Henry N. Beard, Douglas C. Kenney - Nuda Pierscieni.rtf

(3630 KB) Pobierz
Ten Pierœcieñ niezrównany elfy wykona³y

HENRY N. BEARD, DOUGLAS C. KENNEY

 

 

 

Nuda Pierścieni
Ten Pierścień niezrównany elfy wykonały

I rodzone matki zań by dziś sprzedały.

Władca cieni, śmiertelnych i wszelkiego stwora

Ten ścichapęk siłą daje, lecz zmienia w potwora.

Moc potężną kryje w sobie ów jeden, Jedyny.

I pozwala niezwykle dokonywać czyny.

Rozbity czy popsuty, naprawić się nie da.

Znaleziony odesłać (za pobraniem) do Sorheda.

 

Słysząc takie kiepskie wiersze i mając na głowie upierdliwego Czarodzieja wystawiającego mu walizki na próg, co ma robić biedny chochlik, pomyślał Frito. Nie ma innego wyjścia - musi ruszyć w drogę, na spotkanie takich niewiarygodnych niebezpie­czeństw, jak kiepskie bary szybkiej obsługi, nurkujące i zasypu­jące go pociskami rozpryskowymi pelikany, a wszystko po to, żeby pozbyć się pierścienia, za który szanujący się właściciel lombardu nie dałby złamanego grosza. No dobrze, im prędzej wyruszy, tym szybciej skończy tę misję - chyba że ktoś najpierw skończy z nim...

- Czy podoba ci się to, co widzisz...? - pytała zmysłowa elfka, prowokacyjnie rozchylając poły szaty i odsłaniając ukryte pod nią, krągłe wdzięki. Fritowi zaschło w gardle, a w głowie zakręciło się od żądzy i piwska.

Elfka zrzuciła cieniutki peniuar i nie wstydząc się swojej na­gości, podeszła do zafascynowanego chochlika. Cudownie kształt­ną dłonią dotknęła owłosionych palców jego stóp, a on bezradnie patrzył, jak podkurczają się pod wpływem dzikiej namiętności.

- Pozwól, a uczynię cię szczęśliwym - szepnęła ochryple, gmerając przy zapinkach jego kamizelki, ze śmiechem odpinając mu miecz. - Pieść mnie, och, pieść mnie! - błagała.

Ręka Frita, jakby obdarzona własną wolą, wyciągnęła się i przesunęła po delikatnej wypukłości elfiej piersi, podczas gdy druga powoli objęła wąską, idealną talię dziewki, przyciskając ją do jego potężnej piersi.

- Paluchy, uwielbiam owłosione paluchy - jęczała, pociągając go na przetykany srebrem dywan. Maleńkie, różowe palusz­ki jej stóp pieściły gęste futro na jego śródstopiu, podczas gdy nos Frita szukał ciepła cudownego, elfiego pępuszka.

- Przecież ja jestem taki mały i włochaty, a ty... ty jesteś taka piękna - chlipał Frito, niezgrabnie wyplątując się z szelek.

Elfka nie odpowiedziała, tylko westchnęła ciężko i mocniej przycisnęła go do swego gibkiego ciała.

- Najpierw musisz coś dla mnie zrobić - szepnęła mu do porośniętego kudłami ucha.

- Wszystko, co zechcesz - załkał Frito, wiedziony nieod­partą potrzebą. - Wszystko!

Zamknęła oczy, a potem otwarła je, unosząc w górę.

- Pierścień - powiedziała. - Muszę mieć twój Pierścień. Całe ciało Frita napięło się boleśnie.

- O nie - zawołał. - Nie to! Wszystko... tylko nie to!

- Muszę go mieć - rzekła, czule i zarazem gwałtownie. - Muszę mieć Pierścień!

Oczy Frita zamgliły się od łez i udręki.

- Nie mogę! - rzeki. - Nie wolno mi!

Jednak wiedział, że stracił wolę walki. Dłoń elfowej panny powoli sunęła w kierunku łańcuszka przy kieszonce jego kamizel­ki, coraz bliżej Pierścienia, którego Frito strzegł tak wiernie...


PRZEDMOWA

 

 

Chociaż nie możemy z pełnym przekonaniem stwierdzić, jak to robi profesor T., że “historia ta rosła w trakcie opowiadania", przyznajemy, iż niniejsza historia (a raczej konieczność zdobycia paru groszy) rosła wprost proporcjonalnie do złowieszczego kur­czenia się naszych kont bankowych w Harvard Trust w Cambrid­ge, Massachusetts. Ten ubytek wagi naszych i tak już chudych portfeli sam w sobie nie był powodem do alarmu (czy też “larum", jak by ładnie ujął to profesor T.), w przeciwieństwie do gróźb i szturchańców, jakie zbieraliśmy od naszych wierzycieli. Prze­myślawszy to dobrze, schroniliśmy się w czytelni naszego klubu, aby pomedytować nad zmiennymi kolejami losu.

Jesień zastała nas - dręczonych przez odleżyny i znacznie chudszych - w naszych skórzanych fotelach. Nadal nie mieliśmy nawet sztucznej kości, którą moglibyśmy rzucić wilczemu stadu ziejącemu przed frontowymi drzwiami. Właśnie wtedy w nasze drżące ręce wpadł zaczytany egzemplarz dziewiętnastego wyda­nia Władcy Pierścieni poczciwego profesora Tolkiena. Z sym­bolami dolara w niewinnych oczach, szybko ustaliliśmy, że ta książka wciąż sprzedaje się, jak dobrze wiecie co. Uzbrojeni po zęby w słowniki oraz odbitki międzynarodowych praw dotyczą­cych paszkwilantów, zamknęliśmy się w sali do gry w squasha, zabierając ze sobą taką ilość czipsów i Dr. Peppera, którą udławiłby się koń. (Prawdę mówiąc, napisanie tego rzeczywiście wyma­gało udławienia małego konia, ale to już całkiem inna historia.)

Wiosna zastała nas z popsutymi zębami i kilkoma funtami papieru pokrytego kleksami oraz nieczytelnymi gryzmołami. Po­nownie przeczytawszy całość, stwierdziliśmy, że to zadziwiająco celna satyra na lingwistyczne i mitologiczne elementy utworów Tolkiena, pełna żarcików z jego sposobu wykorzystania staro - skandynawskich sag i fonemu spółgłosek szczelinowych. Jednak pobieżna lektura odpowiedzi od potencjalnych wydawców prze­konała nas, że większą korzyść przyniosłoby nam spalenie ręko­pisu na bibliotecznym kominku. Następnego dnia, udręczeni potwor­nym kacem i utratą prawie wszystkich włosów na głowach (ale to jeszcze inna opowieść), zasiedliśmy z ekstra mocnymi, wysoko wydajnymi Smith Coronami w zębach i spłodziliśmy ustęp, który teraz czytacie przed drugim śniadaniem. (A w tych stronach śniada­my diablo wcześnie, koleś.) Rezultatem, jak zaraz sami się prze­konacie, jest książka tak czytelna jak równanie liniowe, o wartości literackiej zbliżonej do autografu złożonego na siedziszczu Szy­mona Słupnika.

“Co do ukrytego znaczenia czy «przesłania»" - jak pisał profesor T. w swoim wstępie, ten tekst nie zawiera nic prócz tego, czego sami się w nim doszukacie. (Wskazówka: Co, według P.T. Barnuma, “rodzi się co minutę?) Mamy nadzieję, że dzięki tej książce czytelnik nie tylko pogłębi znajomość problemu pirac­twa literackiego, ale także samego siebie. (Wskazówka: Czego brakuje w tym słynnym cytacie? “_____to_____". Macie trzy minuty, Uwaga, gotowi, start!)

Nuda Pierścieni została wydana jako parodia. To bardzo waż­ne. Chodzi o satyrę na temat innej książki, a nie zwyczajne naśladownictwo. Dlatego z całym naciskiem przypominamy, że to nie jest prawdziwa tolkienistyka! Jeśli zatem masz zamiar nabyć ten tomik, myśląc, że to coś o Władcy Pierścieni, to lepiej od razu odłóż go na tę stertę przecenionych książek, z której go wyciągnąłeś'. Och, ale skoro doczytałeś do tego miejsca, to oznacza, że... że już kupiłeś... orany... ojej... (Dolicz jeszcze jedną, Jocko. “Brzęk!")

I wreszcie, mamy nadzieję, że ci z was, którzy czytali pamiętną trylogię profesora Tolkiena, nie poczują się urażeni naszym po­mysłem. Mówiąc całkiem poważnie, uważamy, iż możliwość pożartowania sobie z tak znaczącego, prawdziwego arcydzieła geniuszu i wyobraźni jest w istocie zaszczytem. W końcu, taka jest najważniejsza rola książki - bawić czytelnika - a w tym przypadku i bawić, i rozśmieszać. I nie martw się zbytnio, jeśli nie uśmiejesz się z tego, co przeczytasz, bo jeśli nadstawisz twoje różowe uszka, gdzieś daleko, daleko usłyszysz radosny brzęk srebrzystych dzwoneczków...

To my, frajerze. Brzęk!


PROLOG - DOTYCZĄCY CHOCHLIKÓW

 

 

Głównym zadaniem tej książki jest zarobienie pieniędzy i z niej czytelnik może dowiedzieć się wiele o charakterach i talentach literackich autorów. Jednak o chochlikach nie dowie się prawie nic, ponieważ każdy, kto ma choć szczyptę rozumu w głowie, natychmiast przyzna, że takie stworzenia istnieją wyłącznie w umy­słach dzieci, które spędziły dzieciństwo w wiklinowych koszy­kach i wyrosły na bandziorów, złodziei psów lub agentów ubez­pieczeniowych. Mimo wszystko, sądząc po wysokości nakładów interesujących książek prof. Tolkiena, jest to dość liczna grupa, łatwa do rozróżnienia po wypalonych w kieszeniach dziurach, które mogły powstać jedynie w wyniku samozapłonu grubych warstw ciasno zwiniętych banknotów. Dla takich czytelników zebraliśmy tu kilka płaskich dowcipów o chochlikach, otrzyma­nych w wyniku długotrwałego skakania po ułożonych w stos książkach prof. Tolkiena. Również dla nich zamieszczamy krót­kie streszczenie wcześniejszych przygód Dildo Buggera, które nazwał Podróże z popaprańcami w poszukiwaniu Śródziemia Dol­nego, lecz rozsądnie zatytułowane przez wydawcę Dolina trolli.

Chochliki to denerwujący i niezbyt atrakcyjny lud, którego liczebność drastycznie zmalała od czasu ogromnego wzrostu za­potrzebowania na bajki. Ociężałe i ponure, a nawet tępawe, wolą wieść spokojny, sielski żywot. Nie znoszą urządzeń bardziej skomplikowanych od garoty, pałki czy lugiera i zawsze obawiały się “Wielkoludów" albo “Wielgusów", jak nas nazywają. Teraz z za­sady unikają nas, oprócz rzadkich okazji, kiedy zbierają się w stuosobową bandę, żeby wykończyć samotnego farmera lub my­śliwego. Są małe, mniejsze od krasnoludów, które uważają je za karzełki, płochliwe i tajemnicze, często wspominając o “chochel­ce kłopotów". Rzadko przekraczają trzy stopy wzrostu, lecz bez trudu potrafią poradzić sobie ze stworzeniami o połowę mniejszy­mi od siebie, jeśli szybciej wyciągną broń. Co do chochlików z Bagna, o które głównie nam chodzi, są to stworzenia o niezwy­kle pospolitym wyglądzie, ubrane w nowiuteńkie szare garnitury z wąskimi klapami, alpejskie kapelusiki i skórzane krawaty. Nie noszą butów i poruszają się na dwóch potężnych, włochatych narządach zwanych stopami tylko ze względu na ich lokalizację na końcu nóg. Ich pryszczate oblicza mają złośliwy wyraz świad­czący o głębokim zamiłowaniu do anonimowych, obscenicznych rozmów telefonicznych, a kiedy uśmiechają się, ich długie na stopę jęzory poruszają się w sposób budzący zazdrość smoków z Komodo. Mają długie, zwinne palce, jakie zazwyczaj wyobra­żamy sobie zaciśnięte na szyi jakiegoś futrzastego zwierzątka lub gmerające w cudzej kieszeni i z niezwykłą zręcznością wytwarza­ją rozmaite skomplikowane rzeczy, takie jak spreparowane kości do gry lub ładunki wybuchowe. Uwielbiają dobrze zjeść i wypić, grać w głuchy telefon z głupimi czworonogami i opowiadać kiepskie dowcipy o krasnoludach. Wydają nudne przyjęcia i nie­wiele pieniędzy na prezenty, ciesząc się takim samym szacunkiem i popularnością jak zdechła wydra.

Nie ulega wątpliwości, że chochliki to nasi krewni, jedno z ogniw łańcucha ewolucyjnego wiodącego od wiewiórek przez wilkołaki do Włochów, jednak nie sposób ustalić stopnia owego pokrewieństwa. Wywodzi się ono z Dawnych Dobrych Czasów, gdy naszą planetę zamieszkiwały przeróżne niezwykłe stworze­nia, które dziś można zobaczyć dopiero po wypiciu kwaterki Jasia Wędrowniczka. Tylko u elfów zachowały się kroniki tamtych czasów, przeważnie pełne elfich dyrdymałów, odrażających ob­razków nagich trolli oraz ohydnych opisów orgii urządzanych przez orki. Jednak chochliki najwidoczniej żyły w Śródziemiu Dolnym na długo przed czasami Frita i Dilda, zanim - jak bardzo stare salami nagle objawiające swoje istnienie - stały się proble­mem dla rządów Małych i Głupich.

Wszystko to działo się w Trzeciej Erze Śródziemia Dolnego - inaczej zwaną Epoką Kamienia Lizanego - i krainy z owych czasów już dawno pochłonęło morze, a ich mieszkańców szklane słoje gabinetu osobliwości pana Ripleya. Chochliki współczesne Fritowi od dawna nie posiadały żadnych danych na ten temat, częściowo w wyniku analfabetyzmu i niedorozwoju umysłowego stawiających je na poziomie młodego dorsza, a po części z powo­du zamiłowania do badań genealogicznych, które kazało im nie­chętnym okiem patrzeć na wątpliwe początki pracowicie fał­szowanej historii rodu. Mimo to bełkotliwa mowa i upodobanie do keczupu świadczyły, że kiedyś musiały należeć do kultury Zachodu. Ich legendy i stare pieśni, opiewające głównie nimfo - manię elfek i smoczą ruję, często wspominały o terenach nad rzeką Rycyną, między Lasem Dykty a Górami Papier - Mache. W wiel­kich bibliotekach Twodoru znajdują się materiały potwierdzające tę tezę, na przykład stare artykuły w “Detektywie" i tym podobne. Nie wiadomo, dlaczego podjęli ryzykowną wyprawę do Aleodoru, jednak ich pieśni głoszą, że na ich ziemię padł cień, w wyniku czego przestały rosnąć ziemniaki.

Przed przekroczeniem Gór Papier - Mache chochliki podzieliły się na trzy odrębne plemiona: Platfusów, Stolców i Wybredków. Platfusy, jak dotąd najliczniejsze, były smagłe, niskie, o rozbieganych oczkach; miały bardzo szerokie dłonie i stopy. Żyły w górach, gdzie mogły łowić króliki i małe kozy, a zarabiały na życie, wynajmując się jako obstawa miejscowych krasnoludów. Stolce były większe i ładniejsze od Platfusów, zamieszkiwały cuchnącą krainę wzdłuż biegu i przy ujściu rzeki Rycyny, hodując urazę i wólce, które sprzedawały przepływającym. Miały długie, lśniące, czarne włosy i uwielbiały noże. Często zadawały się z ludźmi, wyręczając ich w sprzątaniu. Najmniej liczne były Wybredki, wyższe i chudsze od innych chochlików, żyjące w lasach, gdzie świetnie prosperowały, handlując galanterią skórzaną, sandałami i wyrobami rękodzielniczymi. Czasem wynajmowały się jako dekoratorzy wnętrz elfich domostw, jednak przez większość czasu śpiewały ponure ludowe piosenki i molestowały wiewiórki.

Przekroczywszy góry, chochliki niezwłocznie przeszły na osiad­ły tryb życia. Poskracały sobie nazwiska i wcisnęły się do wszy­stkich ziemiańskich klubów, odrzucając dawną mowę i zwyczaje jak odbezpieczony granat. Jednoczesna dziwna migracja na wschód ludzi oraz elfów z Aleodoru pozwala na dość dokładne określenie daty przybycia chochlików. W tymże roku, 1623 roku Trzeciej Ery, bracia Brasso i Drano przeprawili się przez Rzekę Żółci ze znacznymi siłami chochlików, przebranych za pospolitych rabu­siów grobów i pod żeberkiem pozbawili części władzy samego Króla (Arglebargle'a IV albo któregoś innego.) Mimo jego słabych protestów postawili poborców myta na drogach i mostach, przepędzili jego posłańców i wysłali doń sugestywne listy z pogróżkami. Krótko mówiąc, osiedli na dobre.

Tak rozpoczęła się historia Bagna, a chochliki, mając na względzie przepisy o przedawnieniu, od chwili przebycia Rzeki Żółci zmieniły kalendarz. Były bardzo zadowolone z nowej ojczy­zny i znów zniknęły z kart historii człowieka, co przyjęto z po­wszechnym żalem porównywalnym z uczuciem wywołanym na­głym zdechnięciem wściekłego psa. Na wszystkich mapach Bag­no oznaczano czerwonymi wykrzyknikami i podróżowali przez nie wyłącznie zbłąkani wędrowcy lub kompletni wariaci. Nie licząc tych rzadkich gości, chochliki pozostawiono samym sobie aż do czasów Frita i Dilda. Kiedy żeberko miało swego Króla, chochliki nominalnie pozostawały jego poddanymi i aż do ostat­niej bitwy z Ruderykiem z Boraksu posyłały do boju swoich strzelców wyborowych, chociaż brak danych na temat tego, po której stawały stronie. Północne Królestwo upadło i chochliki powróciły do swego ustabilizowanego, prostego życia, jedząc i pijąc, śpiewając i tańcząc, płacąc czekami bez pokrycia.

Mimo wszystko dostatnie życie w Bagnie zasadniczo nie zmieniło przeciętnego chochlika, który nadal był równie trudny do zabicia jak karaluch i równie miły w obcowaniu jak zagnany w kąt szczur. Chociaż atakowały tylko z zimną krwią i zabijały wyłącznie dla pieniędzy, chochliki pozostawały mistrzami ciosów poniżej pasa i podstępów. Były wyśmienitymi strzelcami znako­micie posługującymi się wszelkiego rodzaju orężem i każde małe, powolne i głupie stworzenie, które odwróciło się do nich plecami, narażało się na stratowanie.

Początkowo wszystkie chochliki mieszkały w norach, co by­najmniej nie jest niczym dziwnym u stworzeń będących za pan brat ze szczurami. W czasach Dilda przeważnie zamieszkiwały na powierzchni ziemi na sposób elfów i ludzi, jednak zachowywały tradycyjny charakter swoich domostw, które niczym nie różniły się od siedzib gatunków masowo zasiedlających pod koniec lata ściany starych budynków. Ich chatki zawsze były owalne, zbudo­wane z mokrej słomy, błota, kawałków darni oraz innych resztek, często pobielonych przez przelatujące gołębie. W wyniku tego większość chochlikowych miast wyglądała tak, jakby powstała na skutek gwałtownych i przykrych zaburzeń żołądkowych jakiegoś wielkiego i niechlujnego stworzenia - na przykład smoka.

W całym Bagnie był co najmniej tuzin tych przedziwnych osad, połączonych siecią dróg, urzędów pocztowych i systemem rządów, który nawet kolonia małży uznałaby za prymitywny. Samo Bagno dzieliło się pensami, półpensami i miedziakami z głową Indianina, którymi zarządzał burmistrz wybierany co roku w prima aprilis przy urnach wyborczych. W pełnieniu obo­wiązków pomagały mu liczne siły policji, która nie robiła nic prócz wymuszania zeznań, głównie od wiewiórek. Oprócz tych kilku namiastek instytucji państwowych w Bagnie nie istniał jakikolwiek rząd. Chochliki przeważnie były zajęte produkowaniem i spożywaniem żywności oraz alkoholu. Przez resztę czasu wymiotowały.


O znalezieniu Pierścienia

 

Jak już powiedziano w poprzednim tomie tych opowieści, Dolinie Trolli, Dildo Bugger wyruszył pewnego dnia z bandą stukniętych krasnoludów i skompromitowanym różokrzyżowcem imieniem Goodgulf, aby odebrać smokowi stertę krótkotermino­wych obligacji samorządowych oraz wartościowych asygnat ka­sowych. Wyprawa została uwieńczona sukcesem i smok, przedwojen­ny bazyliszek śmierdzący jak autobus, został wzięty od tyłu pod­czas odcinania kuponów. Mimo wszystko chociaż podczas owej wyprawy dokonano wielu bezsensownych i idiotycznych czynów, ta historia obchodziłaby nas jeszcze mniej - o ile to możliwe - gdyby nie drobne oszustwo, jakie w jej trakcie popełnił Dildo, żeby dostać swoją dolę. W Górach Mączystych wędrowcy zostali napadnięci przez zgraję rozszalałych norek, a spiesząc na pomoc walczącym krasnoludom, Dildo najwyraźniej stracił poczucie kie­runku i znalazł się w dość odległej części jaskini. Stanąwszy przed wylotem tunelu, wiodącego stromo w dół, Dildo w wyniku chwi­lowego nawrotu zadawnionego niedomagania ucha wewnętrzne­go pobiegł nim na pomoc - jak sądził - swoim przyjaciołom. Przebiegłszy spory dystans i nie znajdując nic prócz tunelu, do­szedł do wniosku, że musiał gdzieś zmylić drogę, kiedy nagle korytarz doprowadził go do rozległej pieczary.

Kiedy oczy Dilda przywykły do bladej poświaty, stwierdził, że grotę wypełniało szerokie, nerkowatego kształtu jezioro, w któ­rym paskudnie wyglądający błazen zwany Goddam hałaśliwie pluskał się na starym, gumowym koniku morskim. Żywił się surowymi rybami i sporadycznymi przybyszami takimi jak Dildo, którego wizytę przyjął z entuzjazmem równym temu, jaki wzbu­dziłoby w nim nagłe przybycie ciężarówki z wyrobami McDonalda. Jednak tak jak każdy potomek chochlikowego rodu, Goddam wolał zachować ostrożność przy atakowaniu istot mających ponad pięć cali wzrostu i ważących więcej niż dziesięć funtów, tak więc wyzwał Dilda na turniej zagadek, żeby zyskać na czasie. Dildo, który w wyniku nagłego ataku amnezji zapomniał, że przed jaski­nią właśnie przerabiają krasnali na rąbankę, przyjął wyzwanie.

Zadawali sobie niezliczone zagadki, takie jak kto grał Cisco Kida i co to jest Krypton. W końcu Dildo wygrał ten turniej. Ponaglany, żeby zadał kolejną zagadkę, zawołał, zaciskając dłoń na rękojeści tęponosej trzydziestki ósemki: “Co mam w kieszeni?" Na to Goddam nie zdołał odpowiedzieć i z rosnącym zniecierpli­wieniem popłynął do Dilda, skamląc: “Pokaż mi, pokaż". Dildo spełnił jego prośbę, wyciągając pistolet i opróżniając magazynek w kierunku Goddama. Mrok utrudniał celowanie, więc zdoła tylko przedziurawić gumowego konika. Goddam, który nie umiał pływać, szamotał się w wodzie, wyciągając rękę do Dilda i błagając o pomoc. Dildo zauważył niezwykły pierścień na jego palcu i natychmiast ściągnął klejnot. Wykończyłby Goddama od razu lecz nie zrobił tego, w przypływie żalu. Żałuję, że skończyły mi się naboje, pomyślał i wrócił tunelem, ścigany wściekłymi wrza­skami Goddama.

To dziwne, ale Dildo nigdy o tym nie opowiadał, twierdząc że wyjął Pierścień z nozdrzy jakiejś świni lub z automatu do gry - nie pamięta skąd. Goodgulf, z natury podejrzliwy, za pomocą jednego ze swych magicznych wywarów (zapewne pentotalu sodu.) w końcu zdołał wydobyć prawdę z chochlika i bardzo przejął się tym, że Dildo, będąc zręcznym i zamiłowanym łgarzem, nie wymyślił bardziej wiarygodnej historyjki. Właśnie wtedy, mniej więcej pięćdziesiąt lat wcześniej nim rozpoczyna się nasza opowieść, Goodgulf zaczął domyślać się, jak ważny jest Pierścień. I jak zwykle, kompletnie się mylił.


NUDA PIERŚCIENI

 

 

 

TO MOJE PRZYJĘCIE I OLEJĘ, KOGO ZECHCĘ

 

 

Kiedy pan Dildo Bugger z Bug Endu niechętnie oznajmił, że zamierza wydać przyjęcie dla wszystkich chochlików w tej część Bagna, w Chochlikowie natychmiast zawrzało - we wszystkich brudnych lepiankach rozległy się okrzyki: “Wspaniale!" i “O ra­ny, żarcie!" Śliniąc się na samą myśl, tracąc zmysły z łakomstwa kilku odbiorców zaproszeń pożarło małe, pięknie zdobione kartoniki zaproszeń. Jednak po początkowym ataku euforii chochliki powróciły do swych codziennych zajęć, znów - jak to mają w zwyczaju - zapadając w błogą drzemkę.

Mimo wszystko ta podniecająca wieść rozeszła się wśród ocienionych matami bud, świeżych dostaw zdumionych osłów wielkich beczek pienistego jak mydliny piwska, sztucznych ogni ton naci ziemniaczanej i gigantycznych stert starych strucli. Dc miasta sprowadzono całe wozy ze snopami świeżo ściętej parząwki - popularnego i bardzo silnego środka wym...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin