jego imienia. George od lat
przyjaźnił się z Anthonym, a nawet uważał się za jego powiernika,
a mimo to nie dowiedział się, czym James zasłużył sobie na wykluczenie z rodziny.
Lecz oto ku zaskoczeniu George'a na twarzy An-thony'ego nie pojawił się najlżejszy ślad
jakiejkolwiek emocji. Było to tym dziwniejsze, że sir Malory nie grzeszył powściągliwością. Nikt z
obecnych nie zwrócił uwagi na blask, jakim przelotnie zapłonęły jego niebieskie oczy. Ich wyraz
należałoby jednak odczytać jako manifestację radości, nie gniewu.
Mimo to pierwsze słowa Anthony'ego zabrzmiały tak, jakby skierowane były do najgorszego wroga:
- James, co ty, do diabła, robisz jeszcze w Londynie? Miałeś wypłynąć dziś rano!
W odpowiedzi James tylko wzruszył ramionami.
- Zmiana planów - oznajmił ze znudzoną miną. - A wszystko za sprawą oślego uporu Jeremy'ego. Po
spotkaniu z rodziną ten chłopak zrobił się doprawdy nieznośny. Głowę daję, że brał u Regan lekcje
manipulowania ludźmi, bo jakimś sposobem zdołał mnie namówić, żebym pozwolił mu zostać tutaj do
końca nauki. Nie mam pojęcia, jak on tego dokonał.
Wyraz konfuzji na twarzy brata, przechytrzonego przez siedemnastoletniego wyrostka, rozbawił
Anthony'ego. Wybuchnąłby śmiechem, gdyby z ust Jamesa nie padło imię ,,Regan", którego dźwięk
zawsze doprowadzał go do furii, podobnie zresztą jak starszych braci, Jasona i Edwarda. James
doskonale o tym wiedział i zamiast ,,Reggie" jak wszyscy w rodzinie nazywali Reginę Eden mówił
,,Regan". A jak daleko Anthony sięgał pamięcią, James zawsze robił wszystko na opak, po swojemu i
do diabła z konsekwencjami!
James zbliżył się do ringu, po drodze niedbałym gestem zsunąwszy płaszcz z ramion. Pod spodem miał
koszulę z szerokimi rękawami, którą nosił na pokładzie “Maiden Annę". Wyglądało na to, że istotnie
zamierza stanąć do walki z bratem, toteż Anthony powstrzymał się od czynienia uwag na temat
nazywania siostrzenicy znienawidzonym mianem ,,Regan", co prawdopodobnie zakończyłoby się
kłótnią i zmieniło przyjacielski sparing w ostry pojedynek.
Czy to znaczy, że ty także zostajesz? - zapytał. James podał płaszcz George'owi i wyciągnął dłonie ku
Knightonowi, który najwyraźniej zadowolony z rozwoju wydarzeń, założył mu rękawice.
- Tylko dopóki nie urządzę tu mojego młodego obwiesia. Tak myślę. Chociaż Connie uważa, że
jedynie po to mieliśmy zamieszkać na wyspach, żeby stworzyć dom dla Jeremy'ego.
Tym razem Anthony nie zdołał powstrzymać się od śmiechu.
Dwa stare wilki morskie w roli mamuśki. Na Boga, chciałbym to zobaczyć.
- Nie ma się z czego śmiać - spokojnie odrzekł James, nie zmieszany kpiącym spojrzeniem brata. - Co
lato sam występujesz w roli mamuśki i nikt ci tego nie wypomina.
- Tatuśka - poprawił Anthony. - Czy raczej starszego brata, a to zupełnie co innego. Dziwię się, że nie
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin