Linda Conrad
Nowe życie Witta
ROZDZIAŁ PIERWSZY
- Chcesz, żebym zabrała na akcję własne dziecko? - Carley Mills odsunęła krzesło i stanęła naprzeciw szefa. - Zwariowałeś? - zawołała, przeciągając wyrazy w typowy dla południowców sposób".
- To nie jest żadna akcja. Czy wysłuchasz, co mam ci do powiedzenia? - Jej szef, Reid Sorrels, świdrował ją ponurym wzrokiem. Po chwili dodał: - Przecież wiesz, że nigdy nie naraziłbym mojej córki chrzestnej na niebezpieczeństwo. - Opadł na krzesło stojące naprzeciw biurka.
Carley zamyśliła się. Ileż to się wydarzyło przez ostatnie osiemnaście miesięcy! Była kompletnie załamana, gdy zniknął jej partner i kochanek, Witt David - son.
Witt rozpłynął się w powietrzu. Zawsze sądziła, że jest silna, że poradzi sobie ze wszystkim, co przyniesie życie. Szczyciła się tym, że pomaga innym rozwiązywać ich problemy. Ale brak wiadomości o ojcu jej dziecka prawie ją złamał.
W porządku, nigdy nie wyznał jej, że ją kocha. I z pewnością nie okazał żadnego entuzjazmu na myśl o założeniu rodziny... Chociaż Witt właściwie nie wiedział, że ma rodzinę. Tak bardzo chciała mieć pewność, że mu na niej zależy, że odkładała wiadomość o ciąży do chwili, gdy skończą akcję i zostaną sami.
Ale w czasie operacji w Lake Houston, tej fatalnej sierpniowej nocy, Witt zniknął. W jednej minucie uśmiechał się do niej i szedł sprawdzić podejrzanie wyglądającą ciężarówkę, a w następnej po prostu zniknął. Bez śladu.
Byli tak bliscy stworzenia prawdziwego związku. Carley wiedziała, że na myśl o ustatkowaniu się cierpnie mu skóra, ale wierzyła, że zrozumie, iż ją kocha. Była przekonana, że Witt jest porządnym człowiekiem i nie uciekłby od niej, ale czasem dręczyły ją wątpliwości.
- Hej, słuchasz mnie? - Reid przerwał jej rozmyślania.
Carley przysiadła na biurku i uśmiechnęła się do mężczyzny, który był jej zbawcą więcej razy, niż mogła zliczyć. Miał zaledwie trzydzieści trzy lata, tylko o kilka więcej niż ona. Ale mądrością i siłą przewyższał ją o całe lata świetlne.
- Oczywiście wiem, że nigdy rozmyślnie nie skrzywdziłbyś Cami. Ale uganianie się z nią po jakiś zabitych dechami dziurach nie wydaje mi się najlepszym pomysłem.
Reid spojrzał na nią nachmurzony.
- Nie słuchałaś mnie. Ta część teksańsko - meksykańskiego pogranicza jest ucywilizowana. - Przeczesał palcami brązowe włosy. - To ranczo jest tylko trzydzieści mil od McAllen, stutysięcznego miasta, i zaledwie o dzień drogi stąd.
- Świetnie! Doskonale! Ale na co ja się tam przydam? Nigdy w życiu nie byłam w takim miejscu.
- Do diabła, Carley, proszę cię tylko, żebyś miała oczy i uszy otwarte. To miejsce jest przede wszystkim sierocińcem, choć dzisiaj tak się tego nie nazywa. Z wykształcenia jesteś psychologiem dziecięcym, a oni potrzebują kogoś takiego. Nawet nie zauważysz, że jesteś na ranczu.
Carley westchnęła ciężko i przygotowała się na to. co przyniesie jej przyszłość. Miała przeczucie, że w jej życiu nastąpi kolejna drastyczna zmiana. Kilka miesięcy przed terminem narodzin Cami Biuro przestało wykorzystywać ją do tajnych operacji. Ostatnio większość czasu spędzała przy papierkowej robocie - weryfikowała tożsamość meksykańskich dzieci, odkrytych podczas akcji, by można je było odesłać do domu.
A teraz nagle FBI potrzebowało jej do inwigilacji na granicy? I miała wziąć ze sobą Cami? To brzmiało dziwnie.
- Ten ośrodek opiekuńczy prowadzony jest przez radę kościelną, ale zawsze jest tam więcej dzieci niż środków na ich utrzymanie. - Reid zdradził trochę szczegółów. Spoglądał na nią badawczo swymi głęboko osadzonymi oczami. - Kościół prowadzi tam też farmę, żeby jakoś utrzymać swoich podopiecznych.
- Ale co dokładnie miałabym tam robić?
- Chciałbym, żebyś zrobiła, co w twojej mocy, podczas pracy... z dziećmi. Niemowlęta zostały porzucone i nie mogą zostać oddane do adopcji, póki nie zostaną ustalone prawa rodzicielskie. Starsze dzieci to zarówno młodociani przestępcy wysłani na terapię, jak i osoby nieprzystosowane. Jak możesz sobie wyobrazić, wszystkie mają poważne problemy emocjonalne.
O tak, dobrze ją znał. Jej bujna wyobraźnia już krążyła wokół porzuconych dzieci, którym tylko ona mogła zapewnić właściwą opiekę.
- A co z operacją Rock - a - Bye?
- Cała akcja rozgrywa się teraz właśnie na pograniczu. - Carley dojrzała uśmiech w kąciku jego ust. - Wiesz, że jesteśmy na tropie tych szumowin zajmujących się handlem dziećmi w okręgu McAllen. Po prostu zwracaj uwagę na to, co się tam dzieje. - Przeciągnął się. - Mamy swojego agenta w tamtym rejonie, Manny'ego Sancheza. Udaje pomocnika weterynarza. Ta praca umożliwia mu podróżowanie wzdłuż Rio Grande i rozmowy z farmerami. Dzięki informacjom, które zebrał w ten sposób, udało się zatrzymać dziesiątki coyotes podczas przemycania meksykańskich dzieci przez granicę.
Reid wyprostował się na krześle.
- Manny słyszał plotkę krążącą wśród nielegalnych imigrantów, że część dzieci na kościelnej farmie pochodzi zza rzeki, ale nie przybyły normalną drogą przez agencję rządową. Potrzebujemy tam kogoś, kto będzie miał dostęp do dzieci... i do protokołów.
- Ale jak dostanę tę pracę?
- Już jest twoja. Jeden z członków rady kościelnej jest moim starym przyjacielem. Osoba, która się tym zajmowała, musiała nagle wyjechać w „ważnych sprawach rodzinnych". Administrator oczekuje ciebie i Cami. Nie wie, kim naprawdę jesteś... tylko tyle, że jesteś psychologiem i matką samotnie wychowującą dziecko. A kiedy... - Coś w oczach jej szefa sprawiło, że zadrżała. - Jest coś jeszcze. Coś pilnego.
Aha. Teraz usłyszy prawdziwy powód. Wstrzymała oddech i czekała.
Reid wstał, podszedł do rogu małego, zagraconego pokoiku i odwrócił się do Carley plecami.
- Manny pracował z twoim starym partnerem, Wittem, podczas tajnej operacji około pięciu lat temu. Ta misja trwała krótko i widzieli się tylko przez kilka minut, ale...
Serce Carley zamarło.
- O co chodzi? Chcecie zaprzestać śledztwa w sprawie jego zniknięcia? - Podeszła do Reida i zmusiła go, by na nią spojrzał. - Powiedz!
- Uspokój się - mruknął i odchrząknął. - Agentko specjalna Charleston Mills, wiesz przecież, że Biuro nigdy nie przestanie dociekać, co stało się z Davidsonem. Każdy agent FBI na całym świecie szuka go przez cały czas. My nie gubimy agentów tak po prostu.
Delikatnie, ale stanowczo zdjął dłoń Carley ze swego ramienia.
- Manny uważa, że jeden z pracowników na farmie niesamowicie przypomina Davidsona.
Carley otworzyła usta.
- Ale... ale...
Reid otoczył ją ramieniem i podprowadził do krzesła.
- Chcesz wody?
Potrząsnęła przecząco głową, ale wciąż nie mogła wykrztusić ani słowa.
- Według odcisków palców to jest Davidson. Ale... nie używa własnego nazwiska i nie rozpoznaje Manny'ego.
Carley odzyskała głos.
- Dlaczego nie zabraliście go do domu? Czy jest tam trzymany wbrew swej woli? Czy to dlatego nie przyznaje się, kim jest?
Reid wzruszył ramionami.
- To zbyt nieprawdopodobne. Przede wszystkim - czy możesz sobie wyobrazić, żeby ktoś przetrzymywał gdzieś Davidsona wbrew jego woli i to przez tyle czasu?
Na jej twarzy zaczął wykwitać uśmiech i pokręciła przecząco głową. Tyle pytań cisnęło się jej na usta.
- Nie? Ja też nie. - Reid usiadł na biurku. - Poza tym, Manny widział, że ten facet chodzi, dokąd chce, i wygląda na to, że mógłby spokojnie stamtąd uciec.
- Więc co się dzieje? Jeśli to jest Witt, to dlaczego nie wraca do domu? - Carley czuła, że krew zaczyna się w niej gotować. Jak Witt mógł zrobić coś takiego agencji? Jak mógł zrobić coś takiego jej?!
- Przeprowadziliśmy mały wywiad wśród jego współpracowników i doszliśmy do wstrząsających wniosków. Davidson stracił pamięć i nie ma pojęcia, kim jest. Amnezja to jedyne rozsądne wyjaśnienie. Zanim ściągnę go tutaj, chcę, żebyś pomogła mu odzyskać pamięć. Jesteś idealną osobą - psychologiem, no i kochającą go kobietą.
Carley zaniemówiła ze zdumienia. Witt ofiarą amnezji? Twardy, niebezpieczny Witt potrzebujący jej pomocy?
- Nie mogę dać ci dużo czasu - ostrzegł ją Reid. - Przenosimy jądro operacji na pogranicze, w sąsiedztwo tego ośrodka. Zaczniesz pracować nad tym, by przywieźć nam Witta z powrotem. Będziemy w kontakcie. Gdybyś czegoś potrzebowała, daj znać.
Dwadzieścia cztery godziny później Carley przedstawiała się Gabe Diazowi, siwowłosemu mężczyźnie koło sześćdziesiątki o ciepłych oczach ukrytych za okrągłymi szkłami okularów. Były kaznodzieja, a teraz administrator ośrodka, powitał ją i oprowadził po całym terenie.
Spędziła sześć godzin, jadąc do tego zapomnianego przez Boga miejsca. Sprawdziła przebieg trasy na mapie, ale i tak wiele razy była przekonana, że się zgubiła. Jak można żyć na takim ponurym odludziu?
Carley większość podróży spędziła wspominając swoje ostatnie spotkanie z Wittem. Blond włosy i wygląd miłego chłopca z sąsiedztwa czyniły z niego idealnego agenta. Przestępcy nie podejrzewali, że za niewinną powierzchownością kryją się stalowe mięśnie i taka sama wola. Ale ten mężczyzna miał też swój czuły punkt, który znała aż za dobrze. O mało nie zjechała z drogi, wspominając jego namiętne pieszczoty i uwodzicielskie pocałunki.
Po drodze nie było do oglądania nic prócz stacji benzynowych. Co jakiś czas Carley zatrzymywała się, żeby napoić i nakarmić małą czy zmienić jej pieluszkę. W końcu zobaczyła, że zbliża się do miasta i poczuła ulgę.
Miasto McAllen, ulokowane na granicy teksańsko - meksykańskiej w zakolu Rio Grande, zamieszkiwało ponad sto tysięcy ludzi. Wszystko wyglądało na nowe . i zadbane. Centrum znajdowało się na północ, lecz według mapy Carley musiała jechać na zachód, z dala od błyszczących świateł.
Jechała szosą wzdłuż rzeki, póki nie znalazła zjazdu do ośrodka. Jej samochód podskakiwał na wybojach. Na końcu drogi widać było mnóstwo budynków mieszkalnych i gospodarczych. Zobaczyła imponujący, otoczony drzewami dwupiętrowy dom. Napis na starej skrzynce pocztowej głosił: Casa de Valle. - To miał być jej tymczasowy dom.
- Muszę porozmawiać z kimś z rady - powiedział Gabe. - Rozejrzyj się, gdy już zostawisz Cami w pokoju dziennym. Starsze dzieci pilnują maluchów i radzą sobie z nimi naprawdę dobrze. Będziesz pod wrażeniem.
Cartey zaprowadziła Cami do jakiejś miło wyglądającej nastolatki i zostawiła bagaż w swoim pokoju na piętrze. Nie miała zielonego pojęcia, od czego zacząć poszukiwania, ale była zdecydowana jeszcze tego popołudnia znaleźć mężczyznę, który prawdopodobnie jest Wittem.
Początkowo zszokowało ją przypuszczenie, że Witt mógłby doznać amnezji. Ale podczas pakowania i długiej jazdy oswoiła się z tą myślą i przygotowała na każdą okoliczność. Pomijając takie osobiste wyposażenie jak broń i materiały dostarczane przez Biuro, uzbroiła się także w informacje. Jeśli to rzeczywiście Witt i jeśli stracił pamięć, zamierzała mu pomóc.
Ściągnęła z Internetu mnóstwo informacji i zadzwoniła do jednego ze swych dawnych wykładowców. To, co znalazła, nie było zbyt pocieszające. Większość ofiar amnezji odzyskiwała pamięć w kilka tygodni albo miesięcy po wypadku - lub nigdy. Dręczyła się myślą, że znajdzie Witta po tak długim czasie tylko po to, by tak naprawdę nigdy go nie odzyskać.
- Może gdy cię ujrzy, nastąpi szok, który pozwoli mu odzyskać pamięć - powiedział jej profesor. - Oby!
Inna rada brzmiała - nic na siłę. Nie wolno forsować pamięci Witta. Wspomnienia wrócą w swoim czasie. Łatwo mówić, pomyślała Carley, ale trudniej zastosować, gdy chodzi o kogoś, kogo się kochało, a kto zapomniał o tej miłości.
Gdy wyszła na zewnątrz, wydawało się, że niewiele się tam dzieje. Zastanawiała się, czy nie jest to przypadkiem pora sjesty.
- Przepraszam panią, czy szuka pani czegoś? - Kowboj w dżinsach, kraciastej koszuli i słomianym kapeluszu wyszedł z cienia i podszedł do niej.
- No... tak, szukam kogoś.
- Kogo? Nie wygląda pani na kogoś, kto zna kogokolwiek w tych stronach... Mam nadzieję, że pani nie uraziłem.
Carley uświadomiła sobie, że wciąż jest ubrana w elegancki kostium i buty na wysokich obcasach, które miała na sobie podczas podróży. Rzeczywiście nie wyglądała jak tutejsza. Och, czemu nie poświęciła paru minut i nie przebrała się w dżinsy?
Co gorsza nie mogła sobie przypomnieć, jakiego nazwiska używa teraz Witt. Dlaczego o tym nie pomyślała, zanim wkroczyła do akcji?
- Ja... - wyjąkała.
- Que paso, amigo? Co się stało?
Carley odwróciła się na dźwięk znajomego głosu.
Myślała, że jest gotowa na wszystko, ale nic nie mogło przygotować jej na widok mężczyzny, którego utraciła i który nawiedzał ją w snach i na jawie, idącego teraz w jej stronę.
- Dzięki Bogu... - Poczuła zawrót głowy, a zaraz potem Witt trzymał ją w swych ramionach.
Straciła już nadzieję, że Witt będzie ją jeszcze kiedyś obejmował. A teraz czuła jego napięte mięśnie, jego ukochany zapach i nadzieja rozkwitła w niej na nowo.
Witt patrzył na nią tak, jakby widział ją pierwszy raz w życiu. Płomyk nadziei szybko zgasł.
- Dobrze się pani czuje? Zasłabła pani. Przebywanie na takim słońcu bez kapelusza nie jest zbyt rozsądne. - Pomógł jej stanąć na własnych nogach i odsunął się, zostawiając tylko jedną dłoń na jej ramieniu dla podparcia. - Może zaprowadzę panią z powrotem do domu? Powinna pani wypić szklankę wody.
Napawała się jego widokiem. Zbyt długo była spragniona jego uścisku. Ale rzeczywistość była jak zimny prysznic. Jej widok niczego nie poruszył w pamięci Witta.
Na nieszczęście jego widok przywołał niszczące wspomnienia. Carley walczyła z dręczącymi wizjami jego pocałunków, tak pełnych pasji i erotycznego głodu. W głowie jej się kręciło na wspomnienie jego dotyku - dotyku, który gotował krew w jej żyłach. Pożądanie prawie powaliło ją na kolana.
- Pomóc ci, Houston? - Bezpośrednie pytanie kowboja przerwało jej sny na jawie.
Witt odwrócił się do mężczyzny, ale pozostawił dłoń na ramieniu Carley.
- Nie ma potrzeby. Wracaj do pracy, stary. Poradzę sobie - Witt zerknął na Carley kątem oka. - Poradzę sobie z panią, prawda, mała panienko? - szepcząc to pochylił się do jej ucha i poczuła jego ciepły oddech na policzku, co ją uspokoiło.
Przez krótką chwilę zastawiała się, czy Witt nie udaje utraty pamięci. Ale czuła, że mężczyzna, którego kochała, nie mógłby ukrywać swej prawdziwej osobowości, a już na pewno nie tak długo. Gdy nie odpowiedziała, oczy mu się zwęziły. Mocno chwycił ją za ramię, prowadząc do domu.
- Och, Wi... - Nie ma sensu nazywać go imieniem, którego nie rozpozna. - Kowboju - wyjąkała - na pewno doskonale sobie ze mną poradzisz.
Jeśli tylko ja poradzę sobie sama z sobą, a naprawdę nie wiem, czy mi się to uda.
Zanim Witt zaprowadził ją do kuchni, Carley odzyskała przynajmniej częściową kontrolę nad swoimi uczuciami. Teraz musiała dowiedzieć się, jak go nazywać.
Gdy podał jej szklankę wody, zauważyła, że drżą jej dłonie, ale zignorowała to.
- Nazywam się Carley - powiedziała z naciskiem. ...
akinorew12