H002. Potter Patricia - Bagienny płomień.pdf

(968 KB) Pobierz
5060272 UNPDF
Patricia Potter
BAGIENNY PŁOMIEŃ
5060272.001.png
Stukot kopyt uderzających o spieczoną od let­
niego słońca ziemię wyrwał Samanthę z niespo­
kojnego snu. W ciągu długich godzin minionej
nocy w jej podświadomości spierały się ze sobą
uczucia niepokoju, strachu i radości.
Odsunęła od siebie myśl o brzmiących niby
omen odgłosach. Ożywiła się nadzieją, gdy przy­
pomniała sobie, że to przecież dzień jej ślubu.
Szczęśliwa wyskoczyła z łóżka i odsunęła jas­
nozielone firanki. Tego dnia wszystko miało wy­
jątkowe znaczenie... pogoda, miejsce pobytu jej
ojca, służba...
Stała przy otwartym oknie i przez chwilę roz­
koszowała się zapachem żółtego jaśminu i cięż­
kim aromatem magnolii. Uwielbiała tę wspaniałą
mieszankę, która wydawała się hymnem na cześć
życia tak bujnie się rozwijającego w tym zakątku
Południowej Karoliny.
Zauważyła na drodze oddalający się szybko
powóz. Zaciekawiło ją, w jakiej sprawie ojciec tak
wcześnie opuszcza dom. Pierwsze błyski światła
zwiastowały nadejście świtu roztaczając na niebie
blade odcienie różu, złota i lawendy. Świt, pomy­
ślała, świt pierwszego dnia jej wspólnego życia
z Brendanem.
5060272.002.png
6
Raz jeszcze nabrała w płuca aromatycznego
powietrza rozkoszując się powiewem chłodnego
wiatru. Wiedziała, że później zrobi się nieznośny
upał. To jednak nie miało żadnego znaczenia. Nie
liczyło się nic poza planowaną ucieczką z Bre-
nem.
Na chwilę powrócił strach, ale szybko zastąpiło
go przepełniające ją uczucie szczęścia, które nie
dopuszczało myśli o konsekwencjach, jakie mu­
siały wyniknąć z wydarzeń tego dnia. Ojciec bę­
dzie bardzo, bardzo zły, ale będzie musiał za­
akceptować jej małżeństwo. Może pogodzi ono
wreszcie obie skłócone od dawna rodziny.
Charakterystyczny dla niej optymizm wziął
górę. Spotka się z Brenem w zwykłym miejscu
i pojadą do Charlestonu, gdzie przyjaciel udzieli
im ślubu. Inny z przyjaciół zaoferował im swój
dom w mieście na cały miesiąc. Dalszy rozwój
wypadków uzależniony będzie od zachowania
ich rodzin. Jeśli zajdzie taka potrzeba, oboje
z Brenem poradzą sobie sami.
Niech licho porwie wszystkich polityków, po­
myślała, zarówno torysów jak i wigów. Podzielili
okolicę na dwa obozy i pogłębili nienawiść mię­
dzy jej ojcem a O'Neillami.
Samantha odsunęła od siebie niepokojące my­
śli. Ona i Brendan pokonają wszystkie przeszko­
dy. Kochają się od lat i nic nie stanie im na dro­
dze. Podeszła do lustra i popatrzyła na swe od­
bicie. Nim zapadnie zmrok, będzie panią O'Neill.
Przyjrzała się sobie krytycznym wzrokiem.
Twarz miała zbyt drobną, usta zbyt pełne a oczy
za duże. Bren zawsze nazywał ją swym wesołym
elfem, choć wolałaby, żeby powiedział, że jest
piękna. Ciemnoniebieskie oczy były pełne życia
i ciekawości, lecz tylko długie, ciemne włosy zy­
skały jej aprobatę. Połyskiwały niczym mahoń
zdobiący każdy zakątek Chatham Oaks.
Pośpiesznie włożyła niebieską sukienkę, związa­
ła włosy wstążką i pobiegła do kuchni. Stara ku­
charka Maudie, która ją wychowała, stanowiła
główne źródło pociechy i informacji.
Gdy zbliżała się do drzwi, zatrzymał ją pełen
strapienia głos Maudie:
- I co my teraz powiemy panience?
- Pan Chatham powiedział, że nas każe wy-
chłostać, jeśli piśniemy jej choć słowo - odezwał
się drugi głos. Należał do Angel, córki Maudie.
- Ona poza paniczem Brenem świata nie wi­
dzi. Ma prawo wiedzieć.
- Ja jej o tym nie powiem.
Samantha nie wytrzymała. Gwałtownie otwo­
rzyła drzwi.
- O czym powinnam wiedzieć?
Zapadła grobowa cisza.
- Maudie, o czym powinnam wiedzieć?
Stara kobieta zalała się łzami. Złapała Saman-
thę za rękę.
- Ojciec panienki wie o panience i paniczu
Brendanie. Będą się dziś rano pojedynkować.
Z ust Samanthy wyrwał się mimowolny
okrzyk bólu.
- Nie! Nie! Ojciec go zabije. Bren nie jest dla
niego godnym przeciwnikiem.
Nim ktokolwiek zdążył się odezwać, Samantha
była już w drodze do stajni. Dobrze znała miej­
sce, gdzie zwykle odbywały się pojedynki. Była
to prześliczna polanka ocieniona olbrzymimi cy­
prysami i wawrzynami, położona pięć mil od
plantacji jej ojca.
Pochyliła się nisko nad karkiem swej klaczy
zmuszając ją do biegu. Musi powstrzymać ojca.
Nie zważała na gałęzie, które cięły jej bose nogi,
szarpały podartą sukienkę i rozwiane włosy.
- Szybciej - ponaglała konia. - Biegnij szyb­
ciej.
Zobaczyła przed sobą polankę. Zdążę, pomy­
ślała w nagłym przypływie radości.
Odgłos wystrzałów z pistoletu rozdarł ciszę
wczesnego poranka. Zatrzymawszy konia Sa­
mantha uświadomiła sobie, że nie słyszy jakich­
kolwiek dźwięków; ptaki umilkły, nawet leśne
wiewiórki się gdzieś schowały.
Jak we śnie zeskoczyła z konia i podbiegła do
postaci leżącej nieruchomo na ziemi.
Złociste włosy Brendana iskrzyły się w poran­
nym słońcu. Oczy, niebieskie jak jej własne, były
otwarte i bez wyrazu patrzyły w niebo. Na białej
koszuli coraz bardziej powiększała się plama
krwi.
Samantha otoczyła jego głowę ramionami.
- Bren - szepnęła. - Bren. Nie odchodź. Nie
zostawiaj mnie samej. Tak bardzo cię kocham. Nie
odchodź.
Była nieświadoma płynących po jej twarzy łez
ani obecności ojca. Nie słyszała też przybycia
Zgłoś jeśli naruszono regulamin