Lowell Elizabeth - Rarities Unlimited 04 - Kolor śmierci.pdf

(1023 KB) Pobierz
Lowell Elizabeth - Rarities Unl
Elizabeth Lowell
Kolor śmierci
(The Color of Death)
Przekład Agata Kowalczyk
 
Rozdział 1
Sanibel Island, Floryda listopad
Lee Mandel spędzał sporo czasu na oglądaniu się przez ramię. Cóż, taka praca.
Ale teraz, przeciągając się z zadowoleniem w listopadowym słońcu, nie myślał o tym,
że musi się pilnować. Uśmiechał się do kelnera o gibkim ciele i oczach pełnych
optymizmu, na jaki stać tylko ludzi przed trzydziestką.
– Naprawdę jesteś pewien, że macie najlepsze krewetki na Sanibel Island? –
zapytał.
– Może się pan założyć o własny tyłek, sir. Lee roześmiał się i machnął ręką.
– Wezmę to, co zwykle. I kawę, tak szybko, jak dasz radę na tych swoich
wielkich girach. A, i przynieś parę torebek na wynos, dobra?
Kelner wyszczerzył zęby i wyciągnął zza pleców dwie papierowe torebki
z jasnoczerwonym logo Cafe SoupOr Shrimp nadrukowanym z boku.
– Te mogą być? – Rzucił torby na stolik. – Wziąłem je, jak tylko zobaczyłem
pana na schodach.
Lee poczuł ukłucie niepokoju. Zaczynał być przewidywalny. A w jego fachu to
było nie tylko głupie – to było niebezpieczne. Ale nie zauważył, by ktoś go śledził,
gdy przejeżdżał przez most na Sanibel Island. Poza tym, gdy zawartość przesyłki
zostanie przełożona do pomiętej papierowej torebki, nikt nie będzie podejrzewał, że
kamienie są warte co najmniej milion. I to w hurcie. Lee wiedział, co wiezie.
W przyszłości musi używać czegoś jeszcze mniej rzucającego się w oczy, może
brązowych torebek, z jakich żule popijają wino. Zwykle kurierzy przewożący cenny
towar mieli mniej powodów do niepokoju niż ludzie noszący zegarki i pierścionki
zaręczynowe.
Zwykle, ale nie zawsze.
Od kilku lat krążyły plotki o nowym gangu, który interesował się tylko towarem
z najwyższej półki, najcenniejszym i dającym się łatwo upłynnić. Dobra wiadomość
była taka, że gang nie był tak brutalny jak bandziory z Ameryki Południowej. Ci nowi
byli sprytni i działali po cichu.
Kelner i jego jędrny tyłek zniknęli w ciemnym, zadymionym wnętrzu. Lee został
sam, rozkoszując się jesiennym słońcem. Przesunął krzesło tak, żeby za plecami mieć
ścianę budynku. Zastanawiał się, co jego siostra Kate robi teraz, kiedy skończyła już
szlifować Siedem Grzechów. Pewnie przygotowuje się do kolejnego rajdu po targach
gemmologicznych w poszukiwaniu kawałka surowca, w którego szlifowanie
opłaciłoby się zainwestować czas i wysiłek.
Może gdyby rodzice przestali gadać o wnukach, trochę by zwolniła i znalazła
sobie przyzwoitego faceta. A tak? Pewnie doprowadzają ją do szału, tak jak
 
doprowadzali mnie.
Ogarnęło go poczucie winy. Powinien powiedzieć rodzicom. Naprawdę
powinien, zwłaszcza teraz, kiedy spotkał mężczyznę, z którym chciał spędzić życie.
Ale po prostu nie miał ochoty na to całe trucie, które zaczęłoby się, gdyby się ujawnił
– łzy i pytania w stylu „gdzie popełniliśmy błąd”.
Jego rodzice nie popełnili żadnego błędu. On po prostu nie był synem, jakiego
pragnęli. Koniec pieśni.
Do uszu Lee dobiegały rozmowy z odkrytego parkingu znajdującego się
bezpośrednio pod nim. Niemal wszystko na Sanibel Island było zbudowane na palach.
Kiedy nadchodził huragan, całe świństwo po prostu przepływało pod budynkami,
zostawiając mieszkania z grubsza nienaruszone.
– Ale ja chcę zobaczyć skarb!
Głos dziewczynki, która wysiadła z samochodu na zalany słońcem parking, był
wysoki, uparty i stanowczo zbyt przenikliwy. Lee uśmiechnął się lekko na myśl
o parzącej tapicerce i kierownicach, zbyt gorących, żeby utrzymać je w dłoniach.
Dlaczego zimowi turyści tak się bali cienia między filarami podtrzymującymi małe
centrum handlowe?
– Widzieliśmy ten cały skarb z „Atochy” w zeszłym roku. Też mi coś. –
Rodzicielski głos był zły, zniecierpliwiony. – W tym tak zwanym muzeum zależy im
tylko na tym, żeby wcisnąć kolejną drogą pamiątkę następnemu frajerowi, który
przekroczy próg.
– Nie obchodzi mnie to. Ja chcę zobaczyć złote monety i szmaragdy – jęczała
dziewczynka.
Lee zastanawiał się, co by powiedziała, gdyby zobaczyła siedem wspaniałych
szafirów, które leżały zamknięte w bagażniku jego samochodu. Przeważnie nie
wiedział, co przewozi w anonimowych paczuszkach, które dostarczał z punktu A do
punktu B na zlecenie różnych firm kurierskich, łącznie z rodzinną. Lubił wolność,
jaką dawała mu praca wolnego strzelca. Ale tym razem tak się złożyło, że był synem
właściciela firmy i bratem szlifierza, wiedział więc, jak wygląda Siedem Grzechów.
I ile są warte.
Kate była tak podekscytowana powierzeniem jej obróbki szafirowego surowca
najwyższej jakości, że zadzwoniła do Lee i opisała mu kamienie tak, jak on opisałby
kochanka. Odwiedził ją dwa razy w Arizonie i był zdumiony, widząc, jak
bezkształtny, matowy, niebieskawy kamień zamienia się w doskonale oszlifowane
klejnoty, połyskujące niezwykłym szafirem.
Cieszył się, widząc podniecenie siostry. Choć raz wydawała się młodsza od
niego, a nie starsza o osiem lat. I wcale się nie dziwił jej emocjom. To była
prawdziwa gratka dla stosunkowo młodego szlifierza trafić tak prestiżową robotę jak
 
obrabianie surowca dla Artura McClouda, jednego z największych kolekcjonerów
szlachetnych kamieni na świecie. Kate poprosiła nawet, żeby Lee przywiózł jej
surowiec, a potem odstawił oszlifowane Siedem Grzechów z powrotem do
McClouda. Żeby wszystko zostało w rodzinie.
Mrużąc oczy w słońcu, Lee spojrzał na zegarek na lewym nadgarstku. Piętnaście
po dziesiątej. Mnóstwo czasu. Z SoupOr Shrimp miał jakieś piętnaście minut drogi
przez niewielki most łączący wyspy Sanibel i Captiva. Przy odrobinie szczęścia
będzie miał jeszcze godzinkę po odstawieniu kamieni na Captivę, żeby pozbierać
muszle przy odpływie i spokojnie zdążyć na samolot z Fort Myers do Los Angeles.
W piątek dziewięćdziesiąt procent ruchu na mostach będzie się kierować na Sanibel
Island; on będzie jechał w przeciwną stronę. Powinien mieć łatwą drogę aż do
samego lotniska.
Przeciągnął się jeszcze raz. W szortach, golfowej koszulce i sandałach doskonale
wtapiał się w tłum. Nie za wysoki. Nie za niski. Nie za gruby. Nie za bardzo opalony.
Niczym się nie wyróżniał. Kurierzy byli tak samo anonimowi jak ich paczki. Gdyby
był na Manhattanie, miałby na sobie ciemny garnitur i grafitowy płaszcz. W Seattle
potrzebne by były supernowoczesna kurtka przeciwdeszczowa i kubek espresso
umieszczony na stałe w dłoni. Żadnego parasola. Nikt na mokrym północnym
Zachodzie nie zawracał sobie głowy parasolami.
Zaniepokoił go sygnał alarmu samochodowego, odpowiadającego na impuls
pilota. Lee wyprostował się i zrobił w pamięci przegląd aut, które widział, parkując
pod knajpką, tuż koło schodów. Oprócz jego białego wynajętego auta żadne nie stało
przy schodach.
Pozostałe samochody, które zauważył, stały w głębi parkingu, z dala od schodów.
Osobówki i półciężarówki należały głównie do pracowników i zgodnie z zaleceniami
były stawiane w głębi, żeby klienci mogli łatwiej parkować przy schodach
prowadzących do sklepów.
Lee wstał i wyjrzał przez barierkę na niższy poziom. Nikogo nie zauważył.
Zawodząca dziewczynka i jej rodzice weszli do środka, przedkładając widocznie dym
nad świeże powietrze. W tej chwili był sam, jakby na Sanibel Island, zimowej mekce
turystów, nie było żywego ducha.
Z dołu dobiegł go przytłumiony trzask zamykanego bagażnika.
Lee zbiegł po schodach. Przejście z pełnego słońca Florydy w głęboki cień
parkingu sprawiło, że się zawahał. Rozejrzał się szybko wokół.
W chłodnym cieniu nic się nie poruszało.
Tłumacząc sobie, że popada w paranoję, podszedł szybko do samochodu. Wcisnął
guzik pilota i otworzył bagażnik.
Pusto.
 
– Cholera jasna!
Gorączkowo sięgnął do środka i obmacał dno. Mniejsza niż wnętrze jego dłoni,
warta więcej, niż zarobi przez całe życie, paczuszka z Siedmioma Grzechami mogła
się przesunąć. Może wpadła do schowka na koło zapasowe.
Musi tu być.
Z ciemności za samochodem dobiegł cichy szelest, jakby ktoś próbował
przemknąć obok, na światło słoneczne. A przynajmniej tak się wydawało, dopóki Lee
nie odwrócił się i nie zobaczył znajomej twarzy.
Uśmiechnął się z ulgą.
– Nie spodziewałem się zobaczyć cię w tych stronach powiedział.
– W ogóle nie powinieneś był mnie zobaczyć.
Rozległ się cichy dźwięk i stęknięcie, kiedy kula weszła w ciało, prosto w serce.
Lee osunął się do bagażnika.
To się nie dzieje naprawdę.
Ale działo się. Świat znikał w wielkim wirze, a on nie był już jego częścią; kolory
pochłaniała czerń.
Norm... Katie... słyszycie mnie? Kocham...
Bagażnik zamknął się z trzaskiem.
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin