Khoury Raymond - Znak.pdf

(1652 KB) Pobierz
RAYMOND KHOURY
ZNAK
Z języka angielskiego przełożył Jacek Mikołajczyk
WYDAWNłCTWO SONIA DRAGA
Tytuł oryginału: THE SIGN
Copyright © 9 by Raymond Khoury
Copyright © 0 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga Copyright © 0 for
the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga
Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz Zdjęcie autora: © Suellen Khoury
Redakcja: Jolanta OlejniczakKulan Korekta: Joanna Rodkiewicz, Mariusz Kulan
ISBN: -83-8-S28-0
Sprzedaż wysyłkowa: www.merlin.com.pl www.empikcom www.soniadraga.pl
WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o. o. PI. Grunwaldzki 8-10,40- Katowice e
- mail: info@soniadraga.pl www.soniadraga.pl
Skład i łamanie: DT Studio s.c.
Katowice 2. Wydanie II
Drukarnia: WZDZLega, Opole
Tę książkę dedykuję Suellen
„Ideę, by religia i polityka nie mieszały się ze sobą, podsunął chrześcijanom Szatan,
żeby nie zrujnowali własnego kraju”.
Jerry Falwell
„Królestwo moje nie jest z tego świata”.
Jezus Chrystus (J, 18:36)
Wybrzeże Szkieletowe, Namibia - dwa lata temu
Dno wąwozu nagle ruszyło pędem Dannyemu Sherwoodowi na spotkanie, a śmigający
wokół niego wysuszony skalisty krajobraz w cudowny sposób jakby zatrzymał się i zaczął
poruszać w zwolnionym tempie. Tego dodatkowego czasu Danny nie przywitał jednak z
wdzięcznością. Dzięki niemu w jego poturbowanym umyśle mogła się tylko utrwalić
świadomość tego, co miało za chwilę nastąpić. Przerażająca, dręcząca myśl, że bez cienia
wątpliwości za kilka sekund będzie martwy. A przecież dzień zaczął się tak obiecująco.
Po prawie trzech latach on i reszta zespołu wreszcie zakończyli pracę nad projektem.
Już wkrótce, myślał sobie, powstrzymując radosny uśmiech, będzie mógł cieszyć się jej
owocami.
Miał za sobą ciężką harówkę. Prójekt sam w sobie był dosyć nieciekawy, w każdym
razie z naukowego punktu widzenia. Warunki pracy - krótki termin, rygorystyczne środki
bezpieczeństwa, praktycznie całkowite odcięcie od rodziny i przyjaciół przez długie samotne
miesiące - jeszcze gorsze. Tego dnia jednak, gdy spoglądał w idealnie błękitne niebo i
wciągał w płuca suche, zapylone powietrze owego zapomnianego przez Boga zakątka
planety, wydawało mu się, że warto było.
Nie planowano sprzedaży produktu na wolnym rynku, to było jasne od samego
początku. Żaden Microsoft czy Google nie miał zapłacić fury dolców za tę technologię. Nad
projektem, jak mu powiedziano, pracowali na potrzeby armii. Mimo to każdemu członkowi
zespołu obiecano sowitą, uzależnioną od sukcesu premię. W jego wypadku powinna
wystarczyć, by zabezpieczyć pod względem finansowym przyszłość jemu, jego rodzicom
oraz potencjalnej przyszłej, niezbyt rozrzutnej, jak miał nadzieję, żonie, która będzie mogła
kiedyś mieć tyle dzieci, ile tylko on sobie zamarzy - rzecz jasna pod warunkiem, że wreszcie
się wokół tego zakręci. Co zresztą miał zamiar zrobić, oczywiście za kilka lat, kiedy już zdąży
się wyszaleć i wykorzystać możliwości,fjakie daje mu jego praca. W każdym razie w tym
momencie nie uważał tego za palącą sprawę. W końcu miał dopiero dwadzieścia dziewięć lat.
Tak, cicha i spokojna przyszłość, jaka go czekała, była czymś krańcowo odmiennym
od surowych dni dzieciństwa, które spędził w Worcesterze w stanie Massachusetts. Gdy tak
szedł przez spieczoną pustynną ziemię, zbliżając się do namiotu kierownika projektu i mijając
inny, służący za mesę, oraz lądowisko, na którym właśnie załadowywano czekający na ich
odjazd helikopter, myślał o swojej karierze - od pracy w laboratorium po uczestnictwo w
różnego rodzaju testach w warunkach bojowych, czego kulminacją był ten właśnie projekt,
prowadzony na tym zapomnianym pustkowiu.
Danny żałował, że nie mógł się podzielić wrażeniami z pracy z kimkolwiek
niebiorącym udziału w przedsięwzięciu. Przede wszystkim chciałby o nim porozmawiać z
rodzicami. Wyobrażał sobie, jak byliby zdumieni, dumni. Ich syn spełnił nadzieje, jakie w
nim pokładali, wysokie oczekiwania, które zostały mu narzucone od dnia - no cóż - narodzin.
Jego myśli powędrowały do starszego brata, Matta. Ten to dopiero by się podniecił.
Prawdopodobnie próbowałby przekonać Danny ego, by sfinansował któryś z jego
podejrzanych, idiotycznych, balansujących na granicy prawa pomysłów, ale w sumie co tam -
pieniędzy by wystarczyło. Jeszcze przed kilkoma zarozumiałymi dupkami z branży z
rozkoszą pochełpiłby się tym wszystkim, gdyby tylko miał taką możliwość. Zdawał sobie
jednak sprawę, że rozmowy z kimkolwiek spoza zespołu są surowo - surowo - zabronione. To
również zostało jasno wyłuszczone już na samym początku. Projekt był tajny. Stawką było
narodowe bezpieczeństwo. Padło nawet słowo: „zdrada”. Trzymał zatem buzię na kłódkę, co
zresztą nie wymagało od niego specjalnego wysiłku. Zdążył się przyzwyczaić. W jego
wysoce konkurencyjnej branży konspiracja była chlebem powszednim. Gra często toczyła się
o setki milionów dolarów. A wybór między ośmiocyfrową sumą na koncie bankowym a
obskurną celą w więzieniu federalnym o zaostrzonym rygorze był dosyć oczywisty.
Miał już zapukać do drzwi namiotu - dużego, półsztywnego i klimatyzowanego,
wyposażonego w solidne drzwi i szklane okna - gdy nagle coś kazało mu cofnąć dłoń.
Podniesione głosy. Nie tyle podniesione, co gniewne.
Właściwie wściekłe.
Podszedł bliżej.
- Powinieneś był mi powiedzieć! To mój projekt, do jasnej cholery! - zawołał męski
głos. - Powinieneś był mi powiedzieć na samym początku!
Danny znał go doskonale: należał do Dominica Reece’a, jego mentora i szefa
naukowego projektu, jego PI, principal investigator. Reece, profesor inżynierii i nauk
informatycznych w Massachusetts Institute of Technology, w oczach Danny ego był niemal
świętym. To on był wykładowcą na jego kilku pierwszych kursach i to on śledził jego postępy
jako doktoranta, a potem, wiele miesięcy temu, zaprosił do zespołu pracującego nad
aktualnym projektem. Była to ogromna szansa - oraz wyróżnienie - i Danny nie mógł jej
stracić. I chociaż zdawał sobie sprawę, że profesor ma w zwyczaju wyrażać opinie w sposób
znacznie bardziej zaciekły i hałaśliwy niż większość znanych mu osób, w głosie naukowca
wyczuł coś nowego. Poczucie krzywdy, oburzenie, jakiego Danny jeszcze nigdy u niego nie
słyszał.
- Jak byś wtedy zareagował? - Drugi głos, którego Danny nie rozpoznawał, był równie
wzburzony.
- Tak samo - odparł dobitnie Reece.
- Daj spokój i zastanów się nad tym przez sekundę. Pomyśl, czego możemy razem
dokonać. Co możemy osiągnąć.
Profesor ciągle był wściekły.
- Nie mogę ci na to pozwolić. Nie mogę brać w tym udziału.
- Dom, proszę...
- Nie.
- Pomyśl, czego możemy...
- Nie - przerwał mu Reece. - Zapomnij o tym. Nie ma mowy.
W jego słowach można było wyczuć jednoznaczną stanowczość.
Za drzwiami na kilka sekund zaległa grobowa cisza, a potem Danny usłyszał głos
drugiego mężczyzny:
- Miałem nadzieję, że zareagujesz inaczej.
- Co to, do diabła, miało znaczyć? - odparował Reece.
Jego pytanie pozostało bez odpowiedzi.
Po chwili zabrzmiał znowu głos profesora, nagle zaprawiony niepokojem.
- A co z pozostałymi? Nie powiedziałeś im jeszcze?
Było to raczej stwierdzenie niż pytanie.
- Nie.
- A kiedy miałeś zamiar zapoznać ich z poprawioną wersją swojej misji
korporacyjnej?
- Nie byłem pewien. Najpierw musiałem poznać twoją odpowiedź. Miałem nadzieję,
że pomożesz mi ich przekonać. Przekonać do uczestnictwa w tym.
- Cóż, moja odpowiedź brzmi: nie! - warknął wściekle Reece. - Właściwie to
powinienem ich wszystkich jak najszybciej stąd zabrać.
- Nie mogę ci na to pozwolić, Dom.
Wydawało się, że profesor, słysząc te słowa, zamarł.
- Co masz na myśli? Jak to, nie możesz? - rzucił wyzywającym tonem.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin