James Patterson & Andrew Gross
Doktor Alberto Mazzini, w brązowym tweedowym garniturze i ciemnych okularach w szylkretowych oprawkach, przepchnął się przez hałaśliwy tłum rozgorączkowanych dziennikarzy, którzy okupowali schody wiodące do Muzeum Historycznego w Boree.
- Może pan coś powiedzieć o tym artefakcie? Czy jest prawdziwy? Czy dlatego pan tu przybył? - nalegała jedna z reporterek, podstawiając mu pod nos mikrofon z logo stacji CNN. - Czy przeprowadzono testy DNA?
Doktor Mazzini był rozdrażniony. W jaki sposób te prasowe szakale się dowiedziały? Niczego na temat znaleziska nie potwierdzono. Zniecierpliwionym ruchem ręki odprawił reporterów i operatorów kamer.
- Tędy, doktorze - powiedział jeden z pracowników muzeum. - Proszę do środka.
Wewnątrz czekała na Mazziniego drobna, ciemnowłosa kobieta w wieku około czterdziestu pięciu lat, ubrana w czarny spodnium. Zachowywała się niemal uniżenie w obecności sławnego gościa.
Dziękuję za przybycie. Nazywam się Renee Lacaze, jestem dyrektorem muzeum.
Próbowałam zapanować nad prasą, ale, .. - Wzruszyła ramionami. - Węszą wielkie wydarzenie. Jakbyśmy znaleźli co najmniej bombę atomową.
Jeśli odnaleziony przedmiot jest prawdziwy - rzekł beznamiętnie Mazzini - to znaleźliście coś ważniejszego niż bomba atomowa.
W ciągu minionych trzydziestu lat Alberto Mazzini, jako dyrektor Muzeum Watykańskiego, angażował swój autorytet w orzekanie o autentyczności każdego ważnego znaleziska o tematyce religijnej: tablic z wyrytymi napisami, wykopanych w zachodniej Syrii, a przypisywanych - jak sądzono - apostołowi Janowi, pierwszej biblii Vericotte'a... Miał swój udział w wykryciu setek falsyfikatów. Teraz jednak wypoczywał wśród skarbów Watykanu.
Renee Lacaze poprowadziła Mazziniego wąskim piętnastowiecznym korytarzem, wyłożonym kafelkami, które zdobiły różnorodne herby.
- Powiedziała pani, że relikwię znaleziono w odkopanym grobie? - spytał Mazzini.
- W centrum handlowym... - Lacaze się uśmiechnęła. - Nawet w śródmieściu Boree roboty trwają dzień i noc. Buldożery dokopały się do czegoś, co w dawnych czasach było zapewne kryptą. Gdyby przy tym nie rozbiły kilku sarkofagów, nigdy byśmy tego nie znaleźli.
Pani Lacaze zaprowadziła dostojnego gościa do małej windy pojechała z nim na trzecie piętro.
- Grób należał do dawno zapomnianego księcia, który zmarł w tysiąc dziewięćdziesiątym ósmym roku. Przeprowadziliśmy bezzwłocznie testy kwasowe i fotoluminescencyjne. Wiek się zgadza. Z początku dziwiliśmy się, że cenna relikwia sprzed tysiąca lat, pochodząca z odległego kraju, została złożona w jedenastowiecznym grobie.
- I do jakich wniosków doszliście? - zainteresował się Mazzini.
- Wygląda na to, że ów książę brał udział w wyprawie krzyżowej. Wiemy, że poszukiwał relikwii z czasów Chrystusa. - Doszli do drzwi jej biura. - Radzę panu wstrzymać oddech. Za moment zobaczy pan coś niezwykłego.
Artefakt, jak przystało naprawdę cennej rzeczy, skromnie leżał na zwykłym, białym prześcieradle na stole laboratoryjnym.
Mazzini zdjął okulary przeciwsłoneczne. Nie musiał wstrzymywać tchu, ponieważ to, co ujrzał, odebrało mu dech. Boże, toż to prawdziwa bomba atomowa!
- Proszę się temu przyjrzeć. Tam jest napis.
Dyrektor Muzeum Watykańskiego pochylił się nad przedmiotem. Tak, to możliwe. Wszystkie cechy się zgadzały. Napis był po łacinie.
Zmrużył oczy, żeby go odczytać. „Akka, Galilea... ”. Obejrzał dokładnie cały artefakt. Wiek się zgadzał. Znaki również. Odpowiadały opisowi w Biblii.
Dlaczego jednak został schowany tutaj?
- To jeszcze niczego nie dowodzi - powiedział.
- Ma pan oczywiście rację. - Renee Lacaze wzruszyła ramionami. - Ale, doktorze... ja stąd pochodzę. Mój ojciec urodził się w dolinie, podobnie jak jego ojciec i ojciec jego ojca. Od wieków krążyły tu legendy... na długo, nim ten grób został odkryty. Każde dziecko w Boree zna opowieści o tym, jak relikwia znalazła się przed dziewięciuset laty tu, w Boree.
Mazzini widział setki podobnych rzekomych relikwii, tym razem jednak poczuł niezwykłą moc promieniującą z przedmiotu leżącego przed nim na stole. Pod wpływem przemożnej siły ukląkł na kamiennej posadzce.
Zachował się jak ktoś, kto znalazłby się w obecności Jezusa Chrystusa.
- Wstrzymałam się z zadzwonieniem do kardynała Perraulta w Paryżu do czasu pańskiego przybycia - oznajmiła Lacaze.
- Zostawmy Perraulta - odparł Mazzini, zwilżając wyschnięte wargi. - Zawiadomimy papieża.
Nie mógł oderwać oczu od niewiarygodnej relikwii, która leżała na zwykłym, białym prześcieradle. To było więcej niż ukoronowanie jego kariery. To był cud.
Jest pewien szkopuł - powiedziała pani Lacaze.
Co takiego? - wykrztusił. - Jaki szkopuł?
Legenda głosi, iż ta bezcenna relikwia była tu, ale nie należała do księcia, lecz do człowieka z nizin społecznych.
W jaki sposób człowiek niskiego stanu mógł stać się właścicielem tak cennego przedmiotu? Ksiądz? A może złodziej?
Nie. - Brązowe oczy Renee Lacaze zrobiły się większe .
- To był błazen.
Velle du Pere, wioska w południowej Francji, rok 1096
Zaczęły bić dzwony.
Donośne, coraz szybsze uderzenia - w połowie dnia - rozbrzmiewały echem w całej wiosce.
W ciągu czterech lat, odkąd się tu osiedliłem, tylko dwa razy słyszałem bicie w środku dnia. Pierwszy raz, kiedy dotarła do nas wiadomość, że umarł syn króla. Drugi - kiedy konni z Digne, wysłani przez wroga naszego pana, przeczesali wieś, zostawiając osiem trupów i paląc niemal wszystkie domy. Co się dzieje?
Pośpieszyłem do okna na piętrze karczmy, żeby zobaczyć, co się stało. Ludzie biegli na plac, niektórzy w rękach trzymali narzędzia. Pytali: „Co jest? Kto wzywa pomocy?”. Nagle na moście pojawił się Antoine, który uprawiał poletko za rzeką. Przegalopował na mule przez most, pokazując ręką za siebie.
„Nadchodzą! Są już prawie tutaj!” - krzyczał.
Ze wschodu dobiegł nas donośny śpiew. Spojrzałem w tę stronę przez drzewa i mimowolnie otworzyłem usta. - Jezu, chyba śnię - powiedziałem do siebie. W naszej wsi wydarzeniem było nawet przybycie wędrownego handlarza z wozem. Mrugałem raz po raz.
To był największy tłum, jaki kiedykolwiek widziałem. Maszerował wąską drogą w stronę wsi, a końca kolumny nie było widać .
- Sophie, chodź prędko! Natychmiast! - krzyknąłem. - To nie do wiary.
Moja żona, którą poślubiłem przed trzema laty, przybiegła do okna. Miała złote włosy, upięte pod białym, roboczym czepkiem.
- Matko Boża, Hugues...
- To armia - wymamrotałem, ledwie wierząc własnym oczom. - Armia krzyżowców.
Wiadomość o apelu papieża dotarła nawet do Veille du Pere. Chodziły słuchy, że nie dalej niż w Awinionie mężczyźni masowo opuszczali rodziny i brali krzyż. A teraz zawitali do nas... armia krzyżowców maszerowała przez Veille du Pere!
Ale cóż to była za armia! Raczej hałastra, jak w proroctwach Izajasza czy Jana.
Mężczyźni, kobiety i dzieci uzbrojeni w maczugi i wszelkie narzędzia gospodarskie. Było ich bez liku - całe tysiące. Nie mieli zbroi ani porządnych strojów, tylko łachmany z czerwonymi krzyżami wymalowanymi lub wyszytymi bezpośrednio na kaftanach. Tej zbieraninie nie przewodził żaden dostojny książę ani król, w ozdobionej godłem kolczudze lub zbroi, siedzący majestatycznie na potężnym rumaku, lecz drobny człowiek w zgrzebnym mnisim habicie, bosy i łysy, w koronie cierniowej, jadący na zwykłym mule. - Turcy wystraszą się bardziej ich straszliwego śpiewu niż mieczy - powiedziałem, kręcąc głową.
Patrzyliśmy z Sophie, jak czoło kolumny wchodzi na kamienny mostek na obrzeżu wsi. Młodzi i starzy, mężczyźni i kobiety; większość uzbrojona w siekiery, drewniane młoty i stare miecze, wśród nich pewna liczba weteranów w zardzewiałych zbrojach.
Wozy, furmanki, zmęczone muły i konie robocze. Były ich tysiące.
Cała wieś wyległa przed domy i gapiła się. Dzieci wybiegły naprzeciw przybyszom i tańczyły wokół zbliżającego się mnicha. Nikt do tej pory nie widział nic podobnego. Nic się tu nigdy nie działo.
Uderzyła mnie pewna myśl.
- Co o tym sądzisz, Sophie? - spytałem.
- Co sądzę? To najświętsza armia, jaką kiedykolwiek widziałam, albo najgłupsza. W każdym razie najgorzej uzbrojona.
- Zauważ, że nie ma ani jednego pana. Sami prości ludzie. Tacy jak my.
Kolumna dotarła do głównego placu przed naszymi oknami i cudaczny mnich jadący na czele zatrzymał muła. Brodaty rycerz pomógł mu zsiąść. Ojciec Leo, miejscowy ksiądz, podszedł do przywódcy, żeby go powitać. Śpiew ucichł, broń i tobołki złożono na ziemi. Stłoczeni wokół ciasnego placyku mieszkańcy wsi czekali w napięciu.
- Nazywają mnie Piotrem Pustelnikiem - powiedział mnich zdumiewająco silnym głosem. - Z wezwania Jego Świątobliwości Urbana prowadzę armię wiernych, by wydrzeć. Grób Święty z rąk pogańskich hord. Czy są tu jacyś wierzący?
Miał długi nos, przypominający pysk zwierzęcia, na którym jechał, był blady, brunatny habit miał dziurawy i wytarty, lecz w jego głosie brzmiała siła i pewność siebie. Gdy mówił, wydawał się olbrzymem.
- Ziemie, na których dokonała się ofiara Pana naszego, zostały sprofanowane przez niewiernych Turków. Pola, niegdyś mlekiem i miodem płynące, teraz wyjałowione, spłynęły krwią wiernych. Kościoły zostały ograbione i spalone, święte miejsca zbezczeszczone. Najświętsze skarby naszej wiary, kości świętych, rzucono psom; krew Zbawiciela wylano na śmietniki jak skwaśniałe wino.
- Pójdźcie z nami - nawoływali inni przybysze. - Zabijcie pogan i zasiądźcie w niebie u boku Pana.
- Tym, którzy pójdą - ciągnął mnich nazywany Piotrem - tym, którzy porzucą swój ziemski dobytek i przyłączą się do naszej krucjaty, Jego Świątobliwość Urban obiecuje niewyobrażalne nagrody. Bogactwa, łupy i zaszczyt udziału w walce.
Opiekę nad rodzinami, które zostaną w domu. Wieczność w niebie u stóp wdzięcznego Pana. A przede wszystkim wolność. Zwolnienie ze wszelkich zobowiązań po powrocie z krucjaty. Kto z was, mężne dusze, przyłączy się do nas? - Mnich wyciągnął w dramatycznym geście ręce; jego wezwanie musiało poruszyć mieszkańców wioski.
Na placu rozległy się okrzyki solidarności. Ludzie, których znałem od lat, wołali: „Ja ... ja pójdę!”.
Patrzyłem, jak Mathieu, starszy syn młynarza, zaledwie szesnastoletni, wyciąga ręce, żeby uściskać na pożegnanie matkę. Jak kowal Jean, który potrafił skruszyć w ręku żelazo, klęka i bierze krzyż. I jak kilku innych, w tym paru gołowąsów, biegnie po swoje rzeczy, a potem dołącza do szeregów. Wszyscy krzyczeli: , Dieu leveult! Bóg tak chce!”.
Poczułem szybsze krążenie krwi na myśl o możliwości przeżycia chwalebnej przygody. Perspektywa bogactw i łupów po drodze. Niepowtarzalna szansa zmiany na lepsze. Czułem, że moja dusza ożywa. Pomyślałem o wolności i skarbach, które mogę zdobyć w trakcie krucjaty. Przez moment miałem ochotę podnieść rękę i zawołać: „Idę z wami! Biorę krzyż!”.
W tym momencie poczułem uścisk ręki Sophie. Nie odezwałem się.
Mnich Piotr wsiadł na muła, pobłogosławił wioskę znakiem krzyża i skierował się na wschód. Pochód ruszył. Kolumna chłopów, murarzy, piekarzy, służących, ladacznic, kuglarzy i wyrzutków wzięła swoje tobołki i prowizoryczną broń i pomaszerowała w dalszą drogę, podejmując przerwaną pieśń.
Patrzyłem za nimi z tęsknotą, której - jak mi się zdawało - dawno się wyzbyłem. W młodości wiele wędrowałem. Zostałem wychowany przez grupę wagantów, studentów i żaków, przenoszących się z miasta do miasta. Było mi tego trochę brak. Życie w Veille du Pere przytępiło te ciągoty, lecz ich nie zabiło.
Brakowało mi poczucia wolności, lecz jeszcze bardziej pragnąłem wolności dla Sophie i dzieci, które chcieliśmy mieć w przyszłości.
Dwa dni później naszą wieś nawiedzili inni przybysze.
Najpierw z zachodu dobiegł nas łoskot, jakby ziemia drżała. Towarzyszyła mu chmura kurzu. Potem do wsi galopem wpadli jeźdźcy. Wytaczałem właśnie beczkę z piwniczki, gdy nagle z półek zaczęły spadać kubki i butelki. Ogarnął mnie strach. Przypomniałem sobie najazd rabusiów sprzed dwóch lat. Wszystkie domy w wiosce zostały spalone bądź ograbione.
Rozległy się piski i krzyki, rozpierzchły się dzieci dokazujące na placu. Osiem potężnych koni bojowych przegalopowało przez most i zatrzymało się na środku wsi. Siedzieli na nich rycerze noszący purpurowe i białe barwy naszego seniora, Baldwina de Treille.
W ich dowódcy rozpoznałem Norcrossa, kasztelana naszego pana. Rozejrzał się z konia po wiosce i spytał donośnym głosem:
- Czy to Veille du Pere?
- Zapewne, panie - odpowiedział jeden z jego towarzyszy, wąchając przesadnie powietrze. - Powiedziano nam, żebyśmy jechali na wschód, dopóki nie poczujemy zapachu gnoju, a potem już tylko prosto, kierując się węchem.
Ich obecność znaczyła, że możemy się spodziewać jedynie kłopotów. Z bijącym sercem zacząłem powoli iść w stronę placu. Wszystko się mogło zdarzyć. Gdzie jest Sophie?
Norcross zsiadł z konia, a pozostali poszli w jego ślady. Konie głośno parskały.
Kasztelan miał ciemne oczy, przysłonięte powiekami, ledwie widoczne jak rąbek księżyca, i ciemny, rzadki zarost.
- Przywożę wam pozdrowienia od waszego pana, Baldwina - powiedział tak głośno, żeby wszyscy słyszeli. - Dotarło do niego, że niedawno przemaszerowała tędy jakaś hałastra, prowadzona przez wyszczekanego pustelnika.
Gdy tak przemawiał, jego towarzysze rozeszli się po wsi. Odpychali na bok kobiety i dzieci i włazili do domów, jak do własnych. Ich butne miny znaczyły:
Schodźcie nam z drogi, wy kawałki łajna. Jesteście bezsilni. Zrobimy z wami, co zechcemy.
- Wasz pan prosił mnie, żebym wam przekazał - ciągnął Norcross - iż ma nadzieję, że żaden z was nie uległ namowom tego religijnego fanatyka, którego mózg jest jedyną rzeczą bardziej zwiędłą niż jego przyrodzenie.
W tym momencie zrozumiałem, w jakim celu przybyli Norcross i jego kompania.
Węszyli za poddanymi Baldwina, którzy wzięli krzyż.
Norcross chodził wokół placu. Spod przymkniętych powiek przypatrywał się badawczo wszystkim po kolei.
- Macie obowiązek służyć nie jakiemuś wyleniałemu pustelnikowi, tylko Baldwinowi, waszemu panu. Jemu jesteście winni wierność i posłuszeństwo.
Protekcja papieska w porównaniu z jego opieką jest bezwartościowa.
W końcu zobaczyłem Sophie, spieszącą z wiadrem od strony studni, obok niej żonę młynarza, Marie, i ich córkę, Aimee. Pokazałem im oczami, żeby trzymały się z dala od Norcrossa i jego zbirów.
Odezwał się ojciec Leo.
Na zbawienie twojej duszy, rycerzu - powiedział, postępując ku niemu - nie zniesławiaj tych, którzy walczą dla chwały Pańskiej. Nie porównuj świętej opieki papieża z waszą. To bluźnierstwo.
Zabrzmiały rozpaczliwe krzyki. Dwaj rycerze Norcrossa wrócili na plac, wlokąc za włosy młynarza Georges'a i jego młodszego syna, Alo. Rzucili obu na ziemię na środku placu.
Poczułem pustkę w żołądku. Skądś wiedzieli...
Norcross wydawał się zadowolony. Podszedł do kulącego się ze strachu chłopca i chwycił go potężną dłonią za twarz.
- Mówiłeś coś o opiece papieskiej, prawda, klecho? - Zachichotał. - Zaraz zobaczymy, ile ta opieka jest naprawdę warta.
Byliśmy tak bezsilni, że poczułem palący wstyd. Norcross zbliżył się do wystraszonego młynarza, jego krokom towarzyszył brzęk miecza.
- Coś tu nie pasuje - uśmiechnął się. Czyżbyś jeszcze w zeszłym tygodniu nie miał dwóch synów?
- Mój syn, Mathieu, powędrował do Vaucluse - powiedział Georges i spojrzał na mnie. - Ma się uczyć handlu metalem.
- Handlu metalem... - Norcross pokiwał głową, wydymając wargi. Uśmiechnął się, jakby chciał powiedzieć: Wiem, że łżesz. Georges należał do moich przyjaciół.
Sercem byłem z nim. Zacząłem myśleć o tym, jaką mam w karczmie broń i czy udałoby się nam pokonać tych rycerzy, gdyby zaistniała taka konieczność.
- Skoro silniejszy z twoich synów odszedł - naciskał Norcross - jak zdołasz zarobić na podatek dla księcia, gdy we dwóch musicie zrobić to, co do tej pory robiliście we trzech?
Georges rozglądał się niespokojnie.
- Dam sobie radę, panie. Będę więcej pracował.
- To dobrze. - Norcross kiwnął głową, przystępując do jego syna. - Wobec tego nie będzie ci zbytnio brakowało również jego, prawda? - Błyskawicznie podniósł dziewięciolatka jak worek siana i ruszył z wyrywającym się i piszczącym chłopcem w stronę młyna.
Mijając kulącą się ze strachu córkę młynarza, mrugnął do swoich ludzi.
- Nie krępujcie się spróbować smacznego ziarna młynarza - Wyszczerzyli złośliwie zęby, a następnie wciągnęli do młyna biedną, rozpaczliwie krzyczącą dziewczynę.
Przed moimi oczami rozgrywała się tragedia. Norcross znalazł konopną linę, po czym przy pomocy swoich ludzi zaczął przywiązywać dzieciaka do łopat wielkiego koła młyńskiego, które zanurzały się głęboko pod powierzchnię wody. Gorges rzucił się do stóp kasztelana. Czyż nie byłem zawsze oddany naszemu panu, Baldwinowi? Czy nie robiłem wszystkiego, czego ode mnie oczekiwał? Nie krępuj się zaapelować do Jego Świątobliwości. - Norcross zaśmiał się, mocując ciasno przeguby i kostki chłopca do koła.
- Ojcze, ojcze... - wrzeszczał przerażony Alo. Norcross zaczął obracać kołem.
Alo zniknął pod powierzchnią wody, czemu towarzyszyły dramatyczne krzyki Georges'a i Marie. Norcross zatrzymał na chwilę koło, po czym powoli je przekręcił. Dziecko wynurzyło się z wody, chwytając łapczywie powietrze. Łotr zaśmiał się z księdza.
- Co ty na to, ojcze? Gdzie się podziała opieka papieska? - Przekręcił koło i chłopiec ponownie zniknął. Ludzie i wioski wstrzymali oddech z przerażenia.
Doliczyłem do trzydziestu.
- Błagam - powiedziała Marie, klękając. - To mały chłopiec.
W końcu Norcross przekręcił koło. Alo, kaszląc, wypluwał wodę z płuc. Zza drzwi młyna dochodziły przeraźliwe krzyki Aimee. Sam z trudem chwytałem powietrze.
Musiałem coś zrobić, choćbym nawet miał zaryzykować własny los. - Panie. - Postąpiłem krok ku Norcrossowi. - Pomogę młynarzowi w zapłaceniu jednej trzeciej podatku.
Zirytowany rycerz się odwrócił.
- A ty kim jesteś, marchewko? - spytał, utkwiwszy wzrok w mojej rudej czuprynie.
- Może być marchewka, jeśli mój pan zechce. - Zrobiłem następny krok. Byłem gotów powiedzieć każdą bzdurę, byle odwrócić jego uwagę. - Dodamy dwa buszle marchwi!
Zamierzałem ciągnąć tak dalej - żartując, mówiąc nonsensy, cokolwiek, co wpadłoby mi do głowy - gdy nagle jeden z kompanów Norcrossa skoczył ku mnie. Zobaczyłem tylko błysk nabijanej ćwiekami rękawicy, po czym rękojeść jego miecza spadła mi na głowę. W następnej sekundzie leżałem rozciągnięty na ziemi.
- Hugues, Hugues... - usłyszałem krzyk Sophie.
- Rudzielec musi być przyjacielem młynarza - drwił Norcross. - Albo jego żony.
Jedna trzecia, powiedziałeś. W imieniu pana przyjmuję twoją ofertę. Twój podatek wzrasta odtąd o jedną trzecią.
Jednocześnie znów przekręcił koło. Charczący, rozpaczliwie napinający więzy Alo kolejny raz zniknął pod wodą.
- Jeśli macie ochotę walczyć, walczcie dla chwały swojego pana, kiedy zostaniecie powołani - oznajmił głośno Norcross. - Jeśli chcecie bogactw, przyłóżcie się do pracy. Obowiązują was prawa zwyczajowe. Znacie je, czyż nie?
Stał bardzo długo, oparty o koło. Z tłumu rozległy się trwożne prośby.
- Proszę... niech mu pan da odetchnąć. Niech go pan wyciągnie. - Zaciskałem pięści, licząc sekundy, gdy Alo był pod wodą. Dwadzieścia... trzydzieści... czterdzieści.
Twarz Norcrossa pojaśniała z rozbawienia.
- Na Boga... czyżbym o nim zapomniał? - Powoli przekręcił koło. Alo ukazał się na powierzchni. Miał obrzmiałą twarz, oczy szeroko otwarte. Drobna, dziecięca szczęka opadała mu na pierś. Nie żył.
Marie przeraźliwie wrzasnęła. Georges zaczął szlochać.
- Niewielka szkoda. - Norcross westchnął, zatrzymując koło z martwym ciałem wysoko w górze. - Wygląda na to, że nie nadawał się na młynarza.
Nastała chwila ponurej ciszy. Przerwało ją chlipanie Aimee, która wyszła z młyna na uginających się nogach.
- Jedziemy. - Norcross zebrał swoją kompanię. - Myślę, że uczyniliśmy zadość intencjom naszego pana.
Nadal leżałem na ziemi. Wracając na plac, Norcross zatrzymał się nade mną.
Przygniótł mi szyję ciężkim butem.
- Nie zapomnij o swoim zobowiązaniu, rudzielcu. Szczególną uwagę zwrócę na podatek od ciebie.
To straszliwe popołudnie zmieniło moje życie. W nocy, kiedy leżeliśmy z Sophie w łóżku, musiałem wyznać jej prawdę. Byliśmy jednością na dobre i na złe: nigdy nie mieliśmy przed sobą tajemnic. Leżąc na słomianym materacu w małym pomieszczeniu na tyłach karczmy, delikatnie głaskałem jej długie blond włosy, opadające na plecy. Kochałem każdy jej ruch, każde drgnienie noska - i to od chwili, kiedy ją ujrzałem.
To była miłość od pierwszego wejrzenia.
Młodość spędziłem na wędrówkach z grupą rybałtów. Zostałem im oddany po śmierci matki, kochanki sługi bożego, który nie mógł dłużej ukrywać mojego istnienia.
Wychowywali mnie jak jednego ze swoich, nauczyli czytać i pisać, łaciny, gramatyki i logiki. Przede wszystkim jednak opanowałem występowanie na scenie.
Odwiedzaliśmy wielkie miasta katedralne - Nimes, Cluny, Le Puy - śpiewając nasze szydercze pieśni, popisując się przed tłumami widzów akrobatyką i żonglerką.
Każdego lata przejeżdżaliśmy przez Veille du Pere. Pewnego roku zobaczyłem Sophie w karczmie jej ojca. Patrzyła na mnie wstydliwie niebieskimi oczami....
alex.32