myśl tysiąckrotna.pdf

(3711 KB) Pobierz
Myśl Tysiąckrotna III
R. SCOTT BAKKER
MYŚLTYSIĄCKROTN
KIĄŻĘ NICOCI TOM III
149656696.003.png 149656696.004.png
Uganiając się za tym, co zgubili po tamtej stronie, natykają się tylko na własną nicość. Żeby
nie wypaść z szarej rzeczywistości, w której, jako niepoprawni realiści, czują się u siebie w
domu, sens, którym się napawają, zrównany zostaje z nonsensem, przed którym uciekają.
Zgniły czar nie różni się od zgniłej egzystencji, którą opromienia.
Theodor Adorno, „Minima Moralia"
(przełożyła Małgorzata Łukasiewicz)
Po przejściu od wyższego do niższego stanu zawsze pozostają ruiny, tajemnice oraz
zalegający, bezimienny gniew. Spójrzcie. Tu spoczywają umarli ojcowie.
Cormac Mccardiy, „Blood Meridian"
ROZDZIAŁ 1
Moje serce usycha, a intelekt zbiera siły. Powody - rozpaczliwie szukam powodów. Czasem mam wrażenie,
że za każdym napisanym słowem stoi wstyd.
Drusas Achamian, „Kompendium pierwszej wojny świętej"
Wczesna wiosna, Rok Kła 4112, Enathpaneah
Były czasy, gdy przyszłość Achamiana wyznaczało przyzwyczajenie, twardy rytm dni
spędzanych na harówce w cieniu ojca. Rankiem swędziały go palce, po południu paliły plecy.
Złowione ryby lśniły srebrzyście w blasku słońca. Jutro stawało się kolejnym dzisiaj, a dzisiaj
przeradzało się we wczoraj, jakby czas był żwirem w toczącej się beczce, zawsze
zataczającym ten sam krąg. Spodziewał się wówczas tylko tego, co już zniósł przedtem, był
przygotowany jedynie na to, co już się wydarzyło. Przyszłość była niewolnicą przeszłości.
Zmieniała się jedynie wielkość jego dłoni.
Ale teraz...
Zdyszany szedł przez ogród na dachu kwatery Proyasa. Nocne niebo było bezchmurne, na
czarnym tle rysowały się gwiazdozbiory. Na wschodzie pojawił się Uroris, na zachodzie
149656696.005.png
opadał ku horyzontowi Cep. W oddali widać było wokoło brzegi Niecki, chaos granatowych
sylwetek budynków rozświetlonych punkcikami pochodni. Z ulic na dole dobiegały krzyki,
melancholijne i zarazem pełne szalonej radości.
Na przekór rozsądkowi Ludzie Kła zatriumfowali nad poganami. Caraskand znowu stał
się wielkim inrithijskim miastem.
Achamian przedarł się przez jałowcowy żywopłot, zaczepiając szatą o ostre gałęzie.
Większa część ogrodu była martwa, ziemię zryto i przekopano podczas głodu. Zatrzymał się
przy pustym rynsztoku, a potem zdeptał wyschniętą trawę, uklepując ją na kształt dywanu, i
uklęknął. Nadal trudno mu było zaczerpnąć tchu.
Nie było już ryb. Dłonie już nie krwawiły, gdy rankiem zaciskał pięści. A przyszłość...
zerwała się z łańcucha.
- Jestem uczonym powiernikiem - wyszeptał przez zaciśnięte zęby.
Uczeni powiernicy. Kiedy ostatnio z nimi rozmawiał? To on podróżował i do niego
należał obowiązek utrzymywania kontaktu. Fakt, że nie robił tego przez tak długi czas, z
pewnością wyda się im niewytłumaczalnym zaniedbaniem. Uznają go za szaleńca. Zażądają
niemożliwego. A jutro...
Wszystko zawsze sprowadzało się do problemu jutra.
Zacisnął powieki i zaintonował pierwsze słowa. Kiedy otworzył oczy, ujrzał blady krąg
światła, jakie rzucały pod jego kolanami cienie niezliczonych źdźbeł trawy. Przez tę mozaikę
biegł chrząszcz, rozpaczliwie uciekający przed czarnoksięskim aspektem Achamiana. Uczony
powiernik nie przestawał mówić. Jego dusza naginała się do słów, dając oddech abstrakcjom,
myślom, które nie należały do niego, znaczeniom przenikającym do samych fundamentów
świata. Grunt pochylił się niespodziewanie i nagle tutaj nie znaczyło już „tutaj", lecz
„wszędzie". Chrząszcz, trawa, nawet Caraskand, wszystko to zniknęło.
Poczuł smak wilgotnego powietrza Atyersus, wielkiej cytadeli Szkoły Powierników, w
ustach nie swoich, ale kogoś innego... Nautzery.
Do gardła podszedł mu fetor morskiej wody i gnijących wymiocin. Fale biły o brzeg.
Czarne wody kłębiły się pod mrocznym niebem. Rybitwy unosiły się w oddali niczym
zapowiedź cudu.
Nie... nie tutaj.
Znał to miejsce tak dobrze, że aż zapaskudził się z przerażenia. Od smrodu dopadły go
mdłości. Zatkał usta i nos, spojrzał na fortyfikacje... stał na szczycie drewnianego szafotu.
Dokąd okiem sięgnąć, majaczył nad nim całun wiszących trupów.
Dagliash.
149656696.006.png
Gdzie tylko mury zwracały się ku morzu, od podstawy aż po blanki przybito gwoździami
niezliczone tysiące: tu wojownik o lnianej grzywie powalony w sile wieku, ówdzie niemowlę
przybite przez usta jak wieniec laurowy. Ciała owinięto rybackimi sieciami, Achamian sądził,
że po to, by rozkład więzadeł ich nie zniekształcił. U podstawy sieć zwisała luźno, obciążona
niezliczonymi czaszkami i innymi ludzkimi szczątkami. Wokół tej makabrycznej układanki
krążyły wrony i rybitwy, a nawet kilka głuptaków. Najwyraźniej ptaki zapamiętał najlepiej.
To miejsce śniło mu się wiele razy. Mur Umarłych, do którego przybito Seswathę,
pojmanego po upadku Trysë, by na własne oczy ujrzał chwałę Rady.
Nautzera wisiał tuż obok. Uda i przedramiona przebito mu gwoździami. Był nagi, tylko
na szyi miał Agoniczny Kołnierz. Sprawiał wrażenie ledwie przytomnego.
Achamian splótł drżące dłonie i ścisnął je tak mocno, że zahamował dopływ krwi.
Dagliash była ongiś potężną strażnicą, spoglądającą ponad pustkowiami Agongorei na
położone po drugiej stronie Golgotterath. Jej wież bronili mieszkańcy Aörsi, ludzie o
twardych sercach. Teraz stała się tylko kolejnym etapem zagłady świata. Aörsi zginęło, jego
mieszkańców wymordowano, a wielkie miasta Kûniüri przerodziły się w martwe skorupy.
Nieludzie uciekli do swych górskich warowni, a ocalałe państwa Wysokich Norsirajów -
Eämnor oraz Akksersja - walczyły o przetrwanie.
Od chwili przybycia Nie-Boga minęły trzy lata. Achamian wyczuwał za zachodnim
horyzontem jego złowrogą obecność. Zapowiedź zagłady.
Nagły powiew obryzgał go zimną pianą.
Nautzero, to ja, Acha...
Przerwał mu udręczony krzyk. Czarnoksiężnik skulił się ze strachu, choć wiedział, że nic
mu nie grozi. Zacisnął ręce na zakrwawionym drewnie..
Na innym poziomie pomostu, niżej na murach, nad miotającym się cieniem pochylał się
Bashrag. Z wielkich jak pięści znamion pokrywających jego skórę zwisały długie czarne
włosy. Na obu ogromnych, straszliwych policzkach widniały wykrzywione, szczątkowe
twarze. Bestia wyprostowała się nagle - każda jej noga była trzema połączonymi w całość
nogami, każda ręka trzema rękami - unosząc bladego mężczyznę nabitego na długi jak
włócznia gwóźdź. Nieszczęśnik wierzgał jeszcze przez chwilę niczym niemowlę wyciągnięte
z balii. Potem Bashrag oparł go o stertę trupów i zaczął walić w gwóźdź potężnym młotem,
szukając niewidocznych gniazd czopów. Nad murami poniosły się kolejne krzyki. Monstrum
szczęknęło zębami w ekstazie.
Unieruchomiony Achamian przyglądał się, jak Bashrag wbija drugi gwóźdź w miednicę
ofiary. Krzyki nabrały obłąkańczej intensywności. Wtem na czarnoksiężnika padł cień.
149656696.001.png
- Ból - rzekł ktoś niskim głosem, tak blisko, jakby szeptał mu do ucha.
Achamian gwałtownie zaczerpnął tchu. Niespodziewanie płuca wypełniło mu ciepłe
powietrze Caraskandu.
Jego Pieśń zachwiała się na chwilę pod wpływem tego przypomnienia prawdziwego
porządku świata. Ujrzał przelotnie Wzgórze Bawołu na tle gwiazd. Potem zobaczył, że stoi
nad nim Mekeritrig gapiący się na Nautzerę, który wisiał, wciąż żywy, pośród
rozdziawionych ust i wyciągających się rozpaczliwie kończyn.
- Ból i degradacja - ciągnął Nieczłowiek głosem pełnym niemożliwych dla ludzi brzmień.
- Kto by pomyślał, że w tych dwóch słowach można odnaleźć zbawienie, Seswatho?
Mekeritrig stał w dziwnie afektowanej pozie nieludzkich Ishroi, wciskając splecione
dłonie w dół pleców. Miał na sobie togę z czarnego adamaszku, na którą włożył kolczugę z
nimilu. Jej pierścienie wykuto na podobieństwo splecionych ze sobą żurawi. Kawałki
nimilowego łańcucha opadały na ziemię razem z plisami togi.
- Zbawienie... - wydyszał Nautzera głosem Seswathy, podnosząc opuchnięte oczy na
księcia Nieludzi. - Czy to zaszło już tak daleko, Cet'ingiro? Czy tak niewiele pamiętasz?
Przez nieskazitelną twarz Nieczłowieka przemknął wyraz przerażenia. Jego źrenice stały
się wąskie jak kreski postawione gęsim piórem. Po tysiącleciach praktykowania czarów
piętno noszone przez Quya sięgało znacznie głębiej niż u ludzkich czarnoksiężników ze szkół
- jak indygo porównane z wodą. Pomimo swej nadnaturalnej urody i białej niby porcelana
skóry wydawali się wyniszczeni, zwiędli i poczerniali niby wypalona skorupa, ożywiona, lecz
pusta. Niektórzy byli ponoć naznaczeni tak głęboko, że wystarczyło, by stanęli na odległość
wyciągniętej ręki od chorae, a już zaczynali zmieniać się w sól.
- Pamiętam? - Mekeritrig odpowiedział gestem żałosnym, a zarazem majestatycznym. -
Wzniosłem wielki mur...
Jakby na podkreślenie jego słów na gigantyczną budowlę padły promienie słońca,
ogrzewając umarłych swym karmazynowym blaskiem.
- To ohyda! - warknął Nautzera.
Sieci łopotały wokół wiszących trupów. Po prawej stronie, w miejscu gdzie biegnący po
łuku mur niknął mu z oczu, Achamian zauważył gnijące ramię, które kołysało się miarowo,
jakby chciało ostrzec nadpływające statki.
- Tak samo jak wszystkie pomniki, wszystkie monumenty - zauważył Mekeritrig,
opuszczając podbródek do prawego ramienia w nieludzkim geście przytaknięcia. - Czym one
są, jeśli nie protezami wyrażającymi naszą bezradność, naszą nieudolność? Może będę żył
wiecznie, ale mój byt, niestety, jest bytem śmiertelnika. Twoje cierpienie staje się moim
149656696.002.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin