Tadeusz Dolega-Mostowicz - Czeki bez pokrycia.doc

(1046 KB) Pobierz
Rozdział I

Rozdział I

Express-Lux wolno ruszał z dworca głównego w Warszawie. Kilku cu­dzoziemców i paru urzędników MSZ żegnało tych dziesięć osób, opusz­czających dnia tego stolicę w drodze na Zachód.

Jana Nawreckiego nikt nie odprowadzał. Przyjechał w ostatniej chwili. Zmęczony przygotowaniami do wyjazdu na czas dłuższy, z zadowoleniem wyciągnął się w pustym, wygodnym coupe wagonu paryskiego. Zapalił papierosa i porządkował myśli. Robił to z tą radością życia, którą dają okresy powodzenia. Ani chmurki na horyzoncie. Kłopotów materialnych żadnych. Piękna renta, zabezpieczona na nie obdłużonym, ogromnym ma­jątku brata w Kutnowskiem, trochę kapitałów w Szwajcarii, mandat po­selski z listy B.B., uzyskany głosami dziewięćdziesięciu pięciu procent wyborców, maszerujących do urny z orkiestrą — i nareszcie — po dłu­gich, dawniej bezowocnych spacerach w korytarzach MSZ, pierwsza po­ważna misja zagraniczna. Jeśli zaś dodać do tego doskonałe zdrowie i to „coś", wypróbowane w szermierce z płcią piękną, czym nieraz już dopro­wadzał przeciwniczki do składania broni, to nic dziwnego, że Nawrecki mógł być z siebie i z życia zadowolony.

Kołysany miarowym stukotem kół, konstatował z satysfakcją, że już teraz droga do kariery dyplomatycznej stoi przed nim otworem. Miał dwie rzeczy, które mu ją otworzyły: majątek i pewność siebie, a nie miał trze­ciej, która jest zawadą: przekonań politycznych. Cenił w sobie wysoko tę umiejętność dostosowywania się. Za czasów przedmajowych omal nie wpisał się do Piasta, by należeć do stronnictwa, które wyłoniło w sejmie prezesa komisji spraw zagranicznych. Dziś z uśmiechem politowania my­ślał o czasach, kiedy to do nazwiska wielkiego obszarnika trzeba było do­rabiać teorię tężyzny chłopa, który Polskę karmi i broni. Był rad, że mało kto o tych jego zabiegach wiedział, gdy maj otworzył nowe horyzonty. Okazało się, że i bez chłopa można się obejść, a robić karierę. Nie bez uznania dla swej bystrej orientacji przypominał sobie, że był jednym z pierw­szych, którzy zwęszyli, iż huzia na endecję i składki na właściwe cele to najskuteczniejsza metoda wyjścia z korytarzy MSZ na szeroki świat. No i nie omylił się.

Jedzie teraz do Paryża, by wziąć udział w specjalnej misji, wysłanej dla zbadania spraw związanych ze stanem polskiego wychodźstwa we Francji. Potem do Genewy, jako jeden z członków delegacji polskiej na obrady Ligi Narodów. W dalszej perspektywie nadzieja na otrzymanie stanowiska dyplomatycznego na Bałkanach. W Warszawie ma mocne ple­cy, te i owe zasługi polityczne za sobą, trzydzieści pięć lat, czyli ani za dużo, ani za mało, by pójść ostro w górę, a że piąć się potrafi, więc kto wie, co może przynieść niedalekie jutro!

Wstał i spojrzał w lustro. Wcale nieźle. Postawa i wzrost, twarz o re­gularnych, rasowych rysach, włosy wprawdzie już trochę zaczynają rzednąć nad czołem, ale to nawet dodaje powagi młodej twarzy. Przymknął oczy i widział już siebie z piękną wstęgą i paru gwiazdami.

Przetarł czoło, jeszcze raz przejrzał się w lustrze i nieco się zaniepo­koił. Tak, cera trochę za żółta. I oczy z lekka zaczerwienione, z wyrazem zmęczenia. Ten wczorajszy dzień nie miał najmniejszego sensu. Głupia historia z tą Helenką. Czy nie lepiej było nic jej nie mówić o wyjeździe? Ach, te łzy kobiece! Żebyż kobiety zrozumiały, że nic tak nie odstręcza, jak te szlochania, te mokre, rozpalone policzki i monotonne wycieranie zaczerwienionego nosa. No, ale stało się. Jest młoda, zapomni.

Mignęła mu w pamięci chwila, gdy szeptał jej kiedyś na ucho, że nigdy nie widział tak cudnej dziewczyny. Ale w gruncie rzeczy... Miała bardzo ładną twarzyczkę, tylko stanowczo za grube nogi. Był prawie pewien, że to nie on, ale te nogi ponosiły główną winę jej spazmów.

Mały wysiłek i obraz Helenki znikł.

Ale za to księżna Nelly — to bajeczna kobieta! Nie wiadomo dlacze­go tak się zawsze składało, że drogi jej i jego dotąd się rozchodziły. Czymś go onieśmielała. A jaka była inna przed paru dniami, na tym balu w amba­sadzie! Najwyraźniej go kokietowała. Ta ma nóżki! Co za linia ramion! I do tego — taki mąż. Prevost miał świętą rację mówiąc, że nie ma kobiet zdradzających, tylko są mężczyźni, którzy urodzili się z rogami. Ten pu­sty przedział obok. Żeby tak ona tu jechała!

A pociąg mknął w przeciwną stronę, coraz to oddalając się od wabią­cych nóżek księżny.

Dzień zeszedł dość szybko. Wagon restauracyjny, gazety, książki, drzemka.

Friedrichstrasse!

Gwar i zgiełk. Fala ludzka, ujęta mechanicznie siłą dyscypliny. Co chwila pociąg.

Tragarz podaje przez okno konduktorowi wagonu sypialnego walizki. Jedna tekturowa, nowa, i druga stara, wytarta. Gdzie położy?

Przedział obok.

Nawrecki rozejrzał się niespokojnie. Na peronie, w oddali stała para, żywo rozmawiająca. On młody, krępy brunet, jakiś w ruchach niezgrabny, ona wysoka, smukła, lat trzydziestu paru. Ładna. Nawet bardzo ładna. Tragarz podszedł do nich i wskazał wagon Nawreckiego.

A więc to on — albo ona pojedzie w sąsiednim przedziale.

Chwila emocji. Zbliżyli się do wagonu, ale nie słychać, w jakim mówią języku. On coś jej opowiada z ożywieniem, ona słucha uważnie i przyta­kuje. Stanęli przy wagonie. Duże, czarne oczy pięknej nieznajomej spo­częły przelotnie na Nawreckim, czatującym w oknie. Podała towarzyszo­wi rączkę do pocałunku, a potem zwinnym, pełnym dziwnej harmonii ru­chem wspięła się na stopnie wagonu.

Pociąg ruszył. Hałas zamykanych drzwi — i Nawrecki tego dnia, po­mimo najprzebieglejszych manewrów, towarzyszki podróży nie zobaczył.

Napiwek wsunięty konduktorowi wagonu sypialnego pozwolił mu wziąć do rąk jej paszport. Rosjanka. Paszport nansenowski. Ewelina, córka Oskara, Nikolska, z domu baronówna Etberg, wdowa po oficerze gwardii Michale Nikolskim. Urodzona w Rewlu, w roku 1898-ym.

Patrzył na fotografię. Nic z czaru tych oczu, które na chwilę jak gdy­by potrafił zatrzymać wzrokiem. Mała, zła fotografia.

Był wściekły.

Wrócił do przedziału, rozebrał się i położył. W sąsiednim singlu cisza, widocznie piękna Ewelina śpi. Bez wielkiej nadziei chrząknął i zakaszlał. Cisza. Jak widać, nocnych przygód sąsiadka nie szukała.

Gdy rano się przebudził, pierwszą jaśniejszą myślą, która go zachęciła do szybkiego wstania, było wspomnienie zgrabnej sylwetki, która wczo­raj zniknęła w drzwiach sąsiedniego przedziału. Specjalną uwagę poświę­cił rannej toalecie. Nie bez trudu — nawet pulmanowskie resory nie za­pobiegają wstrząsom pociągu — ogolił się, dobrał starannie krawat do świeżej koszuli, nałożył rękawiczki, by ochronić ręce, z których kształtu bardzo był dumny. Doskonale. A teraz trzeba zbadać teren i obejrzeć do­kładnie obiekt.

Drzwi do przedziału obok były otwarte, przedział uporządkowany, a nieznajoma wpatrywała się przez okno w pejzaż i nie odwracała głowy. Oczy jej już widział wczoraj, teraz cieszył się widokiem delikatnego pro­filu, ciemnych, długich rzęs, rozchylonych nieco, małych, świeżych ust i zgrabnej nóżki. Okiem znawcy z uznaniem biegł po długiej, harmonijnie zarysowanej linii, od spódniczki, odchylonej trochę nad kolanem, do wą­skiej stópki, spuszczonej palcami w dół.

Tak, ani słowa, linię ma pierwsza klasa — skonstatował przed sobą, przeszywając spojrzeniem fałdy skromnego kostiumu tailleur. — Jak dotąd same plusy.

Spacery po korytarzu, otwieranie i zamykanie okna uchodziły uwagi podróżniczki. Dopiero dzwonek chłopca z wagonu restauracyjnego, za­praszający na ranną kawę, wyrwał ją z zadumy.

W całym pociągu było tylko siedem osób.

Nawreckiemu i Ewelinie wskazano w wagonie restauracyjnym miej­sca naprzeciw siebie, przy małym stoliku.

Dobrze jest — pomyślał Nawrecki — teraz to już sobie dam radę.

Skorzystał z pierwszej sposobności przysunięcia jej koszyczka z bu­łeczkami, by nawiązać rozmowę. Mówili po francusku. Nieznajoma od­powiadała na pytania jak gdyby nie dość chętnie i raz po raz zapadała w za­myślenie. W jej dużych, czarnych oczach malował się smutek.

Jeśli się nie mylę, pani jest Rosjanką — powiedział nagle Nawrecki.

Drgnęła.

             Pan Rosjanin? — zapytała żywo.

             Nie, Polak.

Oczy jej zabłysły, ale w tej chwili twarz zastygła chłodem.

             Pani nie lubi Polaków?

             Skądże! — odparła z sztucznym uśmiechem.

Szybko skręciła rozmowę na inny temat, ale Nawrecki tak manipulo­wał, by jej jeszcze powiedzieć, że jedzie do Paryża w ważnej misji dyplo­matycznej. Niech wie, że ma nie byle z kim do czynienia. Ta wiadomość nie zrobiła na niej spodziewanego wrażenia, albo je umiała dobrze ukryć.

Pod koniec rannego śniadania udało się jednak Nawreckiemu wprawić ją w lepszy humor. Patrzyła już na niego łaskawiej. Gdy przeszli do wa­gonu, w którym jechali, kręcił się pod jej drzwiami, oczekując pozwolenia wejścia do środka. Dopiął wreszcie natarczywością swego i tak się zawinął, że kiedy koło godziny drugiej dojeżdżali do Paryża, wyglądali na ludzi znających się od dawna. Zasługę mógł Nawrecki słusznie przypisywać so­bie. Humor go nie opuszczał. Miał w ogóle dobry dzień. Co prawda, nie mógłby się pochwalić, że udało mu się dużo dowiedzieć o Ewelinie. Była zamknięta w sobie, powiedziałby nawet — tajemnicza. Tyle tylko z niej wydobył, że jedzie na dziesięć dni do Paryża, by odwiedzić staruszkę matkę w lecznicy i córeczkę, umieszczoną w zakładzie wychowawczym.

Za oknami coraz częściej migały małe stacyjki podmiejskie, wskazu­jące na bliskość stolicy. Nawrecki czynił w rozmowie wszelkie wysiłki, aby nawiązać nici, które by mu pozwoliły odszukać towarzyszkę podróży w wielkim mieście. Daremnie. Unikała zostawienia mu adresu, mówiła tyl­ko, że się zatrzyma pewnie w małym pension de familie na lewym brzegu Sekwany. Na dworcu miała na nią czekać stara ciotka.

W miarę, jak pociąg zbliżał się do celu, Ewelina smutniała i z coraz mniejszą uwagą słuchała słów Nawreckiego. Czuł, że wymyka się nastrojo­wi, jaki zdołał wytworzyć, że pogrąża się myślami w jakieś swoje sprawy i troski.

            Może się w Paryżu spotkamy? — powiedział prosząco.

            A po cóż? — zapytała obcym, nieswoim głosem.

Niech mi pani wierzy — perswadował Nawrecki — jestem dobrym psychologiem. Nic gorszego, jak poddawać się smutkowi i apatii. Pani potrzebna jest kuracja.

             Mnie? A cóż pan o mnie wie?

Dość, by to stwierdzić. Kuracja, o której mówię, powinna polegać na zanurzaniu się w innej atmosferze. Paryż to może jedyne miasto na świecie, w którym wszystko — powietrze, rozplanowanie ulic, zabytki, twarze, stroje — odrywają od kółka własnego życia. Ta eksterytorialność psychiczna to już pierwszy krok dla kuracji.

Spojrzał na nią nieznacznie. Słuchała uważnie. Więc ciągnął dalej:

Drugi krok to poddanie się wpływowi osoby o zdrowym systemie nerwów. Trzeba jej pozwolić prowadzić się za rączkę.

Z ironicznego błysku oczu Eweliny połapał się, że strzał chybia.

  Dla uzyskania wpływu na kogoś — przerwała mu — trzeba mieć coś więcej niż zdrowe nerwy.

Puścił jej uwagę mimo uszu.

  Chodzi o wytworzenie w sobie nastroju poddania się wpływowi ta­kiej zdrowej nerwowo jednostki. Do tego zaś wystarcza odrobina zaufa­nia. No, a na nerwy kobiece może mieć wpływ leczniczy tylko mężczyzna.

   Jakżeby mogło być inaczej! Tak, wy jesteście specjaliści i od psu­cia nerwów, i od ich naprawiania. Zaufanie, potem przyjaźń, uzdrowienie nerwów, potem miłość, a potem — uśmiechnęła się zjadliwie — ukochany leczy nerwy innych kobiet.

Nawrecki zaczął się cofać na pozycje dające mniej pola do szermierki.

Nie zrozumiała mnie pani. Ja zupełnie co innego miałem na myśli. Będę szczery. Pani ma neurastenię. Z pewnością jakiś kompleks. Freud potrafiłby to określić.

Przerwał, bo nagle przyszła mu wątpliwość, czy to istotnie Freud wy­myślił te kompleksy, czy też może ktoś inny o podobnym nazwisku. Z pew­nym zaniepokojeniem spojrzał na Ewelinę i nie dostrzegłszy nic podejrza­nego, uspokojony ciągnął dalej:

Ja to widzę i czuję. Więc trzeba zaraz obmyślić kurację. Zgadza się pani?

             Przypuśćmy.

Dwa dni rodzina i sprawy, dla których tu pani przyjechała. Wy­starczy?

             Dyskutujemy hipotetycznie, więc dajmy na to, że tak.

Świetnie. Potem, ponieważ jest w Paryżu trochę duszno i gorąco — zawahał się na pół sekundy, czy nie za szybko zmierza do celu — zabieram panią autem, zwiedzamy okolicę. Zacznie się pani cieszyć widokiem cud­nych zakątków, malowniczych miast i wiosek, no i... śmiejących się do pani restauracji, tonących w kwiatach. Czy pani jest łakoma?

Ewelina uśmiechnęła się.

Zobaczy pani — ciągnął Nawrecki — jak się jada w tych małych miastach Francji, ile zdrowia i wesela wlewa w organizm lekkie wino d'Anjou, podane do pulardy i sałaty.

             No i co dalej?

Potem, dla wytworzenia kontrastu, zanurzymy się w wir nocnego życia Paryża. Lepszego cicerone pani nie znajdzie. Nie chodzi oczywiście o banalne odwiedzanie znanych établissements. Zajrzymy za kulisy, zo­baczymy twarze bez masek, spróbujemy żyć nastrojem ludzi szukających wesela.

A w najlepszym razie znajdujących chwilowe zapomnienie — wtrą­ciła głucho.

Nie trzeba tego lekceważyć! W kuracji, która panią czeka, nie wol­no myśleć o tym, co było.

A jeśli największą troską kogoś jest to, co będzie, obawa tego, co go czeka, to wtedy co?

Powiedziała to z jakimś dziwnym żarem i wpatrzyła się w oczy Na- wreckiego.

Chodzi zarówno o oderwanie się od wczoraj, jak i od jutra. Na tym właśnie kuracja polega. Nie żartuję. Niech pani skorzysta z wyjątkowej


sposobności. Wie pani, kim jestem. Telefon do dyrekcji lub portiera ho­telu Seribe wystarczy dla upewnienia, że nie będzie pani miała do czynie­nia z jakimś awanturnikiem. Niech pani nie odmawia! Czekam pojutrze telefonu między dziewiątą a dziesiątą rano.

Pociąg wchodził na Gare du Nord. Ewelina pośpiesznie wkładała ka­pelusz.

             Więc? — przynaglał Nawrecki.

             Nie wiem, czy mnie pan przekonał, ale może zatelefonuję.

             Kiedy?

Ano chyba... za dwa dni. Jeśli w ogóle zatelefonuję — dodała szyb­ko, podając mu rękę.

Przyrzeczenie brzmiało dość problematycznie, ale nic więcej nie udało nu się uzyskać.

Podróżni wysypywali się z pociągu na peron. Nawrecki szukał w spoj­rzeniu Eweliny zastawu dla otrzymanego przyrzeczenia, czekał, że odwró­ci jeszcze w jego stronę głowę, gdy szybko kroczyła obok jakiejś pani. Nadaremnie! Zniknęła w tłumie.

Skierował się do wyjścia. Paryż, którego widokiem tak się zawsze cie­szył, którego szalony ruch wprawiał go w stan doskonałego humoru, a sil­ny zapach spalonej mieszanki benzynowej przyjemnie odurzał, wydał mu się w ten piękny, słoneczny, letni dzień dziwnie szary i bez treści.

Z hotelu, przebierając się, Nawrecki zatelefonował do swego przy­jaciela, dalekiego krewnego, hrabiego Piotra d'Ormessy.

D'Ormessy był od Nawreckiego starszy. Miał lat pięćdziesiąt. Nawre­cki wiedział, że w świecie finansowym Francji był jednym z tuzów. Licz­ne stanowiska w radach nadzorczych, w instytucjach przemysłowych i paru bankach dały mu możność zdobycia wielkiego majątku. W mechanizmie współczesnego życia Francji usadowił się tam, skąd idą komendy do poli­tyki, a dokąd biegną posłuszne meldunki o posunięciach rządu i izb usta­wodawczych. Cała umiejętność polegała na zręcznym pociąganiu właści­wych sznureczków i przetapianiu zdobytych meldunków na brzęczącą monetę.

Przy wszystkich kolejno zmieniających się gabinetach d'Ormessy za­chowywał swe stanowisko. Rzecz sprowadzała się do nawiązania nowych sznureczków i zmiany numerów telefonicznych w notesie, który był jego nieodstępnym towarzyszem.

D'Ormessy wyraźnie ucieszył się z przyjazdu Nawreckiego.

                Musimy koniecznie zjeść razem śniadanie — mówił wesoło przez telefon. — Wyjeżdżam pojutrze do Aix-les-Bains. Jeszcze parę dni, a był­byś mnie nie zastał w Paryżu. Jutro mam trochę wolnego czasu.

       Doskonale, więc jutro. Ale gdzie?

               O pierwszej u Ritza. Nie wiesz, że jestem od paru miesięcy członkiem rady hotelu Ritz? Możesz być spokojny. Będziemy mieli śniadanie, palce lizać.

Nawrecki pogawędził jeszcze trochę i powiesił słuchawkę.

Więc jutro! Dzień z d'Ormessym prędko zejdzie, a dziś trzeba się jeszcze pokazać w ambasadzie. A wieczorem?

Czuł potrzebę rozrywki, zabawy, pieszczot kobiecych, czegoś, co by skróciło oczekiwanie. W uszach dźwięczał mu spokojny, harmonijny głos Eweliny. Odtwarzał sobie jej spojrzenie — zimne i dalekie.

Jeszcze jeden telefon. Trzeba odnaleźć numer. Madame Helene Picard.

              To pani, pani Heleno? Nie poznaje mnie pani? Nareki, dyplomata z Warszawy.

                Ależ naturalnie, doskonale poznaję! Co nowego? Kiedy pana zo­baczymy?

       Właśnie dziś mam wieczór wolny.

       A jaki nastrój? Blondynki czy brunetki?

                Pani wie, że ja jestem za skomplikowany na takie określenia. Przyj­dę po dziewiątej na kieliszek wina. Resztę zostawiam pani. Czy pani zdą­ży, bo już jest piąta?

       Czasu mało, ale dla pana postaram się wybrać jak najlepiej.

Wybór pani Picard nie zachwycił Nawreckiego. Marzył o innej, dale­kiej, niedostępnej, a tu trzeba było prowadzić rozmowę z dwiema gąska­...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin