Lindsey Johanna - Srebrzystowłosy anioł.pdf

(1062 KB) Pobierz
Lindsey Johanna - Srebrzystowlo
JOHANNA LINDSEY
SREBRZYSTOWŁOSY ANIOŁ
Z angielskiego przełożył Mariusz Ferek
Tytuł oryginału SILVER ANGEL
Książkę tą poświęcam pamięci mojego ojca,
Edwina Dennisa Howarda
 
ROZDZIAŁ 1
Barika, Wybrzeże Barbarzyńców, 1796
Na ulicy Jubilerów handlarz pereł, Abdul ibn - Mesih, zamknął swój sklepik,
zanim muezin zaczął wzywać wiernych na modlitwę. Miał jeszcze dużo czasu, ale
robił się coraz starszy, bolały go kości - dlatego chodził wolniej - i musiał wyruszyć
wcześniej. Póki starczało mu sił, wolał iść do meczetu niż, w odróżnieniu od mniej
pobożnych sąsiadów, klękać na dywaniku, który trzymał na zapleczu swojego
sklepiku. Prócz niego nie było więc na ulicy nikogo i tylko on widział morderstwo.
Młody Turek i goniący go potężny mężczyzna w czarnej szacie przebiegli tuż
obok Abdula, nie zwracając na niego najmniejszej uwagi. Gdyby zdążyli skręcić za
najbliższym rogiem i zniknąć mu z oczu, tej nocy nie dręczyłyby go koszmary. Tak
się jednak nie stało. Większy mężczyzna dopadł mniejszego na końcu ulicy i
szerokim ostrzem jataganu rozpłatał go niemal na pół. Potem szybko przeszukał
zwłoki, wyciągnął jakiś papier i zniknął, nawet się nie obejrzawszy. Zabity pozostał
tam, gdzie upadł. Krew cienkimi strużkami spłynęła po wybrukowanej uliczce, nęcąc
muchy obietnicą uczty.
Abdul ibn - Mesih postanowił, że nie pójdzie tego dnia do meczetu na
popołudniową modlitwę. Kiedy więc z licznych minaretów rozległy się nawoływania
muezinów, handlarz pereł klęczał na dywaniku na zapleczu sklepiku i myślał o
mieszkającej na wsi córce. Upłynęło wiele czasu, odkąd ostatni raz ją widział.
Wypadało złożyć jej wizytę, może nawet długą.
Później tego popołudnia zginęło jeszcze dwóch tajnych wysłanników Jamila
Reshida. Nie udało się im opuścić Bariki. Jednego otruto w kawiarni, drugiego
znaleziono w zaułku z poderżniętym gardłem. W skórę wokół jego szyi wrzynała się
głęboko cięciwa od łuku, narzędzia zbrodni.
Nocą cztery wielbłądy ruszyły w kierunku Algieru. Mężczyzna, który jechał
pierwszy, również należał do grona pechowych posłańców. Trójka napastników
powoli zmniejszała dystans, aż w końcu dopadła kuriera. Zginął równie szybko jak
pozostali.
Mężczyzna, który go powalił, był greckim muzułmaninem, nawykłym do
podobnych zajęć. Towarzyszyli mu dwaj Arabowie, bracia pochodzący ze starej
rodziny, znanej z lojalności wobec deja Bariki. Nic zatem dziwnego, że czuli wyrzuty
sumienia. Wprawdzie tego akurat wysłannika nie zabili własnoręcznie, ale starszy z
 
braci zabił jednego przed tygodniem.
Byli tak samo winni jak Grek oraz inni zabójcy. Wszystkim ścięto by głowy,
gdyby zbrodnia wyszła na jaw. Utrata życia i honoru rodziny dla sakiewki pełnej
złota była szczytem głupoty. Lecz nagroda zbyt mocno kusiła, podjęli więc ryzyko.
Mimo to nie opuszczało ich poczucie winy. Nie było jednak bardzo dokuczliwe,
skoro nie zrezygnowali ze zdobycia bogactwa.
Lysander, Grek, znalazł przy zwłokach list i otworzył go. Musiał wytężyć
wzrok, aby przeczytać coś przy świetle księżyca. W końcu skrzywił się ze wstrętem.
Miał ochotę rzucić papier i wdeptać go w ziemię. Oczywiście nie uczynił tego.
- To samo - oświadczył, podając list starszemu z braci.
- Sądziłeś, że będzie coś innego? - zapytał młodszy.
- Miałem taką nadzieję - odparł krótko Lysander. - Kto znajdzie właściwą
przesyłkę, dostanie dodatkową sakiewkę. Zamierzam być tym szczęśliwcem.
- Tak jak my - dodał starszy z braci. - Ale tę też będzie chciał zobaczyć. -
Ostrożnie schował list do kieszeni. - Chce mieć wszystkie przesyłki, choćby wcale się
między sobą nie różniły.
Nie musieli wyjaśniać, o kim mówili. Każdy z nich wiedział, choć nie znali
imienia tego mężczyzny. Nawet mu się dobrze nie przyjrzeli. Nie wiedzieli też, czy
sam pragnął śmierci Jamila, czy działał z polecenia kogoś innego. W każdym razie to
on płacił tak szczodrze i zbierał listy, które mieli przy sobie pałacowi kurierzy.
Zadanie nie należało do łatwych. Dej miał mnóstwo oddanych sobie ludzi,
którzy służyli za przynętę. Wszyscy mieli przy sobie ten sam list, zawierający tylko
kilka linijek po turecku: Czy jesteś szczęśliwy? Kto mi odpowie? Czy potrzebny ten
list, byś wiedział, że dobrze Ci życzę?
Listy nie miały adresata. Nie były podpisane. Mogły pochodzić od któregoś z
mieszkańców pałacu i być przeznaczone dla kogokolwiek w dowolnym miejscu na
ziemi. Niewykluczone, że zostały pomyślane jako subtelna przestroga dla zabójców,
którzy przeczytają te słowa, aby pamiętali, że mściwe ramię deja sięga daleko.
Prawdziwa wiadomość wcale nie musiała opuścić Bariki wśród natłoku fałszywych
przesyłek. Może kurierzy byli częścią planu pomyślanego tak, aby pomieszać szyki
spiskowcom i opóźnić przygotowanie następnych zamachów na życie deja.
Pierwszy złapany kurier, na krótko przed śmiercią, przysięgał, że miał
dostarczyć list Anglikowi, który rzekomo nazywał się Derek Sinclair. Nawet jeżeli
była to prawda, jeśli dej rzeczywiście znał Anglika o tym imieniu - co było zupełnie
 
nieprawdopodobne - to jakiż sens mógł się kryć za słowami tej treści? Po co
poświęcać życie tylu ludzi? Spiskowcy musieli jednak zakładać, że istnieje inna
wiadomość. Ta, którą mieli dopiero odnaleźć, może do deja Algieru albo beja Tunisu,
czy nawet do samego sułtana w Stambule, jakiś list z błaganiem o pomoc. Zresztą i
tak by się to na nic nie zdało, skoro nie wiedzieli, jaki zamiar kryje się za czynami
zamachowców.
Lysander zdjął siodło z wielbłądziego grzbietu, lecz nawet nie spojrzał na
mężczyznę, którego przed chwilą zabił.
- Chyba zostawimy go na pastwę padlinożerców. Zwykle staram się ukrywać
ślady, zwłaszcza ciała. Istnieje aż za dużo sposobów...
- Nieważne, jakie masz zwyczaje. Przecież on chce, aby dej wiedział, że jego
posłańcy giną w trakcie wykonywania zadania. A niby skąd ma się dowiedzieć, jeśli
ciało nie zostanie odnalezione?
- Szkoda czasu, gdyby mnie kto pytał - rzucił w odpowiedzi Lysander, nie
starając się kryć niechęci. - Myślę, że spróbuję dostać się do pałacu na własną rękę.
Kto wie? Może będę miał szczęście i odkryję sposób na zdobycie największej
sakiewki, tej, która się należy za głowę Jamila Reshida.
Odjechał, śmiejąc się. Bracia wymienili spojrzenia. Obaj pomyśleli o tym
samym. Mieli poważne wątpliwości, czy zobaczą jeszcze Greka przy życiu, gdy uda
mu się znaleźć drogę do pałacu. Po czterech zamachach na swoje życie Jamil Reshid,
dej Bariki, był teraz lepiej chroniony niż kiedykolwiek. Jeśli ktoś chciał pozbawić go
żyda, najpierw powinien pożegnać się ze swoim własnym. Gdyby taki nieszczęśnik
został przed egzekucją poddany torturom, na pewno zdradziłby ich nazwiska.
Oczywiście nie te, których nie znał, lecz współtowarzyszy nocnej eskapady.
Tej nocy Lysandet nie wrócił do Bariki. Miał rację. Istniało wiele sposobów
na pozbycie się ciała martwego człowieka. Jego ciało nie należało do wyjątków.
- Pojmujesz, na co się ważysz?
Ali ben - Khalil skinął głową w odpowiedzi. Naprzeciw niego siedział
mężczyzna, przed którym czuł głęboki respekt. Kiedy na bazarze przekazał karteczkę
pałacowemu eunuchowi, oczekiwał, że spotka się z tym samym człowiekiem albo z
innym sługą. Ale na pewno nie z wielkim wezyrem, pierwszym ministrem Jamila
Reshida. Niech Allach ma go w opiece, czyżby wplątywał się w coś naprawdę
poważnego? Jaką tajemnicę zawierała przesyłka, skoro przez nią tak wielu ludzi
traciło życie, a kiedy on sam zaofiarował się ją przenieść, Omar Hassan, wielki
 
wezyr, osobiście się trudził, aby go przesłuchać?
Omar Hassan zjawił się w przebraniu. Miał na sobie burnus w rodzaju takich,
jakie nosili Berberzy na pustyni. Musiał uważać, bo w normalnych okolicznościach
tylko nieliczni nie rozpoznaliby drugiego najważniejszego człowieka w Barice.
Drobiazgowo wypytał Alego, dlaczego podjął się tego zadania. Wprawił go tym w
zakłopotanie, bo który mężczyzna gotowy był przyznać, że chętnie zaryzykuje życie
dla kobiety? Taki właśnie był rzeczywisty powód decyzji Alego. Kochał bowiem
niewolnicę, którą właściciel wprawdzie byłby skłonny sprzedać, ale za odpowiednio
wysoką cenę. A czy istniał jakiś inny sposób na zdobycie pieniędzy prócz kradzieży
lub służby u deja?
Ali nie miał najmniejszego zamiaru zginąć podczas wypełniania misji. Gdyby
nie dostrzegał szansy na przeżycie, wcale by się jej nie podjął. Czuł, że może mu się
udać, choć wielu zginęło. Przede wszystkim w przeciwieństwie do tamtych nie służył
dejowi ani nie był związany z pałacem w żaden inny sposób. Byt po prostu ubogim
sprzedawcą sorbetu. Któż by go podejrzewał o pełnienie funkcji pałacowego kuriera?
Właśnie dlatego Ali nie poszedł do pałacu, by zaoferować swoje usługi, i
nalegał, aby do spotkania doszło w domu tancerek. Dlatego ukrył się tam na dwa dni i
nie zamierzał wychodzić przez następne dwa. Było bardziej niż pewne, że tego dnia
śledzono Omara Hassana, choć szedł w przebraniu, i że będzie śledzona każda osoba,
która wyjdzie wieczorem z tego domu.
Wielki wezyr nie potrafił się zdecydować. Podobał mu się plan Alego, ale sam
Ali sprawiał wrażenie przestraszonego, mimo że bardzo się starał to ukryć. Był
młody, miał może dwadzieścia dwa lata. Twierdził, że pochodzi z rodziny
berberyjskich Arabów, co potwierdzał brązowy kolor jego oczu i włosów. Ale w jego
krwi musiała także płynąć krew białych niewolników, dlatego miał jaśniejszą cerę i
delikatne rysy. Wprawdzie brakowało mu doświadczenia w wykonywaniu tego
rodzaju zadań, ale to przemawiało wyłącznie na jego korzyść. Mimo to...
Jeszcze tydzień wcześniej Omar nie wahałby się, czy przekazać list, który
miał ze sobą, ale nie dalej jak wczoraj Jamil przyparł go do muru. „Ilu ich do tej pory
wysłaliśmy?” - zapytał. I co on miał powiedzieć? Prawdę? Wstyd wspominać, jak
wielka to była liczba. Jamil wybuchnąłby gniewem. A przecież należało go przekonać
do wysłania listu. Pomysł pochodził od Omara,. dobry pomysł, jak początkowo
sądził. Teraz jednak się wahał. Tylu ludzi straciło życie. I po co? Zanim list
przyniesie jakiś skutek, będzie po sprawie. Po sprawie, którą zabójcy starają się
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin