Buck Pearl - Spowiedź chinki.doc

(604 KB) Pobierz
Perl S

Perl S. Buck

 

SPOWIEDŹ CHINKI

 

Przekład Wandy Kragen

 

 

 

Tytuł oryginału

East Wind -

 

 

 


I

Z tobą mogę mówić o tych sprawach, siostro. Z żadną kobietą mojego ludu nie mogłabym mówić tak, jak z tobą; nie rozumiałaby bowiem tych dalekich krajów, w których mąż przeżył lat dwanaście. Nie mogłabym również zwierzyć się cudzoziemce; one nie znają ani mojego narodu ani trybu życia, jaki wiedziemy od czasu cesarstwa. Ale - ty przecież przeżyłaś pośród nas wszystkie swoje lata. Pochodzisz wprawdzie z owych obcych krajów, gdzie mój małżonek studiował swoje zachodnie księgi, ale mimo to zrozumiesz mnie. Mówię prawdę. Nazwałam cię siostrą.

Powiem ci wszystko.

Wiesz, że moi dostojni przodkowie mieszkają od lat pięciuset w tym prastarym mieście Państwa Środka. Żaden z nich nie hołdował modzie, żaden nie pragnął zmiany. Wszyscy żyli w pokoju i poważaniu, ufni w swoją prawość. I tak samo, w tych wszystkich czcigodnych tradycjach, wychowali mnie moi rodzice. Nawet we śnie nie przeczuwałam, że mogłabym być inna. Nie zastanawiając się wcale nad tym, miałam wrażenie, że wszyscy ludzie, którzy cokolwiek znaczą, muszą być tacy jak ja. Ilekroć dochodziły mnie słuchy - choćby nieokreślone, choćby z daleka, zza murów podwórza - o kobietach poruszających się swobodnie jak mężczyźni, gardziłam nimi. Stąpałam tak, jak mnie nauczono, po wypróbowanych ścieżkach moich przodków. Nigdy nic z zewnątrz nie zbliżyło się ku mnie. Nie miałam żadnych życzeń. Teraz jednak nadszedł czas, że śledzę pilnie te dziwaczne stworzenia, kobiety modne, po to, by upodobnić się do nich. Nie przez wzgląd na siebie, siostro, przez wzgląd na mego małżonka. W jego oczach nie jestem piękna! A to dlatego, że jeździł przez Cztery Morza do dalekich, obcych krajów i tam nauczył się miłować nowe rzeczy i nowy obyczaj.

Moja matka jest mądra. Kiedy doszedłszy do lat dziesięciu przestałam być dzieckiem i stałam się dziewicą, przemówiła do mnie tymi słowy: “Kobieta powinna w obecności mężczyzny zachować milczenie kwiatu i usunąć się, skoro tylko może to uczynić niepostrzeżenie”.

Gdy stanęłam przed moim małżonkiem, przypomniałam sobie te słowa. Pochyliłam głowę i skrzyżowałam ręce na piersiach. Nie odpowiedziałam mu, kiedy mówił do mnie. Ale niestety obawiam się, że on uważa moje milczenie za nudne.

Kiedy zastanawiam się i rozważam, co by go mogło skłonić ku mnie, mój umysł staje się nagle tak jałowy jak ściernisko ryżowe po żniwach. Kiedy siedzę sama z haftem w rękach, myślę o niejednym pięknym i lotnym słowie, które bym mu rzec chciała. Powiem mu, jak bardzo go kocham. Oczywiście nie tymi słowami, podsłuchanymi u chciwego Zachodu, lecz w ukrytych napomknieniach, na przykład tak:

“Panie mój, czy widziałeś dzisiaj, jak wstawał świt? Zdawało się, że to ponura ziemia skacze w górę, by powitać słońce. Najpierw ciemność. Potem - niby grzmiąca muzyka - potężny promień światła! Mój drogi panie, ja jestem ponurą ziemią czekającą słońca”.

Albo, kiedy wieczorem pożegluje na Jezioro Lotosowe, powiem mu:

“Co by się stało, gdyby blada woda nie poczuła nigdy więcej przyciągania księżyca? Co by się stało, gdyby jego blask nigdy więcej nie zbudził fali do życia? O panie mój, bacz na siebie i wróć zdrowy do mnie, abym bez ciebie nie była podobna owej bladej, smutnej fali!”

Ale potem, kiedy on wraca do domu w swym dziwacznym, cudzoziemskim stroju, nie mogę wypowiedzieć takich słów. Czy to możliwe, że jestem poślubiona obcemu? Jego mowa jest zwięzła i niedbała, jego wzrok ślizga się po mnie zbyt spiesznie nawet wówczas, gdy ustrojona jestem w atłas koloru brzoskwini i mam perły w starannie zaczesanych włosach.

Oto moje zmartwienie, siostro. Dopiero miesiąc jestem jego żoną, a nie jestem piękna w jego oczach.

Trzy dni myślałam o tym, moja siostro. Muszę użyć podstępu i znaleźć sposób, aby zwrócić ku sobie spojrzenie mojego małżonka. Czy nie jestem wnuczką wielu pokoleń kobiet, które znalazły łaskę w oczach swych władców? Żadnej z nich od stuleci nie zbywało na piękności, z jednym jedynym wyjątkiem: Kuei-mei w erze Sung, albowiem ją w wieku lat trzech zeszpeciła ospa. Ale jest napisane, że nawet ona miała oczy podobne czarnym diamentom i głos, który poruszał serca mężczyzn jak burza szumiąca wiosną w zaroślach bambusowych. Jej małżonek miłował ją tak bardzo, że żadnej ze swoich nałożnic - a miał ich sześć, odpowiednio do swego stanu i bogactwa - nie cenił tak jak Kuei-mei. A moja prababka Yang Kuei-fei - ta, która na przegubie ręki trzyma białego ptaka - dzierżyła w swych pachnących dłoniach całe cesarstwo, albowiem władca, Syn Niebios, szalał za jej pięknością. I dlatego, aczkolwiek najmniej godna jestem pośród tych Wzniosłych, w moich żyłach płynie jednak ich krew i ich ciało moim jest ciałem.

Przejrzałam się starannie w zwierciadle z brązu. I nie ze względu na siebie, lecz ze względu na mojego małżonka, mówię: są kobiety brzydsze ode mnie. Widziałam, że moje oko ma wyrazisty rysunek i że biel odcina się ostro od czerni. Widziałam, że moje uszy są drobne i delikatnie przywierają do głowy, tak że kolczyki z nefrytu i złota nie odstają; widziałam również, że moje usta są niewielkie i zakreślone przepisaną linią w owalu twarzy. Jedynie lica moje są nieco blade, a brwi powinny sięgać o ósmą cala dalej ku skroniom. Tchnieniem różu, wtartego dłonią w policzek, zaradziłam bladości. Pędzelek, umaczany w czarnym tuszu, przedłużył hak brwi.

A potem jestem już piękna i gotowa na jego przyjęcie.

Zaledwie jednak wzrok jego padnie na mnie, widzę, że on nie dostrzega niczego, ani warg, ani brwi. Jego myśli wędrują po świecie, po morzu, wszędzie, tylko nie tam, gdzie ja stoję i czekam na niego.

Kiedy wróżbita oznaczył dzień mojego ślubu, kiedy czerwone skrzynie z laki były pełne po brzegi, kiedy szkarłatne, kwieciste kołdry atłasowe leżały na stołach, a ciasta weselne piętrzyły się niby jagody, matka wezwała mnie do swego pokoju. Obmyłam ręce, przygładziłam raz jeszcze włosy i weszłam do jej komnaty. Siedziała na czarnym, rzeźbionym krześle i piła herbatę. Obok, oparta o ścianę, stała jej długa, oprawna w srebro, fajka bambusowa. Weszłam ze spuszczoną głową i nie śmiałam podnieść oczu. Mimo to czułam jej przenikliwy wzrok na swej twarzy, ciele i nogach. Serdeczna bystrość tego spojrzenia wtargnęła poprzez ciszę pokoju w głąb mego serca. Wreszcie kazała mi usiąść. Bawiła się pestkami arbuzów w misce stojącej na stoliku przed nią; jej twarz była spokojna i jak zawsze miała wyraz nieprzeniknionego smutku. Moja matka jest mądra.

- Kuei-lan, moja córko - rzekła - masz poślubić człowieka, z którym zaręczyliśmy cię, zanim przyszłaś na świat. Jego ojciec i twój byli serdecznymi przyjaciółmi. Przysięgli sobie związać się przez swoje dzieci. Twój narzeczony liczył wówczas lat sześć. Tego samego jeszcze roku urodziłaś się. Tak więc jesteś mu przeznaczona. I w tym celu wychowałam cię.

W ciągu siedemnastu lat twego życia miałam przed oczyma godzinę twojego małżeństwa. We wszystkim, czegokolwiek cię uczyłam, brałam pod uwagę dwie osoby: matkę twojego małżonka i jego samego. Ze względu na nich uczyłam cię, jak przygotować i podać herbatę osobie wyżej postawionej, jak stać przed obliczem wyżej postawionego, jak słuchać w milczeniu, kiedy mówi, bez względu na to, czy chwali, czy gani. Uczyłam cię we wszystkich sprawach podporządkować się, jak podporządkowuje się kwiat w równej mierze słońcu i deszczowi.

Przez wzgląd na twojego męża nauczyłam cię, jak masz się stroić i zdobić, jak przemawiać do niego spojrzeniem i gestem, ale bez słów, jak... ale te rzeczy zrozumiesz wówczas, gdy nadejdzie godzina i pozostaniesz z nim sama.

I tak nie obce ci są żadne obowiązki kobiety szlachetnego rodu. Umiesz dobrze przyrządzać słodycze i wykwintne potrawy, potrafisz więc drażnić podniebienie małżonka i okazać mu swą wartość. Nie zapomnij nigdy, że przez żołądek prowadzi droga do serca mężczyzny.

Zwyczaje i przepisy życia szlachetnie urodzonych - jak zbliżać się do osób wyższych i jak żegnać się z nimi, jak mówić do podwładnych, jak wsiadać do lektyki, jak witać matkę męża w obecności innych - to wszystko jest ci dobrze znane. Wiesz, jak przystoi zachować się gospodyni, umiesz używać wonnych olejków, znasz subtelności uśmiechu, sztukę zdobienia włosów kwiatami i klejnotami, szminkowanie warg i malowanie paznokci oraz działanie trzewików na małych nóżkach. Ach, te twoje stopy, ile łez one kosztowały! Ale za to nie znam żadnej innej dziewczyny w twoim wieku, której stopy byłyby równie małe, jak twoje. Moje własne były w twoim wieku nie o wiele mniejsze. Ufam, że rodzina Li bierze sobie do serca moje żądanie i tak samo mocno krępuje nogi córki, narzeczonej twojego brata, a mojego syna. Jestem jednak niespokojna, doszły mnie bowiem słuchy, że dziewczyna jest oczytana w Czterech Księgach, a uczoność u kobiet nie idzie nigdy w parze z pięknością. Muszę powtórnie zwrócić na to uwagę pośredniczki.

Co się jednak ciebie tyczy, moje dziecko, to mogę jedynie tyle powiedzieć: jeśli moja synowa dorówna tobie, nie będę się bardzo skarżyła. Umiesz grać na owej starej harfie, w której struny uderzały pokolenia naszych kobiet ku zachwytowi swych władców. Twoje palce są zwinne, a paznokcie długie. Nauczono cię nawet najsłynniejszych pieśni starych poetów, potrafisz je zaśpiewać do wtóru harfy. Mam nadzieję, że nawet twoja teściowa nie znajdzie uchybienia w mym dziele. Chyba, gdybyś nie mogła urodzić syna. Ale jeśli minie pierwszy rok, a nie poczniesz, sama pójdę do świątyni i złożę bogini ofiarę.

Krew zalała mi twarz. Jak daleko pamięć moja sięga, zawsze wiedziałam o narodzinach i macierzyństwie. Pragnienie synów w domu takim jak nasz, gdzie ojciec miał trzy nałożnice, których jedynym zadaniem było poczynać i rodzić dzieci, to sprawa zbyt zwykła i codzienna, by kryła w sobie tajemnicę. Ale żeby ta możliwość miała dotyczyć mojej osoby... Matka jednak nie zauważyła wcale moich płonących policzków. Siedziała pogrążona w myślach i znowu zaczęła się bawić pestkami arbuzów:

- Jedyna rzecz tylko niepokoi mnie - rzekła w końcu. - On był w zamorskich krajach. Wyuczył się nawet cudzoziemskiej sztuki leczenia. Nie wiem... Ale dosyć! Czas odsłania wszystko. Możesz odejść.


II

Nie przypominam sobie, siostro, żeby moja matka wyrzekła kiedykolwiek tyle słów. Właściwie mówiła bardzo rzadko, jedynie wówczas, gdy ganiła kogoś albo rozkazywała. I miała po temu zupełne prawo, żadna inna kobieta w domu bowiem nie dorównywała jej, pierwszej pani, stanowiskiem ani wrodzonymi zdolnościami. Widziałaś przecież moją matkę, siostro? Jest bardzo szczupła, a twarz jej, blada i spokojna, wydaje się rzeźbiona z kości słoniowej. Słyszałam, że za młodu, nim wydano ją za mąż, miała brwi cudownej piękności i wargi delikatne niby koralowe pęki pigwy. Nawet i teraz jeszcze twarz jej, mimo chudości, zachowała owal antycznych portretów kobiecych. Co się tyczy jej oczu, czwarta pani, która jest wcale mądra, rzekła pewnego razu:

- Oczy pierwszej pani są jak smutne, drogie kamienie, jak czarne perły, które umierają, bo za wiele wiedzą o cierpieniu.

Ach, moja matka!

Żadna kobieta nie była jej równa w latach mojego dzieciństwa. Rozumiała wiele rzeczy i poruszała się z wrodzoną, spokojną godnością, która przejmowała lękiem nałożnice oraz ich dzieci. Służba nie lubiła jej, podziwiała ją tylko. Nieraz słyszałam, jak ludzie szemrzą, bo nawet odpadków w kuchni nie mogli ukraść bez jej wiedzy. Mimo to nie karciła nikogo, jak to czyniły nałożnice, gdy były w złym humorze. Jeśli się matce jakaś rzecz nie podobała, nie traciła wielu słów, ale jej słowa były nabrzmiałe pogardą i kłuły winnego ostrzej, niż lodowe szpilki ciało.

Wobec mojego brata i mnie była zawsze dobra, chociaż chłodna i powściągliwa, jak przystoi człowiekowi jej stanowiska. Z sześciorga dzieci, które wydała na świat, okrutni bogowie zabrali jej czworo w młodym wieku, dlatego ceniła ogromnie swego jedynego syna, a mojego brata. Dopóki bowiem ojciec posiadał dzięki niej żyjącego syna, dopóty nie mógł znaleźć żadnej przyczyny prawnej do wniesienia skargi przeciw niej. Poza tym w cichości ducha dumna była ze swego syna również i ze względu na niego samego.

Czyś widziała mojego brata?

Podobny jest do matki, szczupły, drobnokościsty, wysoki i prosty jak trzcina bambusowa. We wczesnym dzieciństwie przebywaliśmy zawsze razem, i on to pierwszy nauczył mnie rysować pędzelkiem i tuszem litery w elementarzu.

Ale był chłopcem, a ja tylko dziewczynką. Kiedy więc miał lat dziewięć, a ja sześć, zabrano go z pomieszczeń niewieścich do tego skrzydła domu, gdzie mieszka ojciec. Odtąd spotykaliśmy się bardzo rzadko, bo gdy brat podrósł, wstydził się odwiedzać kobiety; zresztą matka niechętnie na to patrzyła.

Mnie oczywiście nie wolno było nigdy chodzić na podwórze, gdzie przebywali mężczyźni.

Wnet po przeniesieniu brata zakradłam się pewnego razu w mroku wieczora pod sklepioną Bramę Księżycową i oparłszy się o mur rozglądałam się po podwórzach w nadziei, że może ujrzę brata w ogrodzie, lecz widziałam tylko służących, którzy uwijali się z dymiącymi półmiskami. Gdy otworzyli drzwi do pokojów ojca, buchnął stamtąd grzmiący śmiech zmieszany z wysokim, piskliwym śpiewem kobiecym. Po zamknięciu ciężkich wrót cisza zaległa znów ogród.

Długo stałam pod bramą, nasłuchiwałam śmiechu biesiadników i pytałam żałośnie w duchu, czy brat bierze także udział w tej wesołości. Nagle ktoś szarpnął mnie mocno za ramię. Była to Wang Ta-ma, pierwsza służebna matki. Zawołała:

- Jeśli cię tu raz jeszcze zdybię, powiem o tym matce! Słyszane to rzeczy, żeby taka bezwstydna dziewczyna chodziła zaglądać do mężczyzn!

Ośmieliłam się wyszeptać:

- Szukałam tu tylko brata.

Ale Wang Ta-ma odpowiedziała z naciskiem:

- Twój brat jest teraz także mężczyzną!

Tak więc widywałam go bardzo rzadko. Słyszałam jednak, że lubił naukę i bardzo wcześnie oczytany był w Czterech Księgach i Pięciu Klasykach, tak że ojciec ustąpił wreszcie jego prośbom i pozwolił mu udać się do Pekinu, do szkoły cudzoziemskiej. W czasie moich zaślubin studiował na pekińskim uniwersytecie narodowym i w listach pisanych do domu ustawicznie prosił o pozwolenie na podróż do Ameryki. Zrazu moi rodzice nie chcieli słyszeć o tym, matka zaś nie zgodziła się na to nigdy. Ale ojciec cenił spokój nade wszystko i z góry mogłam przewidzieć, że brat ciągłymi prośbami dopnie w końcu swego.

W czasie ferii, które dwukrotnie spędził w domu przed moim zamążpójściem, mówił wiele o księdze zwanej “Wiedzą”. Matka moja przeczuwała, że taka rzecz musi przynieść nieszczęście, nie widziała bowiem możliwości zastosowania tej zachodniej wiedzy w życiu szlachetnie urodzonego Chińczyka. Podczas ostatniego pobytu w domu brat chodził w stroju cudzoziemskim, co matkę ogromnie raziło. Kiedy wszedł do jej pokoju, ponury i obcy, matka stuknęła łaską o podłogę i zawołała:

- Co to znaczy? Co to znaczy? Nie waż mi się pokazywać na oczy w tym błazeńskim stroju!

Musiał przeto włożyć zwyczajne ubranie, chociaż był zły i przez dwa dni z tym zwlekał, aż wreszcie ojciec nakazał mu to uczynić. Matka miała słuszność. W chińskim stroju wyglądał wytwornie i uczenie. Kiedy zaś w cudzoziemskich szatach wystawiał nogi na pokaz, był to obraz w naszym rodzie nigdy nie widziany ani nie przeczuwany.

Lecz nawet podczas tych dwóch wizyt w domu rzadko mówił ze mną. Nie wiedziałam nic o książkach, które kochał. W nawale spraw koniecznych, aby mnie przygotować do małżeństwa, nie miałam już czasu na dalsze studiowanie klasyków.

O jego małżeństwie nie mówiliśmy, rzecz prosta, nigdy. Taka rozmowa nie uchodziłaby między młodym mężczyzną i kobietą. Od podsłuchujących sług dowiedziałam się tylko, że brat mój opiera się i nie chce się żenić, choć matka trzykrotnie już wyznaczała dzień ślubu. Za każdym razem nakłaniał ojca, by przesunął termin, aż ukończy studia.

Wiedziałam, że jest zaręczony z córką rodu Li, poważanego w mieście dla bogactwa i stanowiska. Przed trzema pokoleniami zwierzchnik rodu Li i zwierzchnik naszego rodu piastowali urząd namiestników w sąsiadujących ze sobą okręgach tej samej prowincji.

Jego narzeczonej nie widzieliśmy oczywiście. Ojciec postanowił o tym związku, gdy brat nie miał jeszcze roku. Dlatego nie godziło się naszym rodzinom obcować ze sobą przed małżeństwem. Właściwie nigdy nie mówiono o narzeczonej i raz jeden tylko słyszałam, jak Wang Ta-ma gadała z innymi dziewkami:

- Szkoda, że córka domu Li jest starsza o trzy lata od naszego młodego pana. Mąż powinien także wiekiem górować nad żoną. Ale rodzina jest stara i bogata, i... - Spostrzegła mnie, umilkła i zabrała się do swej roboty.

Nie mogłam pojąć, dlaczego mój brat sprzeciwiał się małżeństwu. Kiedy pierwsza nałożnica posłyszała o tym, zawołała ze śmiechem:

- Z pewnością znalazł sobie w Pekinie jakąś ładną dziewczynę mandżurską!

Ja jednak byłam zdania, że mój brat kocha tylko swoje księgi.

I tak wzrastałam sama na podwórzach i w mieszkaniach kobiet.

Oczywiście były tu jeszcze dzieci nałożnic, lecz wiedziałam, że matka uważa je tylko za pewną liczbę gęb do żywienia, dla których codziennie wydawała porcje ryżu i oliwy z soi. Poza tym całkiem nie troszczyła się o nie, z wyjątkiem tych dni, gdy zamawiała dla nich na ubrania potrzebną ilość prostej tkaniny bawełnianej.

Co do nałożnic, były to w gruncie rzeczy nieokrzesane kobiety, kłótliwe i śmiertelnie zazdrosne o przychylność ojca. Z początku pięknymi twarzami budziły jego żądzę, ale twarze ich więdły jak kwiaty zerwane wiosną. I kiedy nikła krótkotrwała piękność, gasła również żądza mojego ojca. Nie mogły jednak widocznie pojąć, że piękność ich już minęła, i całymi dniami przed przyjściem ojca zajmowały się oporządzaniem klejnotów i sukien. W dni świąt, albo gdy szczęście mu w grze dopisało, ojciec dawał im pieniądze; one jednak wydawały je na łakocie i wino, które chętnie piły; a gdy potem, przed jego odwiedzinami, nie miały już ani grosza, pożyczały sobie od dziewek służebnych na kupno nowych trzewików i ozdób. Dziewki gardziły nimi widząc, że tracą łaskę ojca, i kazały sobie drogo płacić za przysługę.

Najstarsza nałożnica - opasłe, gąbczaste stworzenie, o drobnych rysach ginących w masie policzków - odznaczała się jedynie tym, że miała ładne, małe ręce, z których była ogromnie dumna. Myła je przeróżnymi olejkami, szminkowała dłonie na różowo i malowała gładkie, owalne paznokcie purpurą. Potem skrapiała jeszcze ręce ciężkimi perfumami magnoliowymi.

Niekiedy matce mojej przykrzyła się nadęta próżność tej kobiety, matka przeto rozkazywała jej - nie bez cienia złośliwości - wykonać jakąś grubszą robotę, coś umyć lub uszyć. Otyła pani nie śmiała okazać nieposłuszeństwa, ale sarkała i żaliła się potajemnie przed innymi nałożnicami, że matka jest o nią zazdrosna i chce zniszczyć jej urodę w oczach ojca. Mówiąc to oglądała starannie swoje ręce, czy przypadkiem delikatna skóra nie popękała lub nie zgrubiała. Co do mnie, nie cierpiałam jej rąk, gdyż były miękkie i gorące, i zawsze miałam wrażenie, że rozpłyną się pod palcami.

Ojciec już od dawna nie zwracał uwagi na tę kobietę. Ale gdy czasem spędzał noc w jej mieszkaniu, dawał jej zawsze pieniądze, by nie wrzeszczała głośno w podwórzach i nie zamęczała go wyrzutami. Nadto urodziła mu dwóch synów i z tego powodu miała prawo do pewnych względów.

Synowie jej byli tędzy i kubek w kubek podobni do matki. W pamięci mojej utkwili jako wiecznie jedzący i pijący urwisze. Jedli suto przy stole, a mimo to potem szli jeszcze potajemnie na podwórze służby i kłócili się ze służącymi o resztki. Czynili to ze szczególnym sprytem - z obawy przed moją matką, która nienawidzi obżarstwa. Ona sama jadła tylko miseczkę suchego ryżu z kawałkiem suszonej ryby lub cienki płatek zimnego drobiu i popijała łykiem aromatycznej herbaty.

O drugiej pani pamiętam jeszcze tyle, że okropnie bała się śmierci. Pożerała niesamowite ilości słodkich i tłustych sezamek, a gdy robiło się jej słabo, leżała w straszliwej trwodze i jęczała. Sprowadzała wówczas buddyjskich kapłanów i ślubowała ofiarować swoje perły świątyni, jeśli bogowie ją uleczą. Ale zaledwie czuła się lepiej, opychała się znowu łakociami i postępowała tak, jak gdyby zapomniała o swych ślubach.

Druga nałożnica, trzecia pani, była ociężałą niewiastą, odzywała się rzadko i nie brała niemal wcale udziału w życiu rodzinnym. Miała pięcioro dzieci - same dziewczęta, z wyjątkiem najmłodszego chłopca. To stępiło jej umysł i odebrało humor. O córki nie troszczyła się zupełnie. Były zaniedbane i wyglądały nie o wiele lepiej od niewolnic, które kupowaliśmy dla spełniania posług. Cały czas wysiadywała w słonecznym kącie podwórza, zajęta synem, niezgrabnym chorowitym chłopcem, który mając trzy lata nie umiał ani mówić, ani chodzić. Płakał wciąż i czepiał się obwisłych, zwiotczałych piersi matki.

Najbardziej lubiłam trzecią nałożnicę, małą tancerkę z Sunczou. Na imię jej było La-may, i w istocie była tak piękna, jak kwiat la-may, który wczesną wiosną rozwiera bladozłote płatki na nagich gałązkach. Była podobna tym płatkom: wiotka, blada i złotolśniąca. Nie szminkowała twarzy jak tamte nałożnice; jedynie na wąskie brwi kładła nieco czarnej farby i tchnieniem purpury znaczyła dolną wargę. Z początku widywaliśmy ją nader rzadko, gdyż ojciec, dumny z jej piękności, zabierał ją wszędzie z sobą. Ale ostatni rok przed moim zamążpójściem spędziła w domu, oczekując urodzin syna. Był to słodki chłopaczek, tęgi i urodziwy, i La-may podniosła go i położyła ojcu w ramiona. W ten sposób odpłaciła mu za wszystkie klejnoty i przywiązanie, jakim ją darzył.

Przed przyjściem dziecka na świat czwarta pani była ustawicznie w nastroju gorączkowego podniecenia i skora do śmiechu. Wszędzie wielbiono jej piękność i rzeczywiście nigdy nie widziałam wdzięku przewyższającego jej wdzięk.

Ubierała się w atłas koloru nefrytu i w czarny aksamit, w prześlicznych uszach nosiła nefrytowe kolczyki i gardziła nami trochę, chociaż z niedbałą hojnością rozdzielała między wszystkich słodycze i ciastka, które co noc przynosiła z biesiad do domu. Sama nie jadła niemal nic; rano, kiedy ojciec od niej odchodził, zjadała ciastko sezamowe, w południe pół czarki ryżu z pędami bambusowymi albo płatek wędzonej kaczki. Lubiła zagraniczne wina i dopóty schlebiała ojcu, aż kupił jej bladożółty trunek ze srebrzystymi banieczkami, wznoszącymi się z dna flaszki. Wtenczas La-may śmiała się, stawała się rozmowna, a oczy jej błyszczały niby czarne kryształy. W takich godzinach rozweselała niewymownie ojca, kazał jej tańczyć i śpiewać.

Kiedy ojciec ucztował, matka siedziała w swoich pokojach i czytała wzniosłe wersety Kafucjusza. Ja zaś, jako młode dziewczę, rozmyślałam wiele o tych ucztach i nieraz miałam ochotę przez szpary rzeźbionej bramy zajrzeć na podwórze w skrzydle zabudowań, przeznaczonych dla mężczyzn, jak to już raz uczyniłam szukając brata. Lecz matka nie zezwoliłaby na to nigdy, o tym wiedziałam, a wstyd mi było ją oszukiwać.

Pewnego wieczoru jednakże - teraz czuję głęboki wstyd z powodu mojego nieposłuszeństwa - w ciemności bezksiężycowej nocy letniej zakradłam się potajemnie pod ową bramę i zajrzałam do mieszkania ojca. Nie wiem, czemu to uczyniłam... nie myślałam wtedy o bracie. Opanowało mnie dziwnie niejasne pragnienie i cały dzień nie dawało mi spokoju, a gdy zapadła noc, gorąca i ciemna, przesycona duszną wonią lotosów, cisza naszych komnat zdała mi się podobna ciszy grobu. Serce biło mi mocno. Przez szeroko otwarte drzwi płynął blask setek lampionów w upalną, cichą noc. Przy czworokątnych stołach siedzieli mężczyźni, jedli i pili, a służba krzątała się i obnosiła potrawy. Za krzesłem każdego mężczyzny stała smukła jak powój postać dziewczęca. Lecz obok ojca siedziała La-may - jedyna kobieta przy stole. Widziałam ją całkiem wyraźnie; na ustach jej drgał lekki uśmiech, a twarz połyskiwała niby kwiat o woskowym kielichu, ilekroć zwracała ją w stronę ojca. Powiedziała coś po cichu, zaledwie poruszając wargami, i grzmiący śmiech wybuchnął przy stołach. La-may nie śmiała się, uśmiech jej pozostał niezmienny - subtelny i ledwie widoczny.

Tym razem przyłapała mnie matka. Rzadko kiedy wychodziła z domu, nie spacerowała nawet po podwórzach, ale żar nocy wygnał ją wówczas z pokoju i jej bystre oczy wyśledziły mnie natychmiast. Kazała mi wracać zaraz do mojego pokoju, po chwili przyszła tam za mną i złożonym wachlarzem bambusowym uderzyła mnie mocno po dłoniach. Potem spytała z pogardą, czy chciałabym widzieć ladacznice przy pracy. Wstydziłam się i płakałam.

Nazajutrz matka kazała zabić deskami Bramę Księżycową. Odtąd nigdy już nie zaglądałam na tamtą stronę.

Ale mimo wszystko matka moja odnosiła się dobrotliwie do czwartej pani. Służące wychwalały ją głośno za jej pobłażanie; inne nałożnice natomiast wolałyby raczej, aby była okrutna, jak bywają nieraz pierwsze panie wobec pozostałych. Może matka wiedziała, co nastąpi.

Po urodzeniu dziecka czwarta pani sądziła, że ojciec znowu będzie ją wszędzie z sobą zabierał. By nie psuć urody, nie karmiła dziecka sama. Powierzyła je rosłej niewolnicy, której dziecka, dziewczynki, nie zostawiono, rzecz prosta, przy życiu. Była to tęga kobieta i z ust jej cuchnęło; ale maleństwo spało całą noc na jej piersi, przytulone do niej, a przez dzień je dźwigała. Matka chłopczyka nie zajmowała się nim niemal wcale, jedynie w święta stroiła go w czerwone szatki, na nóżki kładła mu małe trzewiczki z wyhaftowanymi kociętami i bawiła się nim krótką chwilę. Kiedy płakał, rzucała go znów niecierpliwie w ramiona niewolnicy.

Atoli syn dał jej nieznaczny tylko wpływ na ojca. Chociaż według prawa spłaciła mu dług, to jednak codziennie musiała teraz uciekać się do podstępu i sztuczek, aby podrażnić jego zmysły - tak jak nasze kobiety czynić muszą od wieków. Ale nawet jej spryt niewiele pomagał.

La-may nie była już tak piękna, jak przed urodzeniem dziecka. Jej gładka, mała twarzyczka barwy perłowej zwiędła, pierzchnął z niej subtelny urok młodości. Stroiła się nadal w zielone suknie, kolczykami obwieszała uszy i śmiała się swym urywanym, srebrnym śmiechem. Ojciec udawał wobec niej tak samo zachwyconego, jak dawniej.

Lecz gdy następnym razem wybrał się w podróż, nie wziął jej z sobą.

Jej zdumienie i wściekłość były przerażające. Inne nałożnice tryumfowały i naśmiewały się z niej po cichu udając, że ją pocieszają. Moja matka była wobec niej bardziej uprzejma niż zwykle. Wang Ta-ma mruczała gniewnie:

- Pewnie teraz będziemy musiały karmić jeszcze jedną niepotrzebną gębę. I tej baby ma już także dość!

Od tego dnia niepokój owładnął czwartą panią. Stała się zgryźliwa, z lada przyczyny wybuchała złością, czuła głęboki wstręt do jednostajnego życia w pomieszczeniach kobiecych. Była przyzwyczajona do głośnych biesiad i uwielbienia mężczyzn. Popadła w melancholię i później usiłowała nawet położyć kres swemu życiu. To jednak się stało już po moim ślubie.

Lecz wbrew temu wszystkiemu nie sądź, jakoby nasze życie domowe było smutne. W rzeczywistości było ono bardzo szczęśliwe i wielu sąsiadów zazdrościło matce. Mój ojciec nie przestał nigdy cenić jej za rozum i umiejętne prowadzenie gospodarstwa. A ona nie czyniła mu nigdy wyrzutów.

Tak więc żyli w czci i spokoju.

O, mój domu ukochany!

Dzieciństwo moje przeciąga przede mną w obrazach, prześwietlonych jak gdyby blaskiem ogniska domowego. Podwórza, na których widziałam, jak pąki lotosów rozwijają się o brzasku w kwiaty i piwonie rozwierają się na tarasach; pokoje, gdzie na kamiennych płytach podłogi potykały się dzieci, a przed domowymi bóstwami migotały świece; komnata matki, w której jej skupiony, rzeźbiony profil pochylał się nad książką, a w tyle stało potężne łóżko z baldachimem.

Najdroższa z wszystkiego jest dla mnie olbrzymia sala przodków z masywnymi ławami z czarnego dębu malajskiego, z długim, rzeźbionym stołem i szkarłatnymi kotarami w drzwiach. Nad stołem wisi portret pierwszego cesarza z dynastii Ming - zuchwałe, przekorne oblicze z brodą podobną rafie skalnej - a po obu stronach obrazu kołyszą się wąskie złote taśmy. Wzdłuż południowej ściany biegną rzeźbione ramy okienne, między nimi rozpięty jest papier ryżowy. Przez ten papier płynie łagodne, przyćmione światło w dostojne mroki sali i światło to dociera nawet do ciężkich belek pułapu, gdzie lśni złociście i purpurowo na malowanych kantach. Siedzieć spokojnie w tej sali przodków i patrzeć, jak zmierzch rozpościera się w milczącej, głuchej przestrzeni - to było dla mnie zawsze miłe jak muzyka.

Drugiego dnia po Nowym Roku - to jest bowiem dzień, w którym wytworne damy odwiedzają się wzajemnie - sala rozbrzmiewa subtelną wesołością. W jej ponurą, czcigodną szarość wdziera się gromada promiennie strojnych kobiet. Wszystko jest pełne światła, śmiechu i gwaru rozmów, a niewolnice roznoszą maleńkie ciasteczka na czerwonych talerzykach z laki. Moja matka uprzejmie i godnie przewodzi wszystkiemu. Stare belki pułapu patrzą od stuleci na ten sam obraz - na czarne i ciemne oczy, na tęczowe jedwabie i atłasy, na klejnoty we włosach, z nefrytu, pereł i rubinów, na złoto i turkusy zdobiące smukłe ręce barwy kości słoniowej.

O, mój drogi domu rodzinny, domu ukochany!

Widzę siebie - maleńką, wzruszającą postać, uczepioną ręki brata, na podwórzu obok ogniska, w którym miano palić bóstwa kuchenne. Posmarowano im wargi miodem, aby ze słodkimi słowami wzniosły się do nieba i zapomniały opowiedzieć o tym, jak to dziewki kłócą się niekiedy i wykradają potrawy z półmisków. Myśl o tych posłach w nieznaną dal napełnia nas czcigodnym dreszczem. Nie mówimy nic.

Widzę siebie w dniu Święta Smoka, w najlepszych odświętnych szatach z czerwonego jedwabiu, haftowanego w kwiaty śliwy. Zaledwie mogę doczekać wieczoru, aby iść z bratem nad rzekę i oglądać łódź ze smokiem. Widzę pękaty, tańczący na wietrze lampion lotosowy podczas Święta Lampionów; przynosi mi go stara niania i śmieje się z mojego podniecenia, bo nie mogę spokojnie doczekać chwili, kiedy z nastaniem wieczoru zapalę wewnątrz czerwoną, kopcącą świeczkę.

I widzę, jak u boku matki wchodzę powoli do wielkiej świątyni. Patrzę, jak matka wtyka pałeczki kadzidłane do urny. Nabożnie klękam razem z nią przed bóstwem i jest we mnie zimny lęk.

A teraz pytam ciebie, siostro, jak po tych wszystkich latach, które mnie ukształtowały, mogę być odpowiednią żoną dla człowieka pokroju mojego małżonka?

Wszystkie moje cnoty są zbędne. W cichości postanawiam ubrać się w błękitny kaftan jedwabny z czarnymi guziczkami ozdobionymi srebrem. Wepnę jaśmin we włosy i włożę spiczaste, czarne, atłasowe trzewiczki, haftowane niebieskim jedwabiem. Powitam go, gdy wejdzie. Ale gdy ta chwila przychodzi, wzrok jego ślizga się spiesznie ku innym rzeczom - ku listom na stole, ku książkom. O mnie zapomina.

Serce moje drży i kołata z trwogi. Przypominam sobie pewien dzień przed moim weselem - dzień, w którym matka napisała własnoręcznie i pośpiesznie dwa listy, jeden do ojca, drugi do mojej przyszłej teściowej, i w największym pośpiechu wysłała je przez starego odźwiernego. Tak wzburzonej nie widziałam jej nigdy. Tego samego dnia słyszałam, jak sługi szeptały między sobą, że mój narzeczony chciałby zerwać nasz związek, bo jestem niewykształcona i mam okaleczone stopy. Wybuchnęłam płaczem, a sługi strach obleciał; przysięgły, że wcale nie mówią o mnie, tylko o grubej drugiej córce pani Tao.

Teraz scena ta staje mi żywo przed oczyma i w stra- szliwym zdenerwowaniu myślę o niej. Może jednak mnie  miały na myśli? A służba zawsze kłamie. Zresztą, ja nie jestem niewykształcona. Wszak wyuczono mnie wszystkiego, co dotyczy gospodarstwa i pielęgnowania mej urody.

A co do moich stóp, to chyba nikt nie woli wielkich, ordynarnych nóg, takich jak mają chłopki. Nie, to nie o mnie o mnie mówiły sługi, to nie mogłam byc ja.

 


III

Kiedy po raz ostatni pożegnałam dom matki i wsiadłam do wielkiej, czerwonej lektyki, w której miano mnie zanieść do domu męża, nawet przez myśl mi nie przeszło, że mu się nie spodobam. Z radością przypominałam sobie, że jestem drobna i zgrabna i mam owalną twarz, na którą inni chętnie spoglądają. Przynajmniej w tym względzie go nie rozczaruję.

Podczas ceremonii picia wina rzucałam ukradkiem spojrzenia w jego stronę spoza czerwonych, jedwabnych frędzli welonu. Widziałam go - stal w sztywnym, cudzoziemskim, czarnym stroju, prosty i wysoki jak młoda trzcina bambusowa. W sercu poczułam jednocześnie zimno i gorąco. Zamierałam z pragnienia, by choć raz jeden spojrzał na mnie potajemnie! Ale oko jego nie zwróciło się ku mnie, nie próbowało dojrzeć mnie poprzez welon. Razem wypiliśmy czarkę wina. Skłoniliśmy się przed tablicami jego przodków. Uklękłam z nim przed jego dostojnymi rodzicami. Zostałam ich córką i na zawsze rozstałam się z moim rodem i rodziną. Ale ani razu nie spojrzał na mnie.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin