Wywiad o fałszowaniu monet.docx

(36 KB) Pobierz

Dał się Pan kiedyś oszukać fałszerzom pieniędzy?

Na początku lat 70. Znajomy numizmatyk ze Związku Radzieckiego przywiózł mi srebrną tetradrachmę syryjską z II wieku p.n.e. Opowiadał, że jej autentyczność potwierdziło trzech profesorów z Moskwy. Ponieważ spotkaliśmy się w kawiarni, nie miałem możliwości sprawdzenia monety. Ale budziła zaufanie. Miała głębokie bicie, czysty rysunek, dobry dźwięk srebra. I, jak mawiają kolekcjonerzy, siedziała w epoce, czyli zgadzały się z oryginałami jej rozmiar, głębokość bicia i ogólny artystyczny wyraz, rzecz na pozór nieuchwytna, ale dla kolekcjonera dostrzegalna od pierwszego spojrzenia. Nie wzbudziła moich podejrzeń. No i kupiłem ją.

Kiedy dowiedział się Pan, że kupił, jak mówią kolekcjonerzy, falsa?

Dwie godziny później. W domu od razu zacząłem ją badać. To nie było srebro, tylko jakiś nieznany mi stop, który srebro bardzo dobrze udawał. Stempel, którym monetę wybito, zrobiono ręcznie, techniką rytowniczą. Tymczasem w starożytności używano przy produkcji tłoków menniczych maleńkich stempelków wybijających litery - i litery na oryginalnych monetach antycznych zawsze są takie same. A na mojej tetradrachmie niemal niezauważalnie, ale jednak się różniły.

Jakie to uczucie, gdy zostało się oszukanym przez fałszerza?

Złość. Że dałem się tak dziecinnie podejść. Bo przecież podstawowa zasada w numizmatyce brzmi: nie ma okazji! Jeśli ktoś proponuje bardzo rzadki numizmat, trzeba spokojnie, dokładnie go sprawdzać. A w razie cienia wątpliwości - rezygnować z kupna.

Po drugiej takiej wpadce złość na siebie jest dużo większa?

Nie było drugiego razu. Kilka lat później Polskę zalała fala bardzo dobrych technicznie podróbek antycznych monet ze Związku Radzieckiego. Trafiały do mnie różne cudeńka, ale już byłem ostrożny.

Na sfałszowane złotówki nigdy się Pan nie dał nabrać?

To było krótko przed denominacją. W sklepie wydano mi resztę banknotem o nominale miliona złotych, z Reymontem. Byłem objuczony zakupami, śpieszyłem się, wziąłem. Później, gdy wyciągnąłem ten milion z portfela, osłupiałem: papier wyraźnie był lewy, koło twarzy Reymonta schodziła farba. To była druga nauczka: zawsze, nawet w banku, trzeba sprawdzać, jakie pieniądze się dostaje.

Więcej nie próbowano Panu wcisnąć falsa?

Ba, wciśnięto. W warzywniaku wziąłem fałszywe 100 000 zł, z Moniuszką. Muszę przyznać, nawet bardzo dobrze zrobione. Nie popatrzyłem uważnie, bo to nie był wielki pieniądz, na dzisiejsze - raptem 10 zł.

Te obiegowe falsy się nie zmarnowały. Dziś są materiałem poglądowym dla zbieraczy.


Naciąć żółwia, ugryźć sowę

Jaki pieniądz sfałszowano po raz pierwszy?

W drugiej połowie VI w p.n.e. Polikrates, tyran wyspy Samos, wynajął Spartan jako wojsko zaciężne, a po wygranej przez nich kampanii wojennej zapłacił im ustaloną z góry sumę złotymi monetami. Tyle że polecił je sfałszować.

Wybito je ze złota podłej próby?

Nie, w starożytnej Grecji monetę fałszowano najczęściej techniką platerowania. Krążek z miedzi lub cyny otaczano cienką blaszką ze złota lub srebra i takiego metalowego sandwicza bito stemplem. Polikrates polecił wykonać jądra fałszywych monet z ołowiu, by nie można było odróżnić ich po mniejszej wadze. Dzielni Spartanie wrócili do domu i tak przekonali się, że za przelaną przez nich krew sprytny tyran Samos zapłacił blaszkami bez wartości.

Nie zorientowali się w fałszerstwie od razu?

To nie było proste. Monety nie miały napisów - zamiast nich wybijano tak zwane symbole mówiące. Na monetach ateńskich od czasów Hippiasza, ok. 520 r. p.n.e., na rewersie bito wizerunek sowy, bo ten ptak poświęcony był bogini Atenie, na awersie zaś głowę bogini Ateny w hełmie. Z kolei wyspa Egina leżąca niedaleko Aten w końcówce VII w. biła monetę z wizerunkiem żółwia morskiego, który był symbolem jej panowania na morzach. Naprawdę nie było trudno wybić fałszywe egzemplarze. Na dobitkę w antycznej Grecji własne monety biło każde państewko. W tym galimatiasie fałszerze czuli się jak ryby w wodzie.


Nie rozumiano potrzeby silnej, uniwersalnej monety?

Praktyczni Grecy rozumieli to doskonale. I pieniądz taki mieli. Dolarem antyku były ateńskie tetradrachmy, monety bite w dużych ilościach, w dobrym srebrze, a przy tym bardzo piękne. Potem ich rolę przejęły monety Aleksandra Wielkiego.

Jak starożytni bronili się przed fałszerstwami?

Najczęściej nacinali brzegi otrzymywanych jako zapłata monet. W ten sposób sprawdzali, czy nie są nadziewane ołowiem.

Dość destrukcyjne to testy.

Innych nie znano. Jeszcze w średniowieczu jakość monet sprawdzano, przebijając je ostrzem sztyletu. Złote monety gryziono, ale nie była to metoda powszechna z uwagi na fatalny stan uzębienia naszych antycznych praszczurów. W kolekcjach numizmatycznych nierzadkie są złote dukaty z ewidentnymi śladami zębów.

A jak sprawdzano próbę kruszcu?

Tu starożytni byli bezradni. Aż do odkrycia przez Archimedesa prawa nazwanego później jego imieniem.

Oto grymas historii: podstawowe prawo hydrostatyki zostało odkryte jako metoda ujawniania fałszerstw metali szlachetnych. Genialny uczony zauważył - ponoć, unosząc się w kąpieli - że ciało zanurzone w płynie traci tyle ciężaru, ile płyn przez nie wypchnięty, czyli ile waży taka sama jak one objętość płynu. Stąd już tylko krok do ustalenia ciężaru właściwego stopu metali i zawartości w stopie metalu szlachetnego.

Posiłkując się prawem Archimedesa, można było ustalić zawartość srebra czy złota w monecie. Do tego potrzebny był jednak wykształcony specjalista i większa ilość monet tej samej emisji, gdyż badanie pojedynczej sztuki było zbyt subtelne i obciążone sporym błędem.

A czy ratunkiem przed fałszerstwami nie mogły być coraz bardziej wyrafinowane metody bicia monety, coraz trudniejsze do skopiowania wizerunki na nich?

Prawdziwymi arcydziełami były monety syrakuzańskie, moim zdaniem najpiękniejsze monety antyku. Tworzyli je i podpisywali się na nich wielcy rzeźbiarze: Sosios, Eumenes, Euklideas i wielki Kimon. Sfałszować na wysokim poziomie taki pieniądz było w czasach antyku bardzo trudno, ale mnogość monet w obiegu i ich słaba znajomość pozwalały skutecznie oszukiwać i psuć rynek nawet mało udolnymi artystycznie podróbkami.

Na skuteczny sposób wzięli się Rzymianie. Srebrne denary były w Rzymie fałszowane powszechnie. Cienką srebrną skórkę faszerowano nadzieniem z podłych metali, najczęściej miedzi - takie monety zwano nummi subaerati.

Gdy w obiegu pojawiło się bardzo dużo takich platerowanych fałszywek, Rzymianie w czasach republiki wprowadzili do obiegu denary z ząbkowanymi brzegami, tzw. nummi serrati. Takie monety przy ówczesnych stanie zaawansowania technologicznego było trudno sfałszować metodą platerowania. Ale cóż z tego, skoro fałszywe denary produkowano masowo w rzymskich mennicach państwowych. Nieuczciwi przedsiębiorcy bili je na swój rachunek - i na swój zysk. Fałszowanie denarów usiłowano bezskutecznie ukrócić od czasów republiki aż do III wieku n.e. Wtedy to fałszerstwa ustały.

Denarów z III wieku nie dało się podrobić?

Już się nie opłacało. Były bite z tak kiepskiego srebra, że należałoby mówić o monetach miedzianych z nieznaczną domieszką srebra.

 


Ołów w złocie i w gardle

W starożytności, średniowieczu i jeszcze długo w czasach nowożytnych fałszowanie pieniądza karano śmiercią. Odstraszało?

A skądże. Wiek po wieku odbywały się dziesiątki tysięcy egzekucji fałszerzy pieniądza. Tylko w Rosji, i tylko w XVII wieku, stracono 7 tysięcy fałszerzy, a 3 tysiącom obcięto ręce.


Obcinano ręce, gotowano w oleju, wyrywano język, na Rusi wlewano w gardło roztopiony ołów. W średniowiecznej Polsce karze spalenia na stosie podlegał zarówno fałszerz monety, jak i jej posiadacz, o ile nie potrafił dowieść, że padł ofiarą oszustwa. Dlaczego tak powszechnie za fałszowanie pieniądza karano równie okrutnie jak za zabójstwo?

Skoro atrybutem sprawowania władzy było prawo emisji pieniądza, to jego fałszowanie od najdawniejszych czasów traktowane było jako crimen lese majestatis, zbrodnia obrazy majestatu. Jako taka musiała być karana z najwyższą surowością.

Od kiedy fałszerze mogli liczyć na ocalenie głowy?

Pod koniec XVIII i na początku XIX wieku. Wynikało to z rozwoju cywilizacyjnego w Europie i ogólnego obniżania okrucieństwa kar. Ale proszę zauważyć, że do dziś fałszowanie pieniądza zagrożone jest karami więzienia bardzo wysokimi. W Stanach Zjednoczonych, jeśli skala fałszerstwa jest duża, można posiedzieć nawet kilkadziesiąt lat.

Zawsze jednak istniała kategoria fałszerzy, którzy mogli liczyć na bezkarność. To władcy. W roku 1810 Napoleon Bonaparte polecił fałszować rosyjskie ruble papierowe we francuskich państwowych wytwórniach. Trzeba przyznać, że Francuzi robili znakomite fałszywki. Cesarz chciał zdezorganizować ekonomicznie Rosję przed planowaną inwazją.

Ofiarą wojny ekonomicznej prowadzonej za pomocą fałszowania pieniądza padła także Polska. W latach 1436-38

kraj zalewały tak zwane orliki, fałszywe denary jagiellońskie masowo produkowane na Morawach, w Czechach i na Śląsku. Długosz zapisał w swych "Rocznikach" pod rokiem 1437, że rozważano w Polsce nawet zaprzestanie w ogóle bicia denarów, bo ludzie nie odróżniali już monet fałszywych od dobrych.

Trzy wieki później fala zagranicznych fałszerstw całkowicie zdewastowała polską gospodarkę. Gdy król Prus Fryderyk II zajął Śląsk i Saksonię, wpadły mu w ręce mennice króla Polski i elektora Saksonii Augusta III, a w mennicach - oryginalne stemple. Fryderyk natychmiast polecił bić fałszywe polskie monety. Bito je w Lipsku, Wrocławiu, Berlinie, Szczecinie, Stuttgarcie. Prawie nie zawierały srebra, na zewnątrz były bielone srebrem lub całkiem ordynarnie - cynkiem. Do Polski wwożono ich potworne ilości. Pruscy kupcy wieźli wielkie beki wypełnione fałszywymi monetami i wykupywali za nie polską żywność, drewno, metale.

Nie można było zatrzymać ich na granicy?

Próbowano - ale bez skutku. Słaba Rzeczpospolita nie była w stanie przeciwstawić się naciskowi króla Prus.

Odwet wzięliśmy po ponad dwóch wiekach, masowo fałszując hitlerowskie banknoty okupacyjne.

Pod koniec 1939 roku generalny gubernator Hans Frank ogłosił obowiązek złożenia przez Polaków do depozytu okupanta banknotów o nominałach 100 i 500 zł, które wkrótce potem przestały być prawnym środkiem płatniczym. Zastąpiono je polskim banknotem 100-złotowym emisji z 1932 roku i 1934 roku z umieszczonym na nim nadrukiem: "Generalgouvernement für die besetzten polnischen Gebiete", Generalne Gubernatorstwo dla zajętych polskich obszarów. Naturalnie Polacy nie kwapili się do oddawania grubych przedwojennych banknotów do niemieckiego depozytu, a po wprowadzeniu do obiegu opieczętowanych setek natychmiast pojawiły się sfałszowane stemple z niemieckim nadrukiem. W Warszawie na Kercelaku za drobną opłatą można było sobie zachowane bezwartościowe setki z Józefem Poniatowskim opieczętować.

Po wprowadzeniu do obiegu okupacyjnych banknotów drukowanych w warszawskiej Państwowej Wytwórni Papierów Wartościowych, tzw. młynarek, do gry włączyła się AK. W PWPW stworzono konspiracyjną grupę pod kryptonimem PWB-17 (Podziemna Wytwórnia Banknotów), która przemycała do tajnych drukarń w Warszawie składniki niezbędne do druku banknotów: odbitki, rysunki giloszy, papier, farby. W podziemiu drukowano fałszywe młynarki metodą litograficzną. W samej PWPW konspiratorzy wykorzystywali fałszywki nader dowcipnie. Podmieniali paczki falsyfikatów na paczki oryginalnych banknotów, a potem falsy oficjalnie zgłaszali jako druki nieudane, do komisyjnego zniszczenia.

Akcja ta trwała do końca 1942 roku. W sumie podziemie zyskało dzięki niej 18 mln okupacyjnych złotych.

Nie tylko AK fałszowała młynarki.

Fałszował je, kto tylko mógł. W czasie okupacji wszystkie chwyty były dozwolone, a w dodatku fałszowanie młynarek traktowano jako mały sabotaż.

Najchętniej produkowano banknoty 50-złotowe i 500-złotowe, słynne okupacyjne górale. Jakość wielu podróbek górali produkowanych poza strukturami AK często pozostawiała sporo do życzenia. Obawiając się wpadki, AK przesłała materiały do produkcji fałszywych banknotów do Wielkiej Brytanii. Tam w szacownej firmie Thomas de la Rue za zgodą Churchilla rozpoczęto druk fałszywych górali. Pierwsze partie banknotów AK otrzymała ze zrzutów lotniczych w połowie 1943 r. Niestety, nie przerzucono do Londynu próbek oryginalnej farby i Anglicy nie potrafili rozgryźć jej receptury. Na produkowanych przez nich pięćsetkach z czasem wycierała się czarna farba wokół postaci górala.

Londyńskie młynarki podmieniali na młynarki oryginalne pracownicy lokalnych banków. W kilku bankach, między innymi w Piotrkowie, doszło do wpadek i konspirujących pracowników aresztowało gestapo.

Brytyjczycy nie wpadli na pomysł drukowania hitlerowskich reichsmarek?

Oficjalnie nic na ten temat nie wiadomo. Praktyczne wnioski z sukcesów w fałszowaniu okupacyjnych młynarek wyciągnęli natomiast hitlerowcy. W ostatnich latach wojny RSHA, Główny Urząd Bezpieczeństwa Rzeszy, zgromadził w obozie koncentracyjnym Sachsenhausen pracowników drukarni emisyjnych i najlepszych fałszerzy z okupowanej Europy. W od-izolowanym bloku 18/19 hitlerowcy zorganizowali drukarnię fałszywych funtów brytyjskich i dolarów. Podrabiano tam wszystko: papier, farby, matryce. To arcytajne przedsięwzięcie nosiło kryptonim "Operacja Bernhard". Jego celem była destabilizacja brytyjskiego systemu monetarnego. Eksperci SS wybierali dla siebie nie więcej niż dziesiątą część produkcji bloku 18/19.


Najlepsze funty z Sachsenhausen były zrobione wręcz kongenialnie. Pierwszą serię Niemcy wysłali okrężną drogą do Szwajcarii z prośbą o ekspertyzę. Szwajcarski bank wydał orzeczenie, że to dobre, oryginalne banknoty.

Niemiecki wywiad płacił nimi swemu najlepszemu szpiegowi, znanemu jako "Cicero".

Był to Albańczyk o nazwisku Elyas Bazna, zatrudniony jako służący w brytyjskiej ambasadzie w Stambule. Wykradał on z sejfu ambasadora najtajniejsze brytyjskie dokumenty polityczne i wojskowe. Niemcy zapłacili mu 300 tys. funtów. Po wojnie jednak wypłacone mu pięciofuntowe banknoty wyprodukowane w Sachsenhausen rozpoznano jako fałszywe.

Dopiero brytyjscy eksperci rozpoznali fałszywe funty, bo Niemcy nie mieli wiedzy o korelacji numerów drukowanych na banknotach. Tymczasem w dwóch numerach umieszczonych na banknotach zakodowane były daty produkcji papieru użytego do wytworzenia każdego banknotu i daty druku tego banknotu. Z rozkodowanych numeracji niemieckich podróbek wynikało, że wydrukowano je szybciej, niż został wyprodukowany papier użyty do ich produkcji.

W Sachsenhausen drukowano nie tylko dolary i funty.

Niemcy wytwarzali tam także fałszywe banknoty partyzantów jugosłowiańskich wprowadzane do obiegu w strefach wyzwolonych zamiast waluty okupacyjnej. Na początku lat 70. płetwonurkowie znaleźli na dnie austriackiego jeziora Hallstättersee pięć worków z 30 milionami fałszywych koron słowackiego, zaprzyjaźnionego z Berlinem rządu księdza Tiso. "Operacja Bernhard" kryje jeszcze wiele tajemnic, bo esesmani wymordowali wszystkich zmuszonych do udziału w niej więźniów. Urządzenia do produkcji fałszywych banknotów zniszczono albo ukryto, a zapasy angielskich funtów zatopiono w alpejskich jeziorach na terenie Austrii. W 1962 roku na dnie jeziora Töplitz odnaleziono wielkie ilości walut wyprodukowanych w Sachsenhausen.

Zbawienie ojczyzny cenniejsze od metalu

Jaka była pierwsza sfałszowana moneta polska?

W czasie wykopalisk na wzgórzu wawelskim w Krakowie znaleziono denar krzyżowy z XI wieku wykonany z miedzianej płytki pokrytej cienką blaszką srebrną. Oryginalne denary bito rzecz jasna w srebrze. Za czasów króla Ludwika Węgierskiego w 1380 r. głośno było o warsztacie fałszerskim w zameczku w Szaflarach na Podhalu. Wedle Długosza należał on do klasztoru Cystersów w Szczyrzycu. Zakonnicy wydzierżawili zameczek pewnemu Żydowi, który bił w nim na wielką skalę fałszywą monetę złotą, srebrną i miedzianą, czyli - jak wówczas mawiano - klepacze albo klepańce. Wiele wskazuje na to, że proceder prowadził on w porozumieniu z klasztorem, z którym dzielił się zyskami. Na królewski dwór dochodziło tak wiele skarg, że Ludwik nakazał opatowi cystersów wyrzucić najemcę z zamku. Opat zwlekał jednak tak długo, że na rozkaz królewski starosta zdobył zameczek szturmem. Żyda spalił na stosie, zaś włości zakonu skonfiskowano.

Kto jeszcze fałszował monetę w dawnej Polsce?

Wszyscy. Żydzi, duchowni, możni panowie, a nawet starostowie, było nie było - urzędnicy królewscy. Na zamku w Starym Drawsku od początku XV wieku działała nielegalna mennica wyposażona w ponad 20 fałszywych tłoków. Przez wiele lat wybito tam ponad 100 tys. denarów i półgroszy koronnych od Władysława Jagiełły do Jana Olbrachta, mnóstwo monet miast pomorskich i monet krzyżackich.

Fałszowano monetę także w oficjalnych mennicach. Półgrosze Kazimierza Jagiellończyka bite były przez podskarbiego koronnego Piotra Kurozwęckiego w dwóch wersjach - urzędowej, z uczciwego srebra, i na rachunek prywatny, ze stopu znacznie podlejszej próby. Fałszywe półgrosze nazywano piorunkami, od przezwiska Piorun, jakie nosił podskarbi. W końcu skazano Kurozwęckiego na utratę dóbr. Sam podskarbi uciekł z Polski.

Ale gardła nie dał.

Gardła dawało pospólstwo i fałszerze, którzy nie mieli możnych protektorów. Wpływowi i bogaci zwykle uchodzili cało, choć goło.

Włos z głowy nie spadł Tytusowi Liwiuszowi Boratiniemu, Włochowi, który za zasługi w czasie potopu szwedzkiego otrzymał szlachectwo i dzierżawę mennicy koronnej. W latach 1659--66 masowo bił w niej szelągi miedziane wprowadzane do obiegu po kursie przymusowym, znacznie wyższym od wartości kruszcu. Zwano je pogardliwie boratynkami. Samego Boratiniego pociągnięto do odpowiedzialności za nadmierne, krociowe zyski, ale wykpił się i został uniewinniony.

W tym samym czasie co Boratini fałszował masowo polską monetę inny dzierżawca mennic koronnych - Andrzej Tymf. Bił pierwsze polskie srebrne złotówki. Pięknie, tyle że srebra była w nich ledwie trzecia część wartości nominalnej. Tymf dość bezczelnie wybijał na nich napis: "Wartość tej monecie nadaje zbawienie ojczyzny, które jest więcej warte niż zawarty w niej metal". Jego oszukańcze złotówki zwano powszechnie tymfami. Złotówki Tymfa doprowadziły polską gospodarkę do ruiny. Z obiegu wycofał je dopiero Stanisław August Poniatowski.

Panowanie Jana Kazimierza było czasem ostatecznego upadku monety. Fałszerze przestali skrywać się za zamkowymi murami, bili klepańce dosłownie wszędzie. Pamiętnikarze zapisywali, że z każdego lasu niósł się ku gościńcom łomot młotów kujących fałszywe monety. Co dziesiąty szeląg w obiegu był sfałszowany.

Aż do rozbiorów nie potrafiono dać sobie rady z podrobionymi monetami w obiegu. W XVIII wieku cesarzowa austriacka Maria Teresa, nie mogąc wyrugować klepańców, poleciła wymieniać w cesarskich kantorach fałszywe polskie złote monety na uczciwe austriackie złoto. To był prawdziwy triumf niezliczonych rzesz polskich i ościennych fałszerzy.

1933: o roku ów...


Ile czasu potrzebowali fałszerze, by podrobić europejskie banknoty?

Rok. Pierwszym banknotem obiegowym był papierowy talar szwedzki z roku 1661. Banknoty tej pierwszej emisji nie zachowały się, ale w zbiorach Banku Narodowego Szwecji przechowywano egzemplarz z emisji roku 1662. W latach 60. XX wieku zbadano go nowoczesnymi technikami i okazało się, że jest to ówczesna podróbka.

Pierwsze polskie banknoty, tak zwane bilety skarbowe, zabezpieczone na dobrach narodowych, wprowadzono do obiegu podczas powstania kościuszkowskiego. Czy znalazł się nicpoń, który je sfałszował?

Nic o tym nie wiadomo. Pod względem jakości zabezpieczeń bilety kościuszkowskie należały do europejskiej czołówki. Drukowano je na najwyższej jakości, specjalnie farbowanym papierze banknotowym holenderskiej firmy Hoening, zastosowano w druku wyrafinowane techniki drzeworytnicze i miedziorytnicze. Prócz znaków wodnych miały one zabezpieczenia chemiczne w postaci liter i innych znaków drukowanych specjalnymi, trudnymi do podrobienia metodami.

Wprowadzono je 16 sierpnia, a już 6 listopada 1794 roku Warszawa padła. I też z tego powodu nie zdążono ich podrobić. Równie efemeryczny żywot miały banknoty powstania listopadowego emisji 1831 roku.

Carskie ruble emitowane po powstaniu listopadowym dla Królestwa Polskiego pozostawały w obiegu na tyle długo, że fałszerze mieli czas, by się z nimi rozprawić.

I rozprawili się. Bank Polski od 1841 roku wprowadzał kolejno do obiegu nowe emisje banknotów wzorowanych na rosyjskich banknotach rublowych. Miały nominały 1, 3, 10 i 25 rubli srebrem, ale bez podania równowartości w złotych, a chociaż nosiły napis "Królestwo Polskie", to herb Orzeł Biały znajdował się na piersi dwugłowego orła rosyjskiego. Fałszowano je na ziemiach polskich masowo i bardzo skutecznie. Z tego powodu upowszechniła się praktyka zaopatrywania przez Bank kas i kantorów w specjalnie drukowane wzory banknotów do porównywania z nimi banknotów z obiegu. Pomogło to niewiele. Po 16 latach od wprowadzenia do obiegu Bank Polski zmuszony był, z powodu mnóstwa udanych podróbek, wycofać banknot o nominale 1 rubla i wprowadzić nowy, z innym wzorem i kolorem zmienionym z zielonego na perłowy.

Po powstaniu styczniowym carskie władze zamknęły warszawską mennicę, odebrały Bankowi Polskiemu prawo emisji pieniądza. Jedynym prawnym środkiem płatniczym w zaborze rosyjskim stał się rosyjski rubel. Banknoty rublowe uważano za najlepiej w świecie zabezpieczone przed fałszerstwami, zwłaszcza od czasu, gdy genialny rosyjski projektant banknotów Orłow wynalazł metodę druku offsetowego, czyli płaskiego, pozwalającą uzyskać efekt płynnego przechodzenia koloru w jednej linii ciągłej w inny kolor. Fałszerze dali radę Orłowowi?

Ruble miały bardzo mocne zabezpieczenia, ale też w XIX wieku najwięcej afer fałszerskich, także tych największych, najgłośniejszych, było z fałszowaniem rubli. Rosyjska prowincja, zwłaszcza wieś i małe miasteczka, były bardzo zacofane i tam fałszerze skutecznie wprowadzali do obiegu podróbki nawet dalekie od ideału.

Jak fałszerze na ziemiach polskich wykorzystali czas I wojny światowej?

Pracowicie. Wojna była czasem emisji przez zaborców banknotów tymczasowych oraz ogromnej ilości lokalnych emisji biletów zastępczych. Zwłaszcza te ostatnie były fałszowane na gigantyczną skalę. Na przykład stowarzyszenie kupców w Łodzi wyemitowało bilety zastępcze, bo w lokalnym obiegu brakowało drobnych pieniędzy. Bilety te miały określony z góry czas pozostawania na rynku, po którym łódzcy kupcy zobowiązali się je wykupić. I wykupili - tylko że dwa razy więcej biletów, niż wyemitowali. Drugie tyle dorobili ich zaradni krajanie.

Ile czasu potrzebowali fałszerze na rozprawienie się z pieniędzmi II Rzeczypospolitej?

Największą aferę fałszerską wykryto w 1933 roku. Wywiadowcy policji nakryli kolporterów fałszywych banknotów 20-złotowych emisji 1926 i 1929 roku. Okazali się nimi kasjerzy na Dworcu Głównym w Warszawie, którzy wydawali podróbkami resztę należności za bilety. Dalsza obserwacja zaprowadziła policjantów do jednego z bagażowych na Dworcu Głównym, który sprzedawał fałszywki kasjerom po 5 złotych. Kolejnym ogniwem łańcuszka był uliczny sprzedawca zapałek sprzed dworca, który fałszywe dwudziestki dostarczał bagażowym. I w końcu policja dotarła do wytwórcy. Dwudziestki podrabiał na wielką skalę w swoim mieszkaniu przy ul. Ogrodowej niejaki Tomczyk, fałszerz niewątpliwie utalentowany, bo jego produkcja była bardzo dobrej jakości.

Rok 1933 był rokiem prawdziwej ofensywy fałszerzy. Policja ujawniła aż 5,5 tys. przestępstw podrabiania pieniądza, najwięcej w czasie międzywojennego dwudziestolecia. Policyjna kartoteka polskich fałszerzy znaków pieniężnych liczyła w tym roku aż 1422 nazwiska!

Także w tym roku miało miejsce największe międzywojenne fałszerstwo monet. Do obiegu trafiła wielka ilość znakomicie podrobionych techniką odlewu srebrnych monet 10-złotowych. Policja ujęła jednego z kolporterów i po sznureczku dotarła do tajnej mennicy przy Twardej 62 prowadzonej przez niejakiego Lewadowskiego.

Monety obiegowe fałszowano w II Rzeczpospolitej często. Zwykle podrabiano srebrne 1-, 2-, 5- i 10-złotówki. Najchętniej fałszowano je techniką odlewu. Do odlewania podróbek stosowano miękkie metale, najczęściej cynk i ołów, które potem srebrzono. Trudniejszą metodą było bicie falsyfikatów. W tym wypadku trzeba było wykonać w miękkim metalu - a potem utwardzić - precyzyjny stempel cięty od ręki, czyli wykonany przez fałszerza technikami rytowniczymi. Próbowano też, choć bardzo rzadko, stosować metodę galwaniczną.

Fałszywych monet było w obiegu tak dużo, że w roku 1933 przebojem rynkowym stała się malutka, prosta w obsłudze waga do sprawdzania autentyczności monet skonstruowana przez Edmunda Lipinera z Królewskiej Huty.

 


Bułgarski złoty ślad

Czy fałszowanie starych, kolekcjonerskich monet to fałszowanie pieniądza, czy raczej dzieł sztuki?

W zasadzie i jedno, i drugie. Pierwsze emisje fałszywych monet bili renesansowi archeolodzy, ludzie wykształceni i kompetentni. Od razu więc podróbki były wysokiej jakości. Najsłynniejszym fałszerzem tego czasu był Giovanni Cavino z Padwy, architekt, malarz i archeolog. Odlewał głównie duże rzymskie monety z brązu. Fałszował je solidnie, radząc się u innych archeologów. Dziś zwane są padowanami, od miasta Padwy, gdzie Cavino uprawiał swój proceder, i same są przedmiotem kolekcjonerstwa. Autentyczne padowany, czyli, było nie było, falsyfikaty, osiągają na aukcjach wysokie ceny.

Podobnie jak falsyfikaty bodaj największego w historii fałszerza monet - Niemca Carla Beckera, żyjącego na przełomie XVIII i XIX wieku. Jego monety nazywa się potocznie bekerami. Sam wykonywał znakomite stemple rzadkich antycznych monet, sam je wybijał w srebrze, sam postarzał je. Jego false kupowali najwięksi światowi zbieracze, bo jako wybitny antykwariusz cieszył się nieposzlakowaną opinią.


Czy fałszerze numizmatów oszukują na szlachetnym kruszcu tak jak starożytni fałszerze?

Oni biją fałszywki z najlepszych kruszców. Zarabiają na rzekomej wartości historycznej podrobionych monet.

W literaturze fachowej dawne fałszerstwa monet antycznych opisywane są co rusz jako świetne, znakomite, prawie doskonale. Jak je zatem rozpoznano?

Nie ma fałszerstwa doskonałego. Robienie matryc odlewniczych i potem odlewów minimalnie pomniejsza rozmiary kopii monety. Cięcie stempla z ręki zawsze zostawia jakieś ślady, które nie miały prawa powstać w antycznej mennicy. Zawartość złota w wielu starożytnych monetach, zwłaszcza rzymskich, zmieniała się. Z czasem minimalnie obniżano ilość szlachetnego kruszcu w kolejnych emisjach - aż do czasu jakiejś reformy uzdrawiającej pieniądz. Kruszec niektórych emisji zawiera charakterystyczne zanieczyszczenia.

Czasami trudną sytuację kolekcjonerów i badaczy ratuje ujawnienie fałszerskich stempli. Tak stało się w przypadku oryginalnych stempli Beckera, które po jego śmierci wdowa sprzedała do muzeum.

Ale najważniejsza jest patyna. Moneta bita w XIX czy XX wieku nie ma oryginalnej, głębokiej, praktycznie niezdzieralnej patyny jaka powstaje przez 2 tysiące lat powolnego utleniania się metalu na powierzchni. Fałszywe patyny są powierzchowne, widać to gołym okiem.

Nie wymyślono jeszcze doskonałej imitacji patyny?

Mimo postępu nauk ścisłych i technologii patynę ciągle podrabia się tak samo - sikając na monety. Długo, tygodniami, miesiącami. Mniejszościowa szkoła fałszerzy topi na długo falsyfikaty w gnojówce.

Mieliśmy wybitnych fałszerzy antycznych numizmatów?

O, tak. W połowie XIX wieku działał najwybitniejszy fałszerz, z pochodzenia Niemiec, Józef Majnert. Był cenionym medalierem warszawskiej mennicy państwowej, projektował m.in. polsko-rosyjskie monety rublowe i wspaniałe medale. A wieczorami zamieniał się, niczym dr Jekyll w Mr. Hyde'a, w fałszerza starych polskich monet, głównie talarów. Podrabiał je kongenialnie, rozmaitymi technikami, z odcisku, z odlewu. Wytwarzał je, korzystając z urządzeń warszawskiej mennicy. Wyprowadził w pole najlepszych numizmatyków. Sfałszował około 100 monet, które udało mu się rozprowadzić po całej Europie. Trafiły do największych i najlepszych kolekcji. W XIX wieku fałszywe polskie talary nazywano w Niemczech po prostu majnertami.

Co ciekawe, Majnert stworzył bodaj dziesięć starych polskich monet, które nigdy nie istniały. Po prostu powymyślał talary na podstawie przekazów z epoki. Wybił np. rzekomego talara koronnego Zygmunta Augusta z 1547 roku, nieprzeciętnie zresztą pięknego.

W połowie XIX wieku we Lwowie i w Mińsku działała spółka trzech fałszerzy, Hausmana, Fajna i Igla, wyspecjalizowana w doskonałym podrabianiu polskich złotych dukatów. W Niemczech fałszywe polskie dukaty kolekcjonerzy nazywali po prostu iglami. Były tak znakomicie podrobione, że kupowano je do najlepszych polskich i światowych kolekcji. Kupiło je m.in. lwowskie Ossolineum.

Jak fałszerstwa te odkryto?

To historia płaszcza i szpady. Jeden z najwybitniejszych polskich numizmatyków, działający w połowie XIX w. Karol Beyer, pierwszy wpadł na trop fałszerstw Majnerta. Ścigał je wytrwale przez całe życie i w końcu doprowadził do zaniechania fałszerskiego procederu. Zmusił bowiem Majnerta do odsprzedania 99 par fałszerskich stempli, które potem, komisyjnie, zalał smołą w wielkiej beczce, by nigdy z nich już nie bito falsów.

Nie zniszczył ich?

Nie niszczy się świadectw epoki. Beyer wykrył także i zaciekle tropił fałszerstwa Igla i spółki. Chciał wytoczyć Iglowi proces za sprzedanie falsów Ossolineum, ale kurator Lubomirski nie zgodził się. Bał się skandalu. False Igla, rozpoznane, nadal są w zbiorach Ossolineum.

Dziś też gdzieś w ukryciu pracują wielcy fałszerze miary Beckera, Majnerta...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin