Drake Angela - Koncert tylko dla dwojga.doc

(1239 KB) Pobierz

Angela Drake KONCERT TYLKO DLA DWOJGA

CZĘŚĆ 1

 

Saul Xavier już od trzech lat nie występował w Londynie. Na samą wieść o tym, że to on ma poprowadzić koncert Brahmsa, w kasach biletowych tutejszej filharmonii zapanowało radosne ożywienie, a ceny karnetów sięgnęły wyżyn. W dniu imprezy można je było kupić u koników po cenie pięciokrotnie wyższej, a i to z dużymi trudnościami.

Xavier był niezwykłym człowiekiem, zdolnym, lecz ponad miarę himerycznym. W równym stopniu potrafił wzbudzić aplauz na widowni, co trwogę wśród współpracowników. I tym razem nie obyło się bez zgrzytów. Wystarczyło kilka minut od przybycia mistrza na popołudniową próbę, żeby spełniły się najgorsze przeczucia dyrektora filharmonii i całej ekipy. Zaraz po rozpo­częciu maestro jednym gwałtownym ruchem przerwał koncert. Obrócił się na taborecie i wpatrywał nieruchomo i przenikliwie w ciemną, prawie pustą widownię. Zdenerwowany dyrektor podbiegł natychmiast do proscenium. W ślad za nim podążyło jeszcze dwóch członków kierownictwa.

Dyrygent omiótł ich uważnym spojrzeniem, niczym orzeł z wyżyn swego gniazda.

- Dobiegł mnie jakiś hałas - rzekł cicho, lecz dobitnie.

Dyrektor poczuł, jak po plecach przebiegają mu ciarki.

Zapadła grobowa cisza i przez chwilę wszyscy łowili najdrob­niejsze dźwięki.

- Teraz! Słyszycie? - Podniósł rękę.

Wszyscy zgodnie pokiwali głowami. Rzeczywiście, było sły­chać odległy, ledwie wychwytywalny szelest. Dyrektor westchnął w duchu. Co to mogło być? Jak sobie z tym poradzi?

- Maestro, bezzwłocznie to sprawdzimy - zapewnił dyrygenta.

Na arystokratycznym obliczu mistrza pojawił się cień uśmiechu.

- Nie narzekałbym, gdyby nie kłóciło się to z duchem utworu, ale niestety tak nie jest! - skomentował tylko.

Pracownicy filharmonii zaśmiali się lękliwie, niepewni ostatecz­nie co do humoru artysty.

Dyrygent w jednej chwili zupełnie przestał się nimi interesować; odprawił ich szybkim skinieniem ręki i odwrócił się z powrotem do orkiestry.

- A więc, panie i panowie, mamy tu do czynienia z tajemniczym dźwiękiem - rzekł unosząc batutę. - Ale przedstawienie trwa dalej!

Członkowie orkiestry wydali zgodnie ciche westchnienie ulgi i zachichotali nerwowo. W każdym uczestniku spektaklu z wolna narastało poczucie sensacji i uniesienia. Nawet ci, którzy nigdy dotąd nie współpracowali z Xavierem, natychmiast rozpoznali, iż znaleźli się w rękach mistrza. Nieważne, że surowego służbisty, który nie wahał się - jeśli uznał to za stosowne - okazać się w swym gniewie brutalny i bezwzględny. Wszyscy wyczuli, że temu człowiekowi prawdziwie leży na sercu dobro sztuki i za­mierza wydobyć absolutną głębię i piękno wykonywanych partii. Kiedy dzisiejszego wieczoru zagrają dla niego, zaiste zabrzmi to jak śpiew aniołów.

Wokół przelewały się akordy, a maestro spoglądał po rzędach instrumentalistów i zatrzymywał wzrok na każdym z nich, kiwając lekko głową, gdy rozpoznawał muzyków, z którymi już kiedyś pracował. Odnosiło się wrażenie, iż potrafi zajrzeć im do wnętrza duszy, a co ważniejsze, usłyszeć grę każdego z nich z osobna. Niepodzielnie zawładnął ich umysłami i wyzwolił pokłady emocji, których sami nie byli wcześniej świadomi. Na czas koncertu Xavier stał się ich jedynym władcą, uwielbianym, nieomylnym mistrzem.

Sam, stojąc teraz w uniesieniu przed orkiestrą, zdawał się stapiać z nią w jedną doskonałą całość. Na tę maesterię pracował latami. Zresztą już od dzieciństwa jego życie skupiało się wokół muzyki. W wieku sześciu lat z powodzeniem zagrał jedno z rond Mozarta.

Dzisiaj, w przeddzień czterdziestych urodzin, emanował tężyzną fizyczną i niezwykłą siłą ducha. Był przystojnym, atrakcyjnym mężczyzną, znajdującym się zapewne u szczytu sprawności seksualnej. Chociaż urodził się i wychował w Anglii, w jego żyłach płynęła mieszanka krwi greckiej, austriackiej i hiszpańskiej. Greckie pochodzenie przejawiało się w klasycznych, surowych rysach i oliwkowej cerze. Podziw wzbudzała gęsta czarna czupryna, w szlachetny sposób przyprószona tu i ówdzie delikatną siwizną - obraz godny największych mistrzów pędzla. Oczy mężczyzny jaśniały szarością, kolorem na tyle niewinnym, aby skutecznie skrywać jego zadziwiające zdolności; jednym zerk­nięciem spod przymkniętych powiek potrafił błyskawicznie hipnotyzować bądź śmiertelnie przerazić swe ofiary.

Miał ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, a częste pływanie i jazda na nartach wyrzeźbiły doskonałe proporcje i mięśnie ciała. W zachowaniu nienagannej sylwetki pomagał mu również legen­darny wręcz umiar w jedzeniu i piciu, niejednokrotnie z szacun­kiem opisany przez media. Faktem jest, że Xavier jak wielu innych cenił sobie dobre jedzenie i przednie wino, jednak nie był zachłanny. Nigdy też nie wziął do ust kropli alkoholu, kiedy prowadził samochód, bądź planował zasiąść za sterami swojego turbośmigłowego samolotu TBM 700. W praktyce oznaczało to, że przez ostatnie lata pił rzeczywiście niewiele.

Pierwsza część koncertu dobiegła końca i maestro zarządził krótką przerwę. Wówczas dyrektor filharmonii złożył mu po­śpiesznie raport dotyczący dziwnych odgłosów. Okazało się, że pochodzą z pompy zasilającej potężny bojler, który znajdował się w podziemiach budynku.

- Muszę przyznać, że do tej pory nie zwróciłem na to uwagi - oznajmił ze skruchą dyrektor.

- Nie wątpię, iż wyłączy pan to na czas koncertu - orzekł spokojnie maestro. Nigdy nie pozwalał sobie na napady wściek­łości czy głośne kłótnie, zawsze bacznie się kontrolował. Jednak biada tym, których zwiodła jego pozorna powściągliwość. W razie potrzeby potrafił bezlitośnie uderzyć, zadając bolesne ciosy z szybkością jadowitej żmii.

Dyrektor doskonale wiedział, że na nic się nie zdadzą jakiekol­wiek protesty. Cichym westchnieniem wyraził jedynie ukrytą nadzieję, że nie zakłóci to działania barów i toalet w filharmonii.

Późnym wieczorem, kiedy zaczęła się schodzić publiczność, temperatura w chłodnej, klimatyzowanej sali koncertowej zdawała się stopniowo podnosić, w miarę jak rosły emocje i entuzjazm czekających gości. W lożach i pierwszych rzędach pojawiały się znane osobistości ze świata polityki i biznesu, panowie w czarnych krawatach i panie w migotliwych toaletach z jedwabiu i tafty.

Mniej więcej w połowie sali siedziała młoda kobieta ubrana w czarne koronkowe spodnie i obszerny szkarłatny sweter. Podwinęła nogi pod siebie, by siedzieć nieco wyżej i lepiej widzieć scenę. Jej jasnozielone oczy śledziły uważnie członków orkiestry zajmujących swoje miejsca.

Uszy kobiety chłonęły odgłosy strojonych instrumentów, bogate, stalowe dźwięki smyczków i czyste tony sekcji dętej, która błyszczała w światłach teatru niczym rogi wielkiego zwierza, zmyte do czysta olbrzymią nawałnicą deszczu.

W oczekiwaniu na rozpoczęcie misterium przymknęła oczy. Wkrótce orkiestra zagra i muzyka wypełni treścią każdy zakama­rek sali, jak mgła ogarniająca wszystko w zimny, jesienny poranek.

Na minutę przed zapowiadanym początkiem na widowni pojawiła się dość hałaśliwie zachowująca się grupka osób, wzbudzając wokół ożywione komentarze. Na czele szła wysoka, szczupła kobieta, której jasne włosy opadały na plecy z non­szalancją, na jaką mogą sobie pozwolić jedynie te najpiękniejsze. Ubrana była w klasyczną suknię z białej krepy, a jedyną ozdobę stanowił surowy w formie naszyjnik z brylantami. Zanim usiadła, rozejrzała się po sali, wydymając usta w lekko kpiącym, kapryś­nym uśmiechu. Całe to zamieszanie opóźniło porę rozpoczęcia koncertu o blisko trzy minuty.

Przez widownię przebiegł szmer oburzenia. Niewiasta siedząca w następnym rzędzie poinformowała szeptem swojego męża, iż piękność w bieli jest żoną Saula Xaviera.

- Zapewne sądzi, że daje jej to boskie prawo rozporządzania do woli naszym czasem - sarknął mężczyzna z grymasem na twarzy.

Wtem wszelkie szepty umilkły, a na widowni zapadła elek­tryzująca cisza. Na scenie w świetle jupiterów pojawiła się smukła sylwetka mistrza. Przeszedł koło muzyków i stanął przy dyrygenckim pulpicie. Rozległa się ogłuszająca burza oklasków.

Xavier zdawał się tego nie słyszeć. Wszedł na podwyższenie, ustawił stopy w równej linii z ramionami, uniósł batutę i zaczął koncert. Jego ruchy odznaczały się niespotykaną płynnością i precyzją; z łatwością uzyskiwał, co chciał, bez jednego zbędnego gestu i nadmiernej ekspresji.

Momentami ledwie poruszał dłońmi, a mimo to pewnie prowadził orkiestrę po ścieżkach czystej, zachwycającej muzyki.

Grał już ten utwór przynajmniej pięćdziesiąt razy, jednak wciąż na nowo coś w nim odkrywał. Potwierdziło to starą prawdę, że wielkie dzieła są podatne na twórcze interpretacje. Przypominają bezkresny ocean, w którym można zanurzać się coraz głębiej i głębiej, nigdy nie dosięgając dna.

Od wczesnych lat kariery, kiedy jako walczący o pozycję, początkujący młody dyrygent wykonywał z podrzędnymi orkies­trami północnej Anglii Don Giovanniego Mozarta albo Cyganerię Pucciniego, dyrygował i jednocześnie wyobrażał sobie, że tak naprawdę to on komponuję tę muzykę. Za każdym razem robiło to na nim niesamowite wrażenie, dopiero wtedy mógł naprawdę rozkoszować się pięknem dźwięków.

Jednak w którymś momencie uzmysłowił sobie ostatecznie, iż rządzące tym światem boskie siły nie obdarzyły go talentem twórczym. Przyjął wreszcie ten fakt do wiadomości i od tej pory wszystkie swoje siły wkładał w doskonalenie sztuki dyrygowania. Najważniejsze, że nie poniósł przy tym klęski. Jeden z bardziej wpływowych krytyków muzycznych Nowego Jorku stwierdził kiedyś, że Xavier jest prawdziwym artystą, jednym z największych wirtuozów batuty, który skinieniem nadgarstka osiąga to, co innym nie udałoby się przy użyciu czołgu.

Zewsząd obsypywano go słowami uznania, a filharmonie całego świata stanęły przed nim otworem. Przemierzał kon­tynent za kontynentem, koncertując z najlepszymi orkiestrami i wszędzie wzbudzając aplauz. W Niemczech sam kanclerz zaprosił go na kolację, w Japonii zaś jego zagorzałymi wiel­bicielami stali się magnaci świata elektroniki. Jeden z czoło­wych brytyjskich producentów broni regularnie latał służbowym samolotem na wszystkie koncerty mistrza, a sekretarz ONZ posunął się w swej admiracji tak daleko, że mianował go Ambasadorem Dobrej Woli.

Honoraria z tytułu prowadzenia koncertów i tantiemy ze sprzedaży dziesiątek nagrań zapewniły mu stały solidny dochód. Dzięki trafnym decyzjom doradców finansowych, pomagających mu inwestować, grac na światowych giełdach i lawirować pośród masy przepisów podatkowych, jego majątek zaczął być liczony w milionach dolarów. Saul Xavier stał się człowiekiem niewyob­rażalnie bogatym.

Mnóstwo ludzi zazdrościło mu talentu oraz sławy i oddałoby wszystko, by osiągnąć jego kunszt artystyczny, jego sposób bycia, pieniądze i zniewalającą władzę nad najlepszymi orkiest­rami świata.

Owszem, wiele osiągnął, pomyślał teraz, stojąc przed wspania­łymi londyńskimi muzykami. Wsłuchując się w aksamitną barwę sekcji smyczków, doznawał lekkiego ściskania w gardle.

Mimo wszystko...

Gdzieś w środku narastało uczucie strachu, jak ludzki embrion poruszający kończynami i kiwający olbrzymią głową, który domaga się życia. Wraz ze zbliżaniem się czterdziestych urodzin Xavier coraz częściej myślał z lękiem o przyszłości, kiedy dnie zleją się w przerażającą jedność i nie zostanie mu nic poza wspomnieniami minionej chwały. Zdawał sobie sprawę, że nie jest w stanie uczynić więcej niż udoskonalać swój warsztat interpretatora. Udało mu się ożywić i tchnąć nowego ducha w niezliczone utwory muzyczne, nie zdołał jednak stworzyć czegoś naprawdę własnego. Nigdy nie malował, nie rzeźbił i nie pisał. Nie pozostawi po sobie żadnej spuścizny.

Nie miał też dzieci, a teraz było już na to za późno.

Nagle ujrzał siebie jako orła szamoczącego się bezsilnie w klatce, u szczytu swoich możliwości. Ogarnęła go panika. Drwiła z niego niema i niewidzialna twarz czasu. Co począć? Czy wrócić do początków? Spojrzeć od nowa na potężny repertuar klasyki świeżymi oczami nowego zespołu? Może poszukać wśród amatorów? W Bradfordzie albo Hull? Skompletowałby z nich i wykształcił świetną orkiestrę, jego własne dzieło.

Myśl ta rozpaliła w nim nikłą nadzieję; jej płomyk niepewnie zamigotał, by po chwili zgasnąć.

Przeszył go zimny dreszcz.

Ręce poruszały się wciąż z automatyczną precyzją, ale duch błądził gdzieś w oddali. Poczuł, jak zamykają mu się oczy. Przez moment w sekcji smyczków nastąpiło wahnięcie, ledwie zauwa­żalne, trwające nie dłużej niż ułamek sekundy. Jedynie najczulsze ucho fachowca potrafiłoby je rozpoznać.

Oczy mistrza otworzyły się gwałtownie. Zbeształ się w myślach i resztkami woli skupił na Brahmsie. W jego osobistym repertuarze nie mogło być miejsca na litowanie się nad sobą. Utrata koncentracji to grzech niewybaczalny, to się nie może więcej powtórzyć! Zapewne nie zostanie nigdy wielkim kompozytorem, lecz nie zejdzie też poniżej poziomu wspaniałego dyrygującego wirtuoza.

W następnym tygodniu miał poprowadzić dwa dalsze koncerty; pierwszy z nich to wieczór poświęcony Sibeliusowi i Brittenowi, w drugim zaś zamierzał cofnąć się w edwardiańską nostalgię wespół z Davidem Bronfenbrennerem, grającym na skrzypcach partię solową Elgara. Postawił sobie za cel bezbłędne zagranie tych utworów. Krytycy brytyjscy nie zdołają mu niczego zarzucić, a ich recenzje będą jak zwykle ociekały słodyczą.

Na koniec występu zerwały się entuzjastyczne, burzliwe oklaski. Publiczność szalała; kochała w tej chwili każdą minutę jego koncertu, kochała też Xaviera.

Wywoływano go cztery razy. Patrzył długo ponad głowami wiwatujących ludzi i wreszcie z powagą skinął głową. Na jego surowych rysach błąkał się cień uśmiechu. Własne refleksje na temat występu postanowił zatrzymać wyłącznie dla siebie.

Wtem poczuł, że ma wszystkiego dosyć. Nasyciwszy się aplauzem, potrzebował teraz ciszy i wytchnienia. Szybkim machnięciem ręki odprawił orkiestrę i udał się w stronę garderoby, by znaleźć tam azyl i odosobnienie.

Publiczność, wciąż jeszcze ogarnięta wzruszeniem, opuszczała salę niesiona falą nie gasnącego entuzjazmu.

Zielonooka dziewczyna nie poruszała się. Siedziała na swoim miejscu, z podwiniętymi nogami, wpatrzona w pustą już estradę.

 

 

Georgiana Xavier uśmiechnęła się z satysfak­cją, patrząc, jak mąż schodzi ze sceny. Mając za sobą koncert, mogła się teraz bez reszty poświęcić planowaniu wieczornej urodzinowej uroczystości.

Słuchała muzyki bez większego zapału. Po obmyśleniu zestawu dań na przyjęcie niespodziewanie uciekła wspomnieniami w prze­szłość, przywołując w pamięci dwadzieścia ostatnich lat swojego życia. W świecie artystycznym niewiele jest par, które wytrzymują ze sobą taki szmat czasu; separacje i rozwody dotykały wszystkich wokół. Ale ona i Xavier nadal pozostawali razem - niemal idealny związek oparty na solidnych podstawach.

Tylko raz przeżyła przerażający moment strachu, pełna obaw, czy aby te podwaliny nie zaczną się rozpadać.

Przypomniała to sobie z doskonałą jasnością, każdą chwilę - duszne letnie popołudnie w Nowym Jorku i ich dwoje w luksusowym beżowo-złotym apartamencie hotelowym, wypeł­nionym zapachem świeżych kwiatów.

Całe popołudnie spędziła na zakupach, Xavier zaś miał próbę w Carnegie Hall. Ich sypialnię zaśmiecały stosy biżuterii, bibelotów i ubrań, wysypujące się z firmowych toreb, z dumnie wypisanymi nazwami modnych sklepów.

Georgiana, doszczętnie wyczerpana, opadła na fotel. Od jakiegoś czasu czuła się zmęczona, i to nie tyle chodzeniem po sklepach, co z powodu nie kończących się tras koncertowych po Europie i USA. Z początku chętnie podążała za mężem, niczym pełen zapału członek grupy na rocznym tournee. Jednak potem wszystko się skomplikowało. Saul zakończył burzliwą współpracę z Angielską Orkiestrą Symfoniczną, gdzie przez ponad dziesięć lat był dyrygentem i dyrektorem mu­zycznym. Od tej pory stał się prawdziwie niespokojnym duchem. Przemierzał wzdłuż i wszerz cały świat, strzepując z siebie kurz jednego miasta po drugim, zanim zdołał gdziekolwiek osiąść na dłużej. Z największym trudem dotrzymywała mu kroku.

Leżał właśnie na łóżku na brzuchu, odpoczywając przed wieczornym koncertem, kiedy usłyszał jej zmęczone westchnienie. Spojrzał na nią, potoczył wzrokiem po bałaganie w pokoju i uśmiechnął się pobłażliwie.

- Kochanie, czyżbyś się dzisiaj źle bawiła? - dociekał.

- Oczywiście, że nie.

- Ale?

- Byłam sama, zawsze mnie tak zostawiasz - stwierdziła z goryczą. - Ty masz swoją pracę, orkiestrę, publiczność...

- I co z tego?

- Potrzebuję domu z prawdziwego zdarzenia, przyjaciół i włas­nego życia - oświadczyła ze zniecierpliwieniem. Zdawała sobie sprawę, jak wyświechtane i banalne są jej słowa. Xavier nigdy nie zrozumie jej tęsknoty za towarzystwem, grupką przyjaciółek, z ich nieodłącznymi intrygami i ploteczkami. Zakupy, tak jak i wiele innych wytwornych rozrywek, tracą walor atrakcyjności, jeśli robi się je w samotności. Jaką przyjemność może dać kupowanie najbardziej kosztownych i ekstrawaganckich rzeczy, jeśli nie ma w pobliżu ludzi, u których wywołałyby podziw czy choćby zazdrość?

Mąż powoli usiadł i wyciągnął do niej ręce.

- Ależ, kochanie, masz przecież mnie! Mamy siebie nawzajem. - Jego oczy wyrażały nieme zaproszenie, a kiedy Xavier czegoś chciał, po prostu nie można było mu odmówić.

Georgiana podeszła wolno do łóżka; długimi, mocnymi rękoma objął jej smukłe biodra.

Błądził dłonią po jej ciele, przebiegając po zgrabnym pośladku i udzie. Potem wbił palce w skórę. Lekko zesztywniała, nie mogła nic na to poradzić. Modliła się, żeby tego nie zauważył.

Uniósł rękę w stronę jej twarzy i powiódł palcami po kościach policzkowych. Muskał usta; gładził włosy, delikatnie rozdzielając długie, jasne kosmyki. Jak zwykle, niewzruszony spokój męża ukoił w końcu jej nerwy. Xavier po mistrzowsku potrafił się kontrolować. Długo, zdawałoby się całą wieczność, prowadził łagodnie grę wstępną. Gdy w końcu wchodził w nią, mógł tak robić bez końca, zanim ostatecznie nie spełnił się głęboko w jej ciele.

Był wyjątkowo czułym i delikatnym kochankiem. Nigdy jej nie zaskoczył, choć niejednokrotnie wyczuła w nim chęć na gwałtowną namiętność.

Sięgnął pod jej jedwabną koszulkę. Wzdrygnęła się w głębi ducha, ale gładziła go posłusznie po karku i piersi. Z lekkim wahaniem zaczepiła palcami o pasek spodni męża. Myślami uciekła od wizji znajdującej się tam przerażającej, męskiej maczugi - nabrzmiałej, pulsującej i niebezpiecznej.

Myśli gorączkowo kołatały się jej po głowie. Próbowała wzbudzić w sobie pożądanie, ale nie zdało się to na nic. Kiedyś, pewnie niedługo, będzie musiał to wreszcie zaakceptować. Jeśli chodzi o seks, była po prostu martwa.

Georgiana jęknęła. Wiedziała skądinąd, chociażby z dziesiątków oglądanych wspólnie filmów, jakie odgłosy rozkoszy wydają z siebie zakochane kobiety. Bezbłędnie wyćwiczyła się w ich odtwarzaniu, jednak w istocie jej westchnienia wyrażały jedynie skrajne przerażenie z powodu kolejnej kopulacji, jeszcze jednego wtargnięcia w jej wnętrze i najgłębszą prywatność.

Chciała móc się wyłączyć i pozwolić mężowi, którego zresztą na swój sposób kochała, żeby penetrował jej ciało i osiągał satysfakcję. Miał przecież do tego prawo. Mimo to coraz częściej akt ten wydawał jej się brutalną inwazją nie tylko w jej ciało, ale i duszę.

Seks! Cała ta oślizgła gimnastyka, macanie, pot i bezładne okrzyki... A potem nie kończące się obowiązkowe słowa podziwu i gratulacji...

Gdy wchodził w nią, krzyknęła w myślach: „Ostateczna inwazja!” Jakie to żałosne.

Przy mężu tak znanym i ubóstwianym jak Xavier trudno jej było zachować własną osobowość. Zawsze żyła w jego cieniu, lecz przypuszczała, że gdyby chodziło tylko o to, poradziłaby sobie. Jednak rezygnacja z integralności własnego ciała i duszy to zbyt wiele.

Mimo to Xavier był taki czuły i powściągliwy. Wiedziała, że zależy mu na tym, by było jej z nim dobrze. Chciała być lepsza, z całego serca pragnęła sprostać obowiązkom kochającej żony. Głaskała policzki męża i wmawiała sobie, że jest wspaniałym kochankiem. Ale nawet wtedy przeszywały ją dreszcze obrzydze­nia i nienawiści. Decydując się na małżeństwo, sama skazała się na to wszystko. Choć Saul był jej przyjacielem i mężem, nigdy nie pogodziła się z faktem, że zakuwa ją w kajdany seksu i regularnie torturuje.

Oczekiwał zbyt wiele, zasługiwał zaś na dużo więcej. Niena­widziła swojej słabości i cierpiała, uważając się za ułomną i niegodną jego miłości.

Zacisnęła mocno zęby i czekała, aż skończy.

Wtem, o litości, o radości, pchnął po raz ostatni i było po wszystkim.

Przytuliła głowę męża do swych dziewczęcych piersi, podob­nych do połówek jabłka, szczęśliwa z odzyskanej wolności. Najwcześniej za tydzień będzie musiała powtórzyć z zapałem ten cały spektakl.

Poczuła, jak delikatnie gładzi jej rękę. Wzięła głęboki oddech. Rozpierała ją radość, ulga, jak zawsze po skończonym stosunku. Czasem myślała w desperacji, że wolałaby uciec i zostawić go niż znowu przechodzić przez tę okropną pantomimę.

Leżeli w milczeniu.

- Czy aż tak bardzo tego nienawidzisz? - spytał niespodzie­wanie.

Zmieszana, wpadła w popłoch. Nie przypuszczała, że Saul może się tego domyślać. Nie, co innego. Nigdy nie spodziewała się, że kiedyś dojdzie do tak otwartej konfrontacji. Uważała, że oboje kontrolują, a co ważniejsze, akceptują ten układ. Z ros­nącą paniką patrzyła na męża swymi wielkimi niebieskimi oczami.

Czyżby wszystko miało nagle legnąć w gruzach?

- Chcesz wrócić do Londynu? - zapytał.

- Tak.

- Widzę to. - Pokiwał głową.

Wstrzymała oddech. Serce jej biło głośno jak stary zegar. Ujrzała z przerażeniem swoją przyszłość - zdetronizowana, wypędzona królowa. Ta myśl była jak cios nożem w plecy. Przypominała sobie, że życie w cieniu geniusza to tylko jedna strona medalu, druga zaś, ta jaśniejsza, to kąpanie się w słońcu jego chwały.

Nie mogłaby znieść odrzucenia, nie potrafiłaby już żyć inaczej. Przecież go kocha, naprawdę kocha!

- Pójdziesz do terapeuty? - zaproponował.

Paliło ją jego przerażająco nieruchome spojrzenie. Już kiedyś sugerował coś takiego, napomykając delikatnie o potrzebie odnalezienia się i sposobności poznania głębszych aspektów swojej osobowości. Podejrzewała, iż „odnaleźć siebie” oznacza dla męża ni mniej, ni więcej tylko pozbycie się hamulców seksualnych. Jednak nie posunął się tak daleko, by jej to powiedzieć, nie nalegał również w sprawie terapii, powtórzył tylko troskliwie parę razy swą propozycję.

- Tak, dobrze. Umówię się natychmiast na wizytę. - Starała się, by nie zabrzmiało to zbyt ochoczo.

- Wspaniale. - Znów pokiwał głową. W jego głosie słychać było wyważoną i uprzejmą troskę, tak charakterystyczną dla ich związku.

- Spytam się Alfredy, na pewno zna kogoś odpowiedniego - oznajmiła Georgiana starając się odzyskać panowanie nad sobą. Deprymowała ją ta rozmowa, tym bardziej że wciąż siedziała nago na kolanach męża.

- Alfreda zna wszystkich. - Uśmiechnął się. Żartował sobie czasami z bogatej i próżnej przyjaciółki żony, lecz nie było w tym nic złośliwego.

- To przez poronienie - broniła się przepraszająco. - Wszystko się od tego czasu zmieniło, prawda?

- Nie sądzę. A więc to ma być twój punkt wyjścia w roz­mowach z terapeutą? Poronienia? Hmmm... - Obrzucił ją chłod­nym spojrzeniem.

Skinęła głową; w przeciwieństwie do męża, częściowo wierzyła we własne wymówki.

Saul zdjął ją wreszcie z kolan i delikatnie postawił na nogi. Spodziewała się, że jak zwykle poklepie ją po pupie, ale wstał, odwrócił się na pięcie i podszedł do okna. Wiedziała, że przekroczyli kolejny ważny punkt w ich związku, nie miała tylko pojęcia, dokąd ich to zaprowadzi.

Podniosła z podłogi satynową koszulkę nocną, zarzuciła na siebie, zakrywając nagość, i podeszła do męża.

- Kocham cię - szepnęła cicho.

- Tak - odezwał się po chwili milczenia.

Ogarnęło ją nagłe wzruszenie, jakaś dziwna troska o Saula. Delikatnie dotknęła jego ramion.

- O czym myślisz? - spytała.

- O IV Koncercie Brahmsa. Po raz pierwszy zdałem sobie sprawę, jak powinienem prowadzić ostatnią część.

- Wykonywałeś ten utwór setki razy. - Była urażona i roz­goryczona. Cholerny Brahms, jak mógł tak brutalnie wdzierać się w ich prywatne życie i przerywać pierwszą poważną rozmowę o małżeństwie.

- Zawsze grałem go za wolno, teraz już wiem.

Brahms, Mahier, Straviński, Schubert, Beethoven, cała ta przeklęta zgraja! Georgiana zadzwoniła do recepcji, by zarezer­wować miejsce na pierwszy lot do Londynu.

Saul, chłodny i jakby nieobecny, pomógł jej w pakowaniu. Potem odprowadził żonę do taksówki i pochylił się, żeby pocałować ją na do widzenia.

Zaraz po przybyciu do Londynu zadzwoniła do Alfredy z prośbą o znalezienie dobrego specjalisty. Następnie umówiła się z przy­jaciółką na obiad, planując porozmawiać z nią na tematy bardziej intymne.

 

T...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin