Senate Melissa - Znowu randka (Randki w ciemno).rtf

(858 KB) Pobierz
Melissa Senate

Melissa Senate

Randki w ciemno

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Zależnie od tego, skąd czerpało się informacje (z pisma „Cosmopolitan”, od gospodyni programu „View” czy od mojej cioci Iny), istniało wiele rozmaitych, dobrze udokumentowanych metod, za sprawą których można było zmienić stan cywilny w mieście Nowy Jork i nie być przy tym zmuszoną do:

a) całowania pięćdziesięciu żab

b) nieświadomego przespania się z jakimś seryjnym mordercą

c) pójścia na kompromis. No, chyba że ktoś ma pecha być mną. Uznałabym się za szczęściarę, gdyby udało mi się pocałować choć pięć żab, zanim zejdę śmiertelnie na syndrom KSW (kolejnego samotnego wieczoru). Właściwie dlaczego przez dwadzieścia osiem lat życia nie udało mi się wyjść za mąż?

Moja przyjaciółka Amanda: „Jane, można być szczęśliwą, nie mając chłopaka”. Nie, nie można. Czy już wspominałam o tym, że ona mieszka ze swoim chłopakiem?

Moja szefowa Gwen (niepytana): „Znajdziesz miłość, gdy przestaniesz jej szukać”. Naprawdę? To coś nowego!

Moja przyjaciółka Eloise: „Masz wysokie wymagania. Ale w tym nie ma nic złego”. Bez komentarza.

Moja młodsza (zaręczona) kuzynka Dana: „Bo ty masz takie negatywne nastawienie!” Oho! Poczekajcie tylko, aż poznacie ją!

„Cosmopolitan”: „Miej odwagę się pokazać, dziewczyno!” Tak jakbym nie miała w szafie całej sterty staników podnoszących biust, we wszystkich możliwych kolorach.

Ja: „Możesz robić wszystko, co ci każą, ale to i tak nie sprawi, by mężczyzna, z którym chciałabyś mieć dzieci, też cię pokochał czy choćby zaprosił na drugą randkę”.

Moja ciocia Ina miała dla mnie propozycję, jak znaleźć prawdziwą miłość. Jaką propozycję? Chodziło o pewnego „bardzo przystojnego mężczyznę”, którego poznała w korytarzu prowadzącym do mieszkania babci, gdy wyrzucał śmieci i... Zresztą mniejsza o to. Lepiej przytoczę jej własne słowa.

- Tylko jedno spotkanie! - krzyczała do telefonu tak głośno, że musiałam odsunąć słuchawkę od ucha. - Kilka tańców na weselu, rozmowa o niczym! I za to dostaniesz trzysta tysięcy dolarów! Nie możesz umówić się nawet na jedno spotkanie? Nie możesz tego zrobić dla własnej babci? Ani dla mnie? Za takie pieniądze?! Po co ja sobie w ogóle zawracam tym głowę? Powiedz mi, Jane, po co ja właściwie zawracam sobie tobą głowę?!

W myślach podsunęłam ciotce dalszy ciąg monologu: W porządku, Jane. Jak sobie chcesz. Jeśli wolisz zostać starą panną, tak jak twoja cioteczna babcia Gertie, świeć Panie nad jej duszą, to twoje prawo. Obiecałam twojej matce, świeć Panie nad jej duszą, że będę się tobą opiekować, i co z tego? Po śmierci twojego ojca przez całe życie ciężko pracowała na twoje utrzymanie, i co z tego? Po co ci właściwie trzysta tysięcy dolarów?

Szczerze mówiąc, tym ostatnim argumentem moja kochana, przepełniona poczuciem winy ciocia trafiała w mój czuły punkt. Te trzysta tysięcy bardzo by mi się przydało. Miesiąc w miesiąc płaciłam za mieszkanie siedemset sześćdziesiąt dwa dolary kontrolowanego czynszu. Jak na Nowy Jork, było to wyjątkowo tanio, niemniej jednak ta suma znacznie przekraczała jedną czwartą mojej żałosnej pensji. A jedna czwarta pensji, według „Mademoiselle” i „Glamour”, a najprawdopodobniej także według „The Wall Street Journal”, to była górna granica kwoty, jaką powinno się płacić za mieszkanie.

Poza tym spałam na tym samym sfatygowanym, zwijanym materacu już od sześciu lat, czyli od czasu, gdy skończyłam college i przeprowadziłam się z gościnnej sypialni ciotki Iny na Manhattan. Z trzystoma tysiącami w banku mogłabym wreszcie pozwolić sobie na kupno porządnej rozkładanej sofy. Ciocia Ina kupiła mi ten materac jako prezent z okazji ukończenia nauki i wynajęcia pierwszego samodzielnego mieszkania, z którego byłam ogromnie dumna. Ina obrzuciła moją kawalerkę o wymiarach trzy na siedem metrów podejrzliwym spojrzeniem jasnoniebieskich oczu, jakby spodziewała się zobaczyć w kątach szczury i uzbrojonych bandytów, po czym natychmiast zamówiła dezynsekcję i antywłamaniowe kraty do okna wychodzącego na schody przeciwpożarowe.

Jak jeszcze mogłabym spożytkować taką sumę gotówki? Natychmiast wymieniłabym całą garderobę, która w tej chwili składała się z pojedynczych sztuk kupionych na wyprzedaży w sklepach Ann Taylor i Banana Republic. Moje aspiracje sięgały DKNY, od której dzieliły mnie jeszcze trzy awanse.

- Jane, czy ja mówię do siebie? - zapytała ciocia Ina retorycznie i zakończyła kwestię swoim firmowym westchnieniem.

Przede mną na stole leżała paczka marlboro lights. Rozpaczliwie tęskniłam za papierosem, ale gdyby Ina usłyszała, że się zaciągam, padłaby trupem na miejscu, a za bardzo ją kochałam, by sprawiać jej takie rozczarowanie. Nie wiedziała, że znów zaczęłam palić. Pół roku temu zdecydowałam się porzucić nałóg i popełniłam wielki błąd, chwaląc się tym wielkim osiągnięciem ciotce. Jeszcze nigdy nie widziałam jej takiej szczęśliwej, może z wyjątkiem dnia, gdy odbyły się zaręczyny jej córki, Dany. Jak więc mogłam się przyznać, że wytrwałam w swym szlachetnym postanowieniu tylko przez siedem godzin?

- Ciociu, chętnie bym się z nim spotkała, tylko że jest już ktoś inny, z kim się widuję. - To było ohydne kłamstwo. - Nie mogę przecież grać na dwa fronty. Nie, nie znasz go. Nie, nie chcę mówić o nim zbyt wiele, żeby nie zapeszyć. Tak, jest miły. I przestań się wreszcie martwić pieniędzmi babci! Przecież nie wydziedziczy mnie tylko dlatego, że nie chcę iść na ślub Dany z jakimś tumanem, który mieszka obok niej i który na pewno nie jest w moim typie!

- Ona się z kimś widuje - powtórzyła ciotka Ina, przedrzeźniając mnie. Oczami wyobraźni widziałam, jak potrząsa przy tym rudą głową. Uwielbiała powtarzać w trzeciej osobie to, co ktoś jej przed chwilą powiedział. - Nie w jej typie. Skąd możesz to wiedzieć, przecież nigdy nie widziałaś Ethana! To nie jest żaden tuman, tylko bardzo miły młody człowiek. Wygląda zupełnie przyzwoicie. I do tego ma poważną pracę, zajmuje się finansami, nie tak jak ci dziwaczni pseudoartyści z włosami postawionymi na żel, z którymi się zadajesz, ty i ta twoja chuda przyjaciółka. Ethan pochodzi z Teksasu, a to znaczy, że wie, jak należy traktować kobiety. Ale po co właściwie ja ci to wszystko mówię? Rób, co chcesz, Jane. Bądź sama! Zostań starą panną...

Spróbowałam sobie wyobrazić Ethana Milesa, faceta od wynoszenia śmieci wartego trzysta tysięcy dolarów. Nie wydawało mi się prawdopodobne, by choć trochę przypominał Matthew McConaughty'ego czy innych popularnych aktorów, którzy przywędrowali tu ze Stanu Samotnej Gwiazdy. Co prawda, ja też nie zamierzałam walczyć o tytuł Miss Nowego Jorku, ale w każdym razie nikt nie powiedziałby, że wyglądam „zupełnie przyzwoicie”. Bez przesady. Wiadomo, co to oznacza. A w do­datku ten Ethan Miles mieszkał w Queens, przez ścianę z moją siedemdziesięciosześcioletnią, pogiętą reumatyzmem babcią. Jaki mężczyzna nadający się do małżeństwa, szczególnie Teksańczyk, mógł mieszkać w Queens, drzwi w drzwi ze staruszką? Skoro był taką świetną partią, to dlaczego nie mieszkał na Manhattanie?

Babcia rzeczywiście odziedziczyła trzysta tysięcy dolarów po swojej niezamężnej siostrze Gertie i ciocia Ina obawiała się, że babcia, od wielu lat owdowiała, wydziedziczy nas obie, Danę i mnie, bo za rzadko ją odwiedzamy. Babcia uważała cotygodniowe niedzielne zgromadzenia przy kanapkach z pastrami, niemieckiej sałatce kartoflanej, maślanych herbatnikach i salonowych recitalach pianistycznych za święty obowiązek wobec rodziny. Bunt wobec tego pomysłu był jedyną rzeczą, jaka łączyła mnie z kuzynką Daną, córką Iny. Na rodzinnych spotkaniach Dana zwykle wznosiła oczy do nieba i oznajmiała, że z powodu mojego sarkastycznego języka nigdy nie wyjdę za mąż i zostanę wydziedziczona przez babcię, a wówczas ciotka Ina dostawała dreszczy na myśl, że do końca życia będę musiała się utrzymywać z pensji wynoszącej dwadzieścia sześć tysięcy dolarów rocznie.

Ciocia Ina nic nie wiedziała o tym, że mam wielki plan. A nawet gdyby ten plan okazał się wielką klapą, to i tak w ciągu najbliższych trzech miesięcy należała mi się czteroprocentowa podwyżka. Jeśli dodać do tego pięcioprocentową premię na Boże Narodzenie, to wychodziło, że do Nowego Roku moje zarobki sięgną dwudziestu ośmiu tysięcy. To już coś. Moja przyjaciółka Amanda twierdziła, że powinno się zarabiać przynajmniej tyle tysięcy rocznie, ile ma się lat. Niewiele mi do tego brakowało, chociaż moje dwudzieste dziewiąte urodziny wypadały już w lutym.

- Kupiłaś już buty na ślub? - zapytała Ina. - Jeśli potrzebujesz pieniędzy, to nie wstydź się powiedzieć. Trzeba mieć tupet, żeby tyle żądać za buty, które nawet nie są ze skóry!

Owszem. Całe sto trzydzieści pięć dolców.

- Pamiętam o tym - uspokajałam ją. - Czółenka w bladobrzoskwiniowym kolorze na obcasie o wysokości dwóch i pół cala. Kupię, nie martw się.

- Ona mi mówi: nie martw się - prychnęła ciotka Ina. - W następną sobotę masz ostatnią przymiarkę sukienki, mądralo. Na co jeszcze czekasz? Myślisz, że te buty same się zjawią w twojej szafie?

Szczerze mówiąc, na to właśnie liczyłam.

- Zajmę się tym w najbliższy weekend, dobrze? Eloise, moja przyjaciółka, wybierze się ze mną na zakupy. Ona wie, gdzie są dobre buty.

- To ta, która spotyka się z cudzoziemcami? Na palcach podeszłam do drzwi i mocno zastukałam.

- Ciociu Ino, muszę już kończyć. Ktoś stuka do drzwi.

- Skarbie, posłuchaj mnie - szepnęła Ina, jakby jej słowa mógł słyszeć ktoś poza wujkiem Charliem. - Obydwoje, Ethan i ty, zostaliście zaproszeni na ślub Dany bez pary. Co by się strasznego stało, gdybyście razem poszli do hotelu Plaza i usiedli przy jednym stoliku? Uszczęśliwiłabyś babcię. A nawet gdyby wszyscy myśleli, że jesteście parą, czy to jakaś zbrodnia? Uwierz mi, czułabyś się lepiej!

Na ślub Księżniczki Dany można było przyprowadzić tylko małżonków i stałych narzeczonych. Nieudacznicy, tacy jak ja - i zapewne również Ethan Miles - dostali pojedyncze zaproszenia. Zapewne dlatego, że przy kosztach imprezy wynoszących dwieście dwadzieścia pięć dolarów od osoby, Dana nie miała ochoty płacić za żeberka przypadkowych partnerów.

- Czy mogę mu podać twój numer? - nie ustępowała Ina. - W twoim wieku nie powinnaś przychodzić na ślub sama. Rozumiem, że to trochę upokarzające.

Szczerze mówiąc, najbardziej upokarzające były właśnie takie stwierdzenia. Poza tym przecież miałam dopiero dwadzieścia osiem lat, a nie trzydzieści dwa!

- Ciociu Ino, przecież ci mówię, że spotykam się z kimś. To nie byłoby w porządku, gdybym poszła na ślub z tym Ethanem, prawda? Naprawdę muszę już kończyć. Całuję cię, do zobaczenia!

Nawet gdybym już nigdy w życiu nie miała pójść na żadną randkę, to za nic w świecie nie umówiłabym się z tym facetem od śmieci. A już na pewno nie miałam zamiaru utknąć z nim na ślubie Dany. Ten festiwal snobizmu i tak miał mi doszczętnie zrujnować zupełnie dobrą niedzielę drugiego sierpnia, za dwa miesiące. Miałam pozwolić, żeby Dana, ta Miss Zadzierania Nosa, zobaczyła, że nie mam z kim przyjść i skazana jestem na towarzystwo sąsiada babci? Niedoczekanie! Facet, który publicznie wynosi śmieci! Wystarczająco okropne było już to, że w ogóle musiałam pójść na ten ślub!

Właściwie było jeszcze gorzej: byłam jedną z druhen. Na szczęście obowiązkowa sukienka była całkiem przyzwoita. Co prawda, ja osobiście nie wybrałabym brzoskwiniowego jako wiodącego koloru imprezy. W tym kolorze nikt nie wyglądał dobrze. No ale to nie był mój ślub, o czym ciocia ma przypominała mi za każdym razem, gdy zaczynałam „wymądrzać się” na temat co bardziej koszmarnych decyzji Dany. Przy brzoskwiniowym moje ciemnobrązowe oczy wyglądały jak dwie błotniste kałuże, a ciemne włosy nabierały mysiego odcienia. Na szczęście sukienka nie miała wielkiej kokardy na pupie.

Uroczystość miała się odbyć w hotelu Plaza. Kto bierze ślub w hotelu Plaza? Nikt normalny. To był szalony pomysł. Wesele w takim miejscu musiało kosztować chyba z pół miliona dolarów. Nikt tam nie urządzał takich imprez, może z wyjątkiem Ivanki Trump. Ale zanim ona będzie wychodzić za mąż, nawet Donalda nie będzie stać na wyprawienie wesela we własnym hotelu.

Dwudziestoczteroletnia Dana Dreer z Forest Hills nie powinna wychodzić za mąż w hotelu Plaza.

Czy wspominałam już, że jej narzeczony, trzydziestolatek z Far Rockaway o nazwisku Larry Fishkill, przed kilku laty założył firmę internetową, która uczyniła go multimilionerem w czasach, gdy takie rzeczy jeszcze się zdarzały?

Po jeszcze jednym bolesnym firmowym westchnieniu Ina w końcu pożegnała się i odłożyła słuchawkę. Wyłączyłam telefon i wróciłam do tego, czym zajmowałam się wcześniej, to znaczy do wybierania najlepszego stroju na jutrzejszy Wielki Dzień. Była dziewiąta trzydzieści wieczorem. Miałam jeszcze prawie dziesięć godzin, by się zdecydować, co na siebie włożyć, żeby osiągnąć trzy najważniejsze cele mojego życia, mianowicie (w przypadkowej kolejności):

1. Awans. Następnego dnia rano, punktualnie o dziewiątej, byłam umówiona z Williamem Remkem, prezesem i wydawcą Posh Publishing, w którym harowałam bez wytchnienia od sześciu lat, przez pierwsze trzy jako asystentka redaktora, a przez kolejne trzy jako młodszy redaktor. Wiedziałam, że jeśli nie dostanę awansu na starszego redaktora, to... kto wie, do czego byłabym zdolna? Może przedłużyłabym sobie przerwę na lunch o pół godziny albo zaczęłabym używać firmowego papieru do bazgrania. W każdym razie zrobiłabym coś strasznego.

2. Zdobycie mężczyzny. Od lat snułam fantazje na temat Jeremy'ego Blacka, mojego tymczasowego szefa (moja właściwa szefowa była na urlopie macierzyńskim). Jeremy był wiceprezesem i redaktorem naczelnym Posh. Ponadto był wolny, heteroseksualny, miał trzydzieści siedem lat i wyglądał kropka w kropkę jak Pierce Brosnan. Miał tak filmową urodę, że nie byłam w stanie patrzeć na niego, gdy z nim rozmawiałam. Pewnie dlatego Jeremy zupełnie mnie ignorował, z wyjątkiem chwil, gdy zapychał moją skrzynkę manuskryptami przysyłanymi na tony przez kandydatów na pisarzy, którzy nie mieli własnych agentów.

3. Zdobycie wroga. I to nie byle jakiego wroga. To właśnie z jej powodu moje niskie stanowisko przysparzało mi tylu cierpień. Natasha Nutley, pseudogwiazda show - biznesu, zdecydowała się opublikować ekshibicjonistyczne wspomnienia, ja zaś zostałam wyznaczona do opieki nad tym projektem. Czy wspominałam już, że Gnatasha - hm, to znaczy Natasha - i ja chodziłyśmy do tej samej szkoły średniej? I że nie cierpiałam tej wysokiej, chudej piękności już od dwunastego roku życia? Za nic na świecie nie mogłam się teraz przyznać Gnatashy (w skrócie Gnat), że nie jestem starszym redaktorem, nie zarabiam stu tysięcy rocznie, nie wyjeżdżam na wakacje do Hamptons i nie mam niezwykle przystojnego, robiącego olśniewającą karierę, uwielbiającego mnie narzeczonego...

- Jane! W samą porę. Przebiegłam przez korytarzyk o wymiarach pół na pół metra, przyklęknęłam w kuchni na podłodze pokrytej czarno - białym linoleum i otworzyłam szafkę pod zlewem.

- Hej! - krzyknęłam ponad koszem na śmieci. - Przyjdź tutaj! Potrzebuję pomocy. I weź ze sobą balsam do prostowania włosów!

- Daj mi dziesięć minut! - odpowiedział mi z szafki głos Eloise Manfred.

Eloise zajmowała mieszkanie pode mną. Ściany, sufity i podłogi naszego pięciopiętrowego budynku były tak cienkie, że jeśli Eloise krzyczała w stronę swojego sufitu, a ja otworzyłam szafkę pod zlewem, to mogłyśmy rozmawiać przez cały wieczór. Gdyby którąś z nas mordowano we własnej kuchni, druga mogłaby natychmiast zadzwonić na policję. Powiedziałam to kiedyś ciotce Inie, żeby przestała się martwić, że w moim budynku nie ma portiera. Nie przestała.

Poznałam Eloise w Posh Publishing. Gdy w kilka dni po rozpoczęciu tam pracy wspomniałam, że szukam mieszkania, Eloise powiedziała mi, że mieszkanie nad nią jest puste. Pokazała mi zdjęcie swojego, wyjaśniając, że kawalerka położona piętro wyżej ma taki sam rozkład. Gdy do tego jeszcze usłyszałam słowa: czynsz kont­rolowany, nie potrzebowałam już niczego więcej i natychmiast pobiegłam do właściciela z gotówką w ręku. Oszczędności całego mojego życia prawie wystarczyły na czynsz za jeden miesiąc i kaucję. Musiałam pożyczyć od cioci Iny tylko dwie setki. Pozbyłam się gotówki, podpisałam umowę wynajmu na dwa lata i choć konto w banku miałam puste, klitka była moja. Pod względem wystroju nie umywała się do mieszkania Eloise, która nie na darmo pracowała w dziale graficznym Posh, na stanowisku chyba nawet gorszym od mojego. Za pomocą parawanów z targu staroci, błyszczących jedwabnych zasłon i powiększonych czarno - białych fotografii Eloise dokonała cudów. A ja mieszkałam na Wschodniej Osiemdziesiątej Pierwszej Ulicy pod numerem 818 już od sześciu lat i nadal na środku pokoju stał ten sam wściekle różowy, plastikowy stół, który kupiłam kiedyś do akademika.

Jeśli zastanawiacie się, jakim sposobem mogłam sobie pozwolić na wynajęcie mieszkania przy mojej pensji - która, możecie mi wierzyć, przed sześciu laty była jeszcze bardziej żałosna niż teraz - to wyjaśniam, że udawało mi się to tylko dzięki planowaniu budżetu i kartom kredytowym. Ciocia Ina nauczyła mnie planować budżet i był to jedyny raz, kiedy rzeczywiście słuchałam jej z uwagą. Jej metoda naprawdę się sprawdzała. Płacono mi dwa razy w miesiącu. Z każdej wypłaty najpierw odkładałam połowę pieniędzy na czynsz i rachunki, a potem wpłacałam pięćdziesiąt dolców na ra­chunek oszczędnościowy. Reszta musiała wystarczyć na drobne wydatki, jedzenie i żetony do metra. Wszystkie inne zakupy, czyli ubrania, buty i rzeczy do mieszkania, robiłam na karty kredytowe. Miałam ich cztery: Visa, Ann Taylor, Macy's i Bloomingdale's. Jedyną rzeczą, jaką kiedykolwiek kupiłam w Bloomingdale's, był podkład do makijażu, ale lubiłam mieć tę kartę. W każdym razie dzięki systemowi Iny, gdy nadchodził termin płatności rachunków, zawsze miałam odłożone pieniądze.

Usłyszałam, że Eloise zamyka swoje mieszkanie i wbiega po stromych schodach na piąte piętro. Po chwili zatrzymała się, znów zbiegła na dół i otworzyła swoje drzwi. Widocznie zapomniała o balsamie do włosów.

Kochałam Eloise Manfred za wiele rzeczy, między innymi za to, że była ode mnie o dwa lata starsza (wielka trzydziestka) i nie przeszkadzało jej to, że jeszcze nie wyszła za mąż. Co więcej, cieszyła się swoją wolnością i swobodą wyboru. Ciągle się z kimś spotykała. Młodsi, starsi, przystojniacy, brzydale, mięśniaki, niscy, łysi, napaleni. Wszystkie możliwe narodowości, barwy skóry i zawody. Ciocia Ina widziała Eloise tylko raz. Spotkałyśmy się we trzy w moim mieszkaniu, żeby pojechać do designerskich sklepików w Secaucus koło New Jersey. Eloise przechodziła wtedy przez fazę mężczyzn z Bliskiego Wschodu. Przyprowadziła Abdula na górę, żeby mi go przedstawić, i akurat wtedy przyjechała ciocia Ina. Po jednym spojrzeniu na Abdula poinstruowała go, że ma jechać Drugą Aleją do Czterdziestej Drugiej Ulicy, a potem skręcić w stronę tunelu Lincolna. Abdul, którego angielski pozostawiał wiele do życzenia, grzecznie skinął głową i uśmiechnął się, nie mając pojęcia, o czym ona mówi. Prawdę mówiąc, Eloise i ja też nic z tego nie rozumiałyśmy aż do chwili, gdy Ina szepnęła do mnie:

- Przecież to jest wynajęty kierowca. - Wstrzymałam oddech, ale Eloise tylko się roześmiała i pocałowała ciocię w policzek. Uznała Inę za okaz klasyki. To był jeszcze jeden z powodów, dla których ją kochałam.

Aktualnie Eloise spotykała się z rosyjskim imigrantem, fryzjerem o imieniu Serge, który wyglądał jak wschodnioeuropejska wersja Johna Travolty, jeśli potraficie sobie coś takiego wyobrazić. Widywali się już od trzech miesięcy. Serge był staroświeckim dżentelmenem, zapatrzonym w Eloise jak w obraz. Wstawał, gdy wchodziła do pokoju, przynosił jej kwiaty na każdą randkę i komplementował jej żałosne próby kulinarne. Przed miesiącem wpadł w zachwyt nad nowym stylem uczesania, który był ostatnim krzykiem mody w Moskwie. Eloise, jak zwykle gotowa na wszystko, pozwoliła mu się ostrzyc i uczesać. Gdy Serge triumfalnie obrócił ją na fotelu twarzą do lustra, ujrzała na swojej głowie fryzurę, jaką miała Jennifer Aniston w serialu „Przyjaciele” wyświetlanym sześć lat temu. Nie miała serca powiedzieć Serge'owi, że ten film pokazywano w Ameryce o kilka lat wcześniej niż w Rosji i że ona sama kiedyś już nosiła taką fryzurę, podobnie jak wszystkie kobiety w Stanach Zjednoczonych.

Eloise zastukała do drzwi swoim własnym sygnałem, trzykrotnie. Otworzyłam zasuwę, trzy pomniejsze zamki i zdjęłam łańcuch. Stała za progiem z błyskiem w piw­nych oczach, co oznaczało, że gotowa jest wyrządzić mi wielką przysługę. Lubiła uszczęśliwiać innych.

- Tylko nie mów: nie - zastrzegła. Wyciągnęła przed siebie zaciśnięte dłonie i rozprostowała palce.

W każdej z nich błyszczał kolczyk z jednokaratowym brylantem. Te kolczyki były rodzinną pamiątką, najcenniejszą rzeczą, jaką Eloise posiadała. Dostała je od matki na kilka tygodni przed jej śmiercią. Dobrze wiedziałam, jaką wartość mają pamiątki po matce. Zacisnęłam powieki i usłyszałam śmiech Eloise, który oznaczał: „przestań, bo ja też się zaraz rozpłaczę”.

Zapytałam ją kiedyś, czy jej zdaniem byłybyśmy najlepszymi przyjaciółkami, gdyby nie to, że obydwie nasze matki zmarły na raka. Eloise była przekonana, że tak, a ja musiałam się z nią zgodzić. Moja mama zmarła, gdy miałam dziewiętnaście lat i byłam na pierwszym roku college'u. Ojca straciłam wcześniej, jako dziewięcioletnie dziecko. Mama Eloise zmarła, gdy ta miała osiemnaście lat. Nigdy nie mówiła o swoim ojcu, ale była blisko związana z babcią ze strony matki.

- Masz je jutro założyć. Bez dyskusji - obwieściła, zamykając za sobą drzwi. Wyciągnęła zza paska od spodni tubę z żelem do prostowania włosów i położyła ją na moim różowym stole. - Natasha na pewno je zauważy. One mówią: starszy redaktor.

Założyłam kolczyki, odgarnęłam włosy do tyłu, żeby Eloise mogła się nimi zająć, i mamrocząc „dziękuję”, zapatrzyłam się we własne odbicie w lustrze, które zajmowało całą jedną stronę drzwi do łazienki.

- Ale, El, czy te kolczyki mówią również: „dostałam je od mojego chłopaka, który robi wielką karierę, przełknij to, Natasho Nutley”?

Eloise roześmiała się. Słowo „mówić” robiło wielką karierę w wydawnictwie Posh. To było kryterium, według którego wielkie szyszki (to znaczy William Remke i Jeremy Black) decydowały, czy książka warta jest publikacji. Musiała „mówić” coś, co sprawiłoby, że ludzie ją kupią.

W zeszłym roku moja szefowa, starszy redaktor Gwendolyn Welle, zwaliła mi na głowę autobiografię człowieka, który w dzieciństwie występował w filmach. Ta autobiografia mówiła: jeśli mnie przeczytasz, wpadniesz w depresję na tydzień. Książka „Dziecko z seriali: Nie do śmiechu” trafiła na dwudzieste trzecie miejsce listy bestsellerów „New York Timesa”. Dla tak małego wydawnictwa jak Posh Publishing dwudzieste trzecie miejsce było warte niemal tyle samo, co pierwsze. Remke był w siódmym niebie. Żeby uczcić sukces, wydał wielkie przyjęcie w naszym biurze na poddaszu kamienicy. Jako redaktor projektu dostałam prawo do dwugodzinnej przerwy na lunch (ho, ho). Gwen, która pierwsza przeczytała manuskrypt (ale wykonała tylko jedną czwartą roboty), dostała wielką podwyżkę. Jeremy, którego wkład ograniczył się do zaakceptowania projektu, dostał wielki puchar i udzielił wywiadu dla „Tygodnika Wydawniczego”, gdzie okrzyknięto go „błyskotliwym umysłem, któremu seria Z życia wzięte wydawnictwa Posh zawdzięcza swój sukces”. Jedyna seria wydawnictwa Posh. A Remke dostał olbrzymi pakiet akcji naszej firmy - założycielki.

Jedna z największych stacji telewizyjnych nakręciła na podstawie „Dziecka z seriali” film tygodnia. Eloise i ja żartowałyśmy, że dziecko grające rolę dziecka z seriali również pewnego dnia zostanie bezdomnym narkomanem. Nie było w tym nic zabawnego. Ale zaraz, przypomniałam sobie, że praca nad tą książką przyniosła mi coś jeszcze: tygodniową depresję.

Eloise poszła do kuchni i zaczęła myszkować w lodówce. Po chwili wróciła do pokoju z puszką mrożonej herbaty. Usiadła na materacu, który dominował w pomie­szczeniu, i przycisnęła do brzucha pastelową poduszkę.

- No dobra, skupmy się. Co jest najważniejsze? - zapytała, odsuwając za ucho rude loki w stylu Jennifer Aniston. - To, żebyś wywarła wrażenie na Gnat, żeby Jeremy zaprosił cię na drinka czy żeby Remke dał ci awans?

To nie było trudne pytanie. Wyjęłam puszkę z jej ręki, upiłam łyk i oddałam. Awans wybawiłby mnie od konieczności opowiadania znajomym z klasy, którzy zdobyli wątpliwą sławę, kłamstw na temat żałosnego stanowiska, jakie osiągnęłam w wieku dwudziestu ośmiu lat. Wywarłby również pewne wrażenie na Jeremym. Może wtedy gdzieś by mnie zaprosił, żeby uczcić owoce mojej ciężkiej pracy i oddania rodzinie Posh.

- Awans załatwiałby wszystko - wyjaśniłam. Sięgnęłam po paczkę marlboro lights i omal nie przewróciłam przy tym mojego tandetnego plastikowego stołu. Eloise w porę złapała puszkę z mrożoną herbatą. Po to, żeby kupić sobie porządny stolik do kawy, musiałabym mieć prawdziwe mieszkanie z prawdziwą sypialnią. Co wieczór musiałam przesuwać ten stół, żeby rozłożyć materac, który z kolei musiałam zwijać każdego ranka. Tak wyglądało życie w kawalerce.

- Uch! Został tylko jeden - poskarżyłam się, zapalając papierosa. Zaciągnęłam się z satysfakcją i wydmuchnęłam dym w stronę sufitu. Eloise wyjęła mi papierosa spomi...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin