303. Small Lass - Lepszy bierze wszystko.pdf

(453 KB) Pobierz
Small Lass - Lepszy bierze wszystko
Lass Small LEPSZY BIERZE WSZYSTKO
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Ojciec Lily Baby Trevor sam postanowił, Ŝe da córce na imię Lily. Na cześć swojej babki.
Dla Susan, jego Ŝony, dobrze ułoŜonej panienki, z domu Davie, był to prawdziwy szok. Dwa lata po ich ślubie babka
męŜa wciąŜ potrafiła dopiec jej do Ŝywego. Była jak cierń tkwiący w stopie, jak ziarnko soli w oku.
A przecieŜ Ŝaden z męŜczyzn w tej rodzime nie zorientował się, jaką wiedźmą była ta kobieta. Inna rzecz, Ŝe bez niej
nie potrafili dać sobie rady. Łatwiej więc było im nie dostrzegać jej trudnego charakteru. Susan była prawie pewna, Ŝe
starsza pani będzie Ŝyć wiecznie. I niewiele się pomyliła.
Przez wszystkie te lata Susan hodowała koty. KaŜdy z nich, kolejno, dostawał na imię Lilly. Przez dwa „l”. Była to jej
zemsta na starej, podłej jędzy.
śyjąc stale wśród kotów o takim imieniu, Susan zawsze powtarzała z niewinną miną, Ŝe dodanie Baby do imienia
praprawnuczki słuŜyło jedynie do odróŜnienia, o którą Lily - przez jedno „l” - chodzi.
Lily Baby natomiast bardzo długo była przekonana, iŜ nazwano ją tak na cześć któregoś z kotów. Gdy poznała prawdę,
była szczerze niepocieszona.
Dzięki energicznemu poparciu. Susan pomysł, by wynieść się z Teksasu, stał się faktem dokonanym. Zamieszkali w
Indianie. I to równieŜ ona wpadła na sprytny pomysł, by na podwóreczku za ich małym domkiem ustawić wielką
przyczepę kempingową. SłuŜyła ona nie tylko podczas wakacyjnych podróŜy. W niej właśnie mieszkali
prapradziadkowie, gdy przyjeŜdŜali z wizytą. Zresztą nie tylko oni. Przyczepa była prawdziwym wybawieniem w sytuacji
nie kończących się rodzinnych odwiedzin.
Od tamtych dni wiele wody upłynęło w rzece. Lily Baby skończyła dwadzieścia trzy lata. Była szczupła, średniego
wzrostu. Miała bujne, czarne włosy i niebieskie oczy. Stanowiła śmiertelne zagroŜenie dla męŜczyzn. Lecz nie dostrze-
gała tego. Ukończyła uniwersytet stanowy i z niepokojem myślała o przyszłości. Działo się to tego roku, kiedy jej
prapradziadek połączył się znowu z pierwszą Lily. Niektórzy twierdzili nawet, Ŝe spotkali się w niebie. A Lily Baby
odziedziczyła zajazd „Imbryk”. W południowo-wschodniej części stanu Teksas. Na obrzeŜach miasta San Antonio.
- No tak - powiedziała ostroŜnie jej matka. - I co ty na to?
Jako nieodrodna córka swego ojca i potomkini Trevorów, Lily Baby zdecydowała się błyskawicznie.
- Jadę. Zobaczę, jak to wygląda.
Mówiąc to pomyślała, Ŝe właściwie Baby dodane do imienia nie jest jej juŜ do niczego potrzebne.
Wydoroślała.
Matka w zamyśleniu pokiwała głową. Ojciec zaś był bardzo poruszony. Nigdy nie prowadził motelu i miał na ten temat
mgliste wyobraŜenie.
- Chyba powinnaś pojechać tam i po prostu otworzyć go - powiedział.
I tak oto, spędziwszy większość Ŝycia w Indianie, lecz przecieŜ w domu dwojga Teksańczyków, Lily jechała ku
południowo-wschodnim krańcom San Antonio. Dawno temu dzielnica ta była odrębnym miasteczkiem. Nazywało się ono
wtedy, nie wiadomo dlaczego, Quatro. Potem wchłonęło je Ŝarłoczne San Antonio.
Dzięki mapie, którą dała jej matka, Lily łatwo znalazła drogę. Dotarła tam, gdzie ponad zielonym morzem po-
strzępionych koron jabłoszynów * wyrastał „Imbryk”.
Zajazd nie tylko nazywał się „Imbryk”. Wyglądał jak ogromny czajnik! Wysoki na dziesięć metrów, miał z jednej
strony rączkę, dach w kształcie pokrywki i dziobek - kryjący w sobie komin - pochylający się nad dystrybutorami paliwa.
U wylotu dziobka wisiał szyld w kształcie dzbanuszka na śmietankę.
Drzwi i okna były wysokie i szerokie, zwieńczone zgrabnymi łukami. Obecność górnych okien, nieco mniejszych, lecz
równieŜ łukowatych, wskazywała, Ŝe w budynku było takŜe piętro.
Lecz największa niespodzianka kryła się z tyłu monstrualnego czajnika. Stało tam półkolem sześć duŜych, pękatych,
odwróconych dnem do góry filiŜanek, ustawionych na betonowych spodkach-podmurówkach.
Mieściły się w nich pokoje gościnne.
Niesamowite!
KaŜda filiŜanka miała uszko, drzwi i okna. W jednej z nich była pralnia. Z dokumentów, które Lily przejrzała u
adwokata, wiedziała, Ŝe był tam takŜe mały warsztat.
Wysiadła z samochodu i rozglądała się z zainteresowaniem. Zielsko panoszyło się wszędzie całkiem bezkarnie.
Gałęzie drzew wymagały przycięcia i wyrównania. Całość robiła wraŜenie... zaniedbania.
Jak prapradziadek odkrył tak cudowne miejsce? Uśmiechnęła się. Było doskonałe. Wymagało jedynie gruntownego
wysprzątania.
- Szukasz pokoju? - usłyszała.
W drzwiach motelu stał męŜczyzna. Nie był przesadnie zadbany. Nie golił się przynajmniej przez tydzień, czarne włosy
wiły się nieporządnie wokół głowy. Miął brązowe oczy. Przyglądał się jej tak intensywnie, Ŝe wokół zmruŜonych oczu
porobiły mu się białe zmarszczki. W kąciku ust trzymał wykałaczkę.
Miał na sobie czysty podkoszulek. DuŜy dekolt odsłaniał czarne, kręcone włosy na piersi. MęŜczyzna był przewiązany
wokół bioder złoŜoną po przekątnej kwadratową, bawełnianą serwetą.
* Jabłoszyn baziowaty (Proposis julifera) - drzewo z rodziny mimozowatych, charakterystyczne dla pustynnych obszarów Arizony,
Kalifornii i Teksasu (przyp. tłum.).
- Kim jesteś? - spytała.
- Kucharzem. Uśmiechnęła się.
- A ja jestem praprawnuczką Toma Trevora.
- Kto to taki? - spytał z rezerwą.
- Zapisał mi w spadku to wszystko. - Lily zatoczyła ręką szeroki łuk.
- Skąd mam wiedzieć, Ŝe mówisz prawdę?
- Mam dokumenty.
- Wejdź, napij się kawy. - Wszedł na betonowy stopień. - Czy jesteś dość dorosła, Ŝeby pić kawę?
- Owszem - odparła, nie ruszając się z miejsca. - Wolę jednak herbatę.
- Angielka? - spytał.
- Nie. - Weszła za nim na podest. - Jestem Teksanką. Z krwi i kości - dodała.
- Wcale nie mówisz jak Teksanką.
- Wychowałam się w Indianie - odparła, rozglądając się dookoła.
- No to umrzesz tu z gorąca.
- Nigdy nie słyszałam, by moi teksańscy rodzice uskarŜali się na Ŝycie tutaj.
- Pewnie zaleŜało im, Ŝebyś poprowadziła ten interes i wspomogła ich trochę.
- Nie potrzebują tego. - Lily uśmiechnęła się lekko do siebie. Przezorny nigdy nie zdradza wszystkiego nieznajomemu.
MęŜczyzna wciąŜ przytrzymywał zewnętrzne drzwi, czekając, by weszła do środka.
Wewnątrz rozglądała się uwaŜnie. Ściany wymagały pomalowania. Podłoga zszarzała, lecz była czysta, wymyta i
wyszorowana. Wysoko pod sufitem wolno kręcił się wentylator.
Dalej w głębi był bar i szereg wysokich stołków wspartych na grubych kłodach. Resztę pomieszczenia zajmowały gęsto
ustawione stoliki. WzdłuŜ jednej ze ściany wiły się wąskie schody, prowadzące na piętro.
Kucharz wlał wrzątek do filiŜanki. Na spodku połoŜył torebkę z herbatą. Usiedli naprzeciw siebie przy jednym ze
stolików. On pił kawę.
- DuŜo kawy pijesz? - spytała.
- Mnóstwo. - Prawie się uśmiechnął.
- Nie powinieneś. Kawa szkodzi - perorowała niepomna, Ŝe on na pewno był od niej o kilka lat starszy. - Powinieneś
pijać sok z Ŝurawin.
- Rozkaz, szefie!
- Właściwa postawa.
Ta uwaga sprawiła, Ŝe w końcu naprawdę się uśmiechnął. Miał ładne zęby i ujmujący uśmiech.
- Jesteś dobrym kucharzem? - spytała.
- Jakoś nie było dotąd Ŝadnych skarg.
- MoŜe dlatego, Ŝe wszyscy widzą twoje muskuły.
- Ja mam muskuły?! - spytał zaskoczony. Roześmiała się.
- To przez te omlety - powiedział konfidencjonalnie. - Potrafię obracać je dwiema rękami równocześnie. Na dwóch
patelniach. Dlatego mam rozwinięte muskuły.
- Wspaniale. - Spostrzegła, Ŝe zmienił nieco sposób mówienia. U Teksańczyków było to zupełnie naturalne. Tym
sposobem podkreślali swój rodowód, sięgający starych dobrych czasów.
- Masz tu kogoś do pomocy? - spytała.
- Po południu zmienia mnie syn Teresy. A Teresa sprząta chaty, jeśli jest taka potrzeba.
- Jeśli... jest... taka potrzeba? - powtórzyła.
- Owszem - przytaknął. - Będziesz mieszkać w filiŜance?
- To w nich da się mieszkać? - zainteresowała się.
- W większości.
- Która jest najlepsza?
Odchylił się do tyłu i westchnął cięŜko.
- Typowa kobieta - powiedział. - Wszystko musi mieć najlepsze.
A więc napotkała antyfeministę. I to kucharza. Widać było, Ŝe świetnie orientował się we wszystkim. Ale powinien
zajmować się gotowaniem.
- Wielu klientów tu jada?
- Kilku.
- Są z tego jakieś zyski?
- Niespecjalnie - bąknął z rezerwą.
Spojrzała za okno na stojące do góry dnem filiŜanki.
Były wąskie i wysokie. I miały uszka. Ich widok cieszył jej oczy. Uśmiechnęła się i spytała:
- Czy potrafimy Ŝyć tu we dwoje?
- MoŜemy spróbować - bąknął wymijająco. Nie zabrzmiało to szczególnie zachęcająco. Zwłaszcza dla nowicjuszki.
Lecz była szczęśliwa, Ŝe „Imbryk” był właśnie taki, z filiŜankami, które słuŜyły do mieszkania. Była gotowa. Pełna
zapału do prowadzenia interesu.
Skoro motel wciąŜ był otwarty, to znaczyło, Ŝe nie jest tak źle.
- Masz klucze do domków? - spytała.
- Oprowadzę cię.
Ale najpierw urządził Lily Trevor wycieczkę po „Imbryku”. ZauwaŜyła, Ŝe przez cały czas czujnie spoglądał w stronę
dystrybutorów z paliwem i głównych drzwi.
Pokazał jej wszystkie zakamarki.
„Imbryk” miał piwnicę! Niezwykła to rzadkość w tych stronach. Było tam czysto, wysprzątane starannie. Za za-
mkniętymi na porządne skoble drzwiami znajdowała się prawdziwa chłodnia!
- Stąd uzupełniam zapasy w lodówce na górze - objaśniał. - PrzywoŜą wszystko, kiedy zadzwonię.
Lily kiwnęła głową.
- Codziennie dostarczają mleko. Tyle, ile potrzebujemy. Zawsze jednak mogą dosłać trochę więcej, gdyby pojawił się
niespodziewanie tłum dzieciaków.
Po stromych, krętych schodach przylegających do zewnętrznej ściany budynku poprowadził ją na piętro. Było tam dość
duŜe biuro, dwie niewielkie sypialnie i bardzo mała łazienka. Tylko z prysznicem, bez wanny.
Jestem bogata! pomyślała.
- Nie moŜesz mieszkać tutaj... ze mną... pod jednym dachem - powiedział ostroŜnie. Zaskoczył ją.
- PrzecieŜ nie będziemy mieszkać w jednym pokoju. Na samą myśl poczuł mrowienie w lędźwiach.
- Ludziska w tych stronach są okropnie zacofani - powiedział bardzo powaŜnie. - Nie uwierzysz, jak bardzo, Nie
moŜesz mieszkać tutaj. Musisz wynająć mieszkanie w Quatro. Poproś Teresę. Znajdzie ci coś odpowiedniego.
- Czy ty nie mógłbyś wynająć sobie mieszkania, a mnie ulokować tutaj? W końcu to wszystko naleŜy do mnie.
- Nie moŜesz sama przebywać nocą w motelu - tłumaczył bardzo rozsądnie. - Mogłabyś spotkać naprawdę wstrętnych
gości. Mną nikt się nie zainteresuje.
Przyjrzała mu się ostroŜnie. Wyraźnie starał się umniejszyć swoją wartość. A moŜe miał jakąś ukrytą wadę? Skazę
genetyczną? Okropne uszkodzenie łańcucha DNA, którego skutkiem była chorobliwa słabość do kobiet.
- Ale ja jestem tu właścicielką - zaryzykowała.
- MoŜesz zamieszkać z Teresą. Będziesz miała u niej własny pokój.
- A nie mogłabym zamieszkać w którymś z domków?
- MoŜe i tak. Spytaj Teresę.
- Ona tutaj rządzi?
- Zna wszystkich... w tych stronach - odparł z rezerwą. Lily Baby rozwaŜała przez moment jego słowa.
- Co kraj, to obyczaj - powiedziała w końcu.
- Świetnie! Właśnie o to chodzi. Nareszcie zrozumiałaś.
- Opowiedz mi o sobie - poprosiła.
- Nazywam się Bryan Willard. - Popatrzył na nią z uwagą. Była taka młoda! - Mam trzydzieści lat. Jestem dobrym
kucharzem.
- Jesteś... Ŝonaty?
- Nie. - Nagle zaschło mu w gardle. Zdawało mu się, Ŝe lada moment usłyszy: „W takim razie będziemy spać razem”.
Nie doczekał się.
- Gdybyś miał Ŝonę, mogłaby chronić twoją reputację - usłyszał.
- Przemyślę to - bąknął.
Rzuciła mu karcące spojrzenie. Lecz choć starała się zachować powagę, nie zdołała powstrzymać uśmiechu.
Przyglądał się jej uwaŜnie. A było na co popatrzeć! Jeśli naprawdę zdecyduje się tu zostać, pomyślał, będę miał się z
pyszna. Była młoda i niedoświadczona. I taka niewinna. Nie minie tydzień, gdy wszyscy męŜczyźni w Quatro zaczną
chodzić z jej powodu na rzęsach.
Później będzie juŜ tylko gorzej. Wiadomości o niej rozejdą się poza tę część San Antonio, a po dwóch miesiącach...
Dla Bryana Willarda była to prawdziwa katastrofa. Ona moŜe stać się pokusą dla wszystkich męŜczyzn w południowym
Teksasie juŜ po trzech miesiącach!
Wtem drzwi otwarły się i do środka wszedł młody męŜczyzna. Trzydziestoletni. Miał na sobie ciemny garnitur, białą
koszulę i krawat w dyskretny wzorek. Tylko prawdziwi ludzie interesu zawsze noszą krawaty.
Co ktoś taki porabiał w „Imbryku”? Na pewno zgubił drogę.
Przybysz uśmiechnął się sympatycznie. Miał niebieskie oczy i rudawe włosy. Spojrzał na siedzących przy stoliku i
uznał, Ŝe Lily jest tylko gościem towarzyszącego jej faceta. Bez wątpienia kucharza.
- Dzień dobry! Jestem Tim Morgan - przedstawił się uprzejmym tonem człowieka, który świetnie zna swoją wartość. I
jest przekonany, Ŝe wszyscy ludzie takŜe ją znają i wiedzą, kim on jest. Słychać to było wyraźnie w tonie rozbrajającej
skromności, jakim wymienił swoje nazwisko. Nie zdołali jeszcze ochłonąć z pierwszego wraŜenia, gdy Tim ciągnął dalej:
- Mam nadzieję, Ŝe znacie właściciela tego lokalu?
- Ja jestem właścicielką - powiedziała Lily Baby i Bryan przekonał się, Ŝe prawidłowo ocenił jej Ŝyciowe
niedoświadczenie.
Tim był wyraźnie zaskoczony.
Bryan dostrzegł to w jego oczach. JednakŜe przybysz błyskawicznie przywołał na twarz szeroki uśmiech. To musi być
jakiś handlarz czy domokrąŜca, pomyślał Bryan.
- Świetnie! Ma pani trochę czasu? Chciałbym obejrzeć motel z tamtego wzgórza - rzucił i natychmiast nerwowo
przygryzł wargę.
Bryan nie uśmiechnął się ani nie poruszył.
- Po co? - rzucił. I nie było to właściwie pytanie. Tim nie był nowicjuszem. Uśmiechając się do Bryana, wyciągnął dłoń
ku Lily, by wstała z krzesła. Czas to pieniądz.
- Muszę z panią porozmawiać - powiedział. Lily nie poruszyła się. Przyglądała się Timowi z pewnym
zainteresowaniem. Bryan wstał wolno i wyprostował się. Muskularne ramiona naprawdę robiły wraŜenie.
Zaintrygowana Timem Lily wcale nie zwróciła na to uwagi.
- Napije się pan soku pomarańczowego? - spytała.
- Dziękuję. MoŜe później. Muszę spotkać się z klientem dokładnie za półtorej godziny. Mamy zatem tylko tyle czasu,
by porozmawiać. Proszę pójść ze mną, a ja wyjaśnię, o co mi chodzi.
- Nigdzie z nim nie idź - przestrzegł ją Bryan.
Tim zdziwił się.
- Proszę - powiedział - oto moja wizytówka. Na Bryanie nie zrobiło to Ŝadnego wraŜenia.
- MoŜna sobie zamówić takie w kaŜdej drukami - rzucił. Lily Baby spojrzała na Bryana. Zrozumiała, Ŝe nie ufał
Timowi.
- Ukończyłam stanowy uniwersytet w Muncie. Dam sobie radę - powiedziała.
Bryan pokręcił głową z dezaprobatą. Nabrał głęboko powietrza, jakby chciał coś powiedzieć, lecz nie odezwał się.
Oddychał płytko, wciąŜ wypinając szeroką klatkę piersiową.
Lily Baby pojęła, Ŝe w ten sposób starał się ją chronić. Sprawiło jej to przyjemność, chociaŜ nie rozumiała tego. Szła
dotąd przez Ŝycie, nie zauwaŜając zupełnie, Ŝe zawsze gdy była w opałach, znajdował się przy niej jakiś męŜczyzna,
strzegący jej bezpieczeństwa.
Bryan bez trudu zorientował się, Ŝe nigdy nawet jej przez myśl nie przeszło, Ŝe największe niebezpieczeństwo groziło
jej właśnie ze strony straŜników. Stroili do niej słodkie minki, próbowali róŜnych podstępów, byle tylko ją zdobyć. Była
naprawdę naiwna.
- Wrócimy niedługo - powiedział Tim lekcewaŜącym tonem. - Muszę tylko dokładnie wyjaśnić sprawę. Jasne. Bryan
posłał mu lodowate spojrzenie.
- Nie idź dalej niŜ do filiŜanek - powiedział do Lily. Przez całe Ŝycie męŜczyźni robili jej podobne uwagi, dlatego
nauczyła się je ignorować.
- Nie bój się - powiedziała słodziutkim głosikiem.
- Będę was obserwował. - Bryan ponuro spojrzał na Tima. Tamten uśmiechnął się, jakby chciał udowodnić, Ŝe jest
całkiem niegroźny.
- Powinieneś raczej pójść z nami - powiedział. - Mógłbyś dowiedzieć się czegoś.
- Swoje wiem - mruknął Bryan. Ale jednak wyszedł na zewnątrz. Stanął na betonowym stopniu, wetknął do ust
wykałaczkę i ponuro spoglądał za parą idącą w stronę wzgórza.
Tim uśmiechał się do Lily Baby.
- Gdzie znalazłaś takiego straŜnika? - spytał.
- Dostałam go wraz z motelem.
Bardzo rozbawiło to Tima. Wesoły i radosny z natury, innym okiem spojrzał na Lily. Ujął ją pod ramię, by pomóc w
marszu przez grząski piasek.
- Ciekawy jestem, jak zdobyłaś takiego obrońcę?
- Po prostu spotkałam go.
- Opowiedz mi o tym. - Zatrzymał się, by wysłuchać uwaŜnie jej relacji.
- Odziedziczyłam to miejsce po prapradziadku. A pan Willard jest tu kucharzem. - Przyjrzała się Timowi uwaŜnie.
Potrafił słuchać w skupieniu, jeśli coś go interesowało. - I dlatego tu jestem - dodała.
- Ukończyłaś studia? - spytał zaskoczony ogromnym entuzjazmem w jej głosie. - Mówisz jak te nowoczesne kobiety,
które nauczono myśleć w taki właśnie sposób.
Uśmiechnął się. Po chwili udowodnił, Ŝe był naprawdę bardzo sprytny.
- To wielkie szczęście spotkać taką kobietę - powiedział. - Wierzę, Ŝe zechcesz sprzedać „Imbryk”. Jaka jest twoja
cena?
Lily powoli pokręciła przecząco głową.
- Niedawno tu przyjechałam. Nie zdąŜyłam jeszcze rozejrzeć się, przejrzeć dokumentów, ocenić moŜliwości.
Tim spowaŜniał. Pokiwał głową. Zrobił wolno kilka kroków. Z natęŜeniem wpatrywał się w swoje stopy... RozwaŜał jej
odpowiedź.
- Zadzwonisz, kiedy juŜ ocenisz moŜliwości tego motelu? - spytał. - Proszę, weź kilka moich wizytówek. Porozkładaj je
w róŜnych miejscach, to nie zapomnisz o mnie.
śadna kobieta nie mogła zapomnieć Tima Morgana. Ale ona przyglądała mu się, jakby dopiero rozwaŜała, czy za-
chować go w pamięci, czy nie. Kobiety nie są takie głupie.
Miał wspaniały uśmiech. Oczy pełne tańczących ogników. Znajomość z nim na pewno nie byłaby nudna. Lecz bez
wątpienia był bardzo zajęty. Był człowiekiem czynu. Właśnie. W tym sęk! Dla kogo pracował? Czemu w ogóle ktoś
chciał kupić „Imbryk”?
Rozejrzała się. Wszystko wokół było nieco zaniedbane, wymagało wiele pracy i nakładów. Czemu ktokolwiek chciałby
dawać pieniądze za motel mieszczący się na takim odludziu?
- Myślę, Ŝe zdołamy uzgodnić niezłą cenę - odezwał się Tim.
- Jeszcze się nie zdecydowałam. Przyjechałam tu dopiero dzisiaj. Przedtem w ogóle nie wiedziałam nawet o tym
motelu. Prapradziadek zapisał mi go w testamencie - powtórzyła.
- Nie byłaś tutaj nigdy przedtem?! Nie łączą cię z tym miejscem Ŝadne nostalgiczne wspomnienia? Nie przyjeŜdŜałaś
tutaj w dzieciństwie?
- Nie. I nie mam pojęcia zielonego pojęcia, ile to jest warte - odparła po prostu. - Muszę najpierw przejrzeć księgi.
- Wtedy sama zrozumiesz na pewno, jaką ulgę przyniesie ci pozbycie się tego motelu jak najszybciej. Teraz.
- Zastanowię się...
- Nie wiem, jak długo jeszcze moja oferta będzie aktualna - dodał łagodnie.
Spojrzała mu w twarz. Uśmiechał się przyjacielsko. Jakby był jej sojusznikiem.
- No cóŜ, zastanowię się... - Taka wymijająca odpowiedź była charakterystyczna dla Teksańczyków. Gdy są nastawieni
nieco bardziej wrogo, dodają zwykle:
- Zobaczymy, co się da zrobić.
Ruszyli z powrotem do motelu. Przez całą drogę Tim skrupulatnie lustrował wszystkie szczegóły posesji i zabudowań.
Sprawiał wraŜenie pewnego siebie. Jakby kupno „Imbryka” miał juŜ załatwione.
Lily zaś bardzo zastanawiało jedno. Tim w ogóle nie zainteresował się wnętrzem domków. Nie zajrzał do ani jednej
filiŜanki.
Dotarli do „Imbryka”. Tim przytrzymał drzwi i przepuścił ją przodem.
- Czy macie moŜe pączki? - spytał, uśmiechając się do Bryana. - Nie jadłem dzisiaj śniadania.
Bryan wyciągnął z pudełka papierową serwetkę. Spod lady wydobył wielki pączek nadziewany dŜemem po-
marańczowym i połoŜył go na ogromnym talerzu. Napełnił filiŜankę kawą i ustawił to wszystko na barze. Timowi bardzo
to odpowiadało, gdyby bowiem panna Trevor nie usiadła z nim przy jednym stoliku, zostałby sam, całkiem z boku. A
przy barze był nadal razem z nimi.
Wbił zęby w ciastko i z wraŜenia aŜ zamknął oczy. Głośno wyraził swój zachwyt. Otwarł oczy. Bryan nie zwracał na
niego uwagi. Spytał więc Lily Baby:
- Gdzie zdobyłaś takie cudowne pączki?
- Jak je zdobyłeś, Bryanie? - spytała.
- Sam je usmaŜyłem.
- Zostaniesz w „Imbryku” u nowych właścicieli? - spytał Tim.
- Nie.
- A więc zdradź mi przepis.
- Nie.
Lily Baby w zadumie patrzyła na Bryana, lecz się nie odezwała.
- Mogę dostać jeszcze tuzin? Zabiorę je do domu - powiedział Tim.
Bryan bez słowa napełnił torbę, zawinął górną krawędź i postawił ją przed Timem. Ten zjadł ciastko i sięgnął po
następne.
- Jestem w kropce - powiedział. - Co powinienem zrobić, Ŝebyś sprzedawał swoje pączki u nas, w San Antonio?
Bryan potrząsnął głową.
- Pracuję dla panny Trevor.
- To moŜe wejdziemy w spółkę? Przyłączycie się do naszego biura handlu nieruchomościami, a my dostaniemy w ten
sposób te wspaniałe pączki.
- Ja nie mam ochoty - odparła Lily. - Nie interesuje mnie to.
- A powinno - Tim skarcił ją łagodnie. - Musisz przecieŜ sprzedać ten motel. Ile takich korzystnych propozycji mieliście
w ciągu ostatnich pięciu lat?
Lily zastanawiała się nad jego słowami. Był niezwykle przebiegły. Nie powiedział „chcemy mieć ten motel”, tylko
„musisz go sprzedać”. Bardzo sprytny z niego kupiec. Starał się wyrobić w nich przekonanie, Ŝe za wszelką cenę powinni
pozbyć się zajazdu.
Interesujące.
Nie odezwała się. Za to Bryan był zaintrygowany moŜe nawet bardziej niŜ ona.
Tim sięgnął po trzeci pączek.
- Utyjesz - rzuciła Lily.
- Nie jadłem śniadania - przypomniał jej.
- Powinieneś jadać kaszki zboŜowe, zamiast tych obrzydliwie doskonałych pączków.
Tim wybuchnął gromkim śmiechem.
- Co za kobieta! - zwrócił się do Bryana. - Sprzedaje pączki, a zaleca zboŜowe kaszki.
- Ma rację.
Kolejny paroksyzm śmiechu wstrząsnął Timem.
- Czemu sprzedajecie te smakowite, pączki, jeśli uwaŜacie, Ŝe klienci powinni jadać zupełnie co innego?!
- Bo są smaczne - powiedział spokojnie Bryan.
- Rozumiem - odparł Tim. - Przyjechałem tu, by kupić motel. MoŜemy wrócić do tej sprawy?
Zgłoś jeśli naruszono regulamin