Broderick Damien - Czarny graal.doc

(1544 KB) Pobierz

Damien Broderick

CZARNY

GRAAL

The Black Grail

tłumaczyli

Danuta Korziuk i Radosław Kot


część pierwsza

ŻYCIE


Racjonalizm, jako rozumne i ponadosobowe kryterium prawdy, ma wartość najwyższą nie tylko w wiekach, które uznają jego przewagę, lecz także, a nawet przede wszystkim, w tych nieszczęsnych czasach, kiedy jest lekceważony i odrzucany jako próżne jedynie marzenie tych ludzi, którym nie dostaje męstwa, by zabić, w sytuacji, gdy nie mogą między sobą dojść do zgody.

Bertrand Russell

Wiele wskazuje na to, że nauki społeczne mają rację, twierdząc, że walka z takimi zjawiskami jak kazirodztwo, uzależnienia, przestępczość i zachowania agresywne jest i pozostanie kwestią nieustannie powracającą.

Ernst Kris


1

Darkbloom spytał mnie pewnego razu, jakim jestem zwierzęciem.

- Zwierzęciem? - spojrzałem na niego w osłupieniu.

- W każdym z nas istnieje jeszcze jakieś drugie stworzenie - powiedział z tym przyprawiającym mnie o wściekłość błogim uśmiechem, który sprawiał zwykle, że miałem ochotę uderzyć go w twarz. Miałem wtedy dziesięć lat.

- To ono kieruje naszymi krokami, towarzyszy nam zawsze, chociaż nie zwracamy na nie uwagi. Można je zastraszyć, obłaskawić, można uczynić je przyjaznym. Pytam cię zatem raz jeszcze, Xarafie, jakim jesteś zwierzęciem?

- Nie jestem zwierzęciem - odpowiedziałem z gniewem. Odsunąłem się od jego śmierdzącego ziołami i tłuszczem skromnego ogniska. Słońce nie zaszło jeszcze, lecz od lodowca naciągnął przenikliwy wiatr. Poklepałem się po bicepsach. - Ty głupcze, ty stary głupcze i ludzka szkarado, ja jestem wojownikiem.

- Właśnie, coraz więcej zdaje się na to wskazywać - powiedział z westchnieniem. - Czy ma to oznaczać, że darmo traciłem z tobą czas, chłopcze? Powinienem, jak widzę, usunąć się już i zasnąć w jakiejś dziurze w ziemi.

Słońce było zimne, chociaż świeciło bardzo jaskrawo sponad szczytów, kładąc długie cienie i zamazując mi spojrzenie.

- Jak to możliwe, by człowiek był zwierzęciem? - upierałem się, mrużąc oczy i spoglądając na Darkblooma. - W tym jest sprzeczność.

To rozśmieszyło szamana.

- No, przynajmniej moje wskazówki, jak myśleć logicznie, nie pozostały bez śladu - szturchnął mnie w ramię. - Myślę, że jesteś chyba głupiutkim, niezdarnym niedźwiadkiem, Xarafie. - Podniósł się i odszedł do swojego nędznego szałasu, zostawiając mnie gryzącego wargę w zdziwieniu, jak to raz jeszcze udało mu się obrazić mnie i dostarczyć mi udręki, a mimo to teraz, gdy poszedł, brakowało mi jego towarzystwa.

Nie był to jednak koniec wysnuwania przez niego niezrozumianych paradoksów.

- Jaką częścią odzieży jesteś, mały wojowniku? - spytał mnie znacznie później, zaraz po tym, gdy odkrył przede mną gorzkie prawa Otwartej Ręki.

- Częścią odzieży? - zaniemówiłem z oburzenia.

- Człowiek nie jest szatą. Człowiek jest członkiem plemienia.

- A jaką potrawą, Xarafie? Jakim napojem, jakim i iii, luk Im i mmmmii, jakim marzeniem? Kiwając się sennie nad swym ogniskiem, zadawał te pytania, mnie, wojownikowi, którego obezwładnił swym pięknym podstępem.

Jakim snem byłem.

Nieuczciwe i niepotrzebne było to pytanie. To on właśnie umieścił wiele snów w mojej głowie, zupełnie jak nie do końca wysiedziane jaja jakiegoś ptaka, porzucone w samotnym gnieździe. Podrzucił mi je, bym ogrzewał je swoim życiem.

Ptak nie był jednak zwierzęciem, którym chciałem być ja, tyle wiedziałem, gdy znów rozpoczął swe zgadywanki. Byłem czymś silniejszym, mocniejszym, zwinniejszym i żarłoczniejszym, czymś bardziej przebiegłym niż jakiś tam ptak. (Orężem był, oczywiście, okrzyk bojowy, lecz powiedziałem, że Otwarta Ręka; spojrzał na mnie z ciężkim wyrzutem, nie dał się oszukać).

Nie było jednak mowy, bym nazwał swój sen, chociaż jeden z „jego” snów był następujący:

W miejscu oślepiająco błyszczącym jak dyskretne wnętrze drogiego kamienia bucha światłość z kaganków wykutych ze spatynowej miedzi. W centrum pomieszczenia, w wysłanej złotymi i szmaragdowymi poduszkami niszy w rozwartych szczękach czarnej kamiennej czaszki, na łożu obłożonym kością słoniową, siedzi mężczyzna podobny do wstrętnej, przycupniętej ropuchy o bladym, obwisłym cielsku. Z głębokich oczodołów czaszki patrzy na mnie wyzywająco para straszliwych wojowników. Ich skóra jest matowozielona, nieludzka, pokryta gadzimi łuskami. W otwartych ustach błyskają oślinione kły. Patrzę na nich ze strachem, i z trudem zmuszam się, by zwrócić wzrok na ową okropną kreaturę, której obaj strzegą. Postać jest nieruchoma. Jej pomarszczone cielsko przygniata piękną kobietę o ściętych wstrętem rysach. Prawa, ciężka od klejnotów ręka ściska jej białe, obnażone udo.

Najgorsze jest to, że znam tę kobietę. To współtowarzyszka moich snów.

Płomienie kaganków porusza jakiś niewyczuwalny wiatr. Prócz tego, i migoczącego blasku cieni, nic się nie porusza. Złapany w potrzask snu, sprężający do skoku sparaliżowane ciało, mogę tylko obserwować moją utraconą miłość, odczuwając rozpacz wręcz fizyczną, zupełnie jakby razem z nią odchodziła część mnie samego.

Kiedy to piękne dziecko śniło mi się po raz pierwszy, gdy po raz pierwszy ujrzałem jej zielone jak błysk wschodzącego słońca oczy, jej cudownie gładkie, bladozłote ciało, wyszedłem właśnie z niemowlęctwa, mogłem mieć dwa lub trzy lata. Jej obraz wypływał nieustannie na powierzchnię ogłupiałych rozlewisk mojego snu przez wszystkie następne lata. Była najzupełniej realna, chociaż wcale nie znałem jej imienia.

Wydawało mi się, że rozmawiamy. Najpierw były to tylko próby, zwykle daremne, potem jednak zaowocowały one naszym językiem, którego nigdy poza tym nie słyszałem, a którym posługiwaliśmy się w końcu całkiem płynnie.

Kiedy miałem sześć lat, budowaliśmy we dwoje na naszym przylądku snów fortece i studnie z gliny i piasku. Mając lat osiem, wspinałem się z nią na nieznane drzewa, ścigając jej postać po zamaskowanych liśćmi konarach, a jej kolana były tak samo poobijane i w strupach jak moje własne.

W naszym sekretnym świecie nigdy nie było zimno. Nikomu o niej nie opowiadałem, nawet Darkbloomowi.

W latach kiedy chłopcy ganiają razem w bandach jak zachrypnięte małpy, pogardzając dziewczętami i dochowując swoistej wierności jedynie sobie, ja dochowałem wierności jej i wędrowałem z nią przez, długie, mroźne, i zimowe noce. Trwało to tak długo, aż. nawet i ta słabnąca z wolna wierność została zwyciężona przez nowe potrzeby mojego silnego, żylastego ciała. Buńczuczność wieku młodzieńczego przyniosła mi pogardę dla marzeń i rzeczy subtelnych; razem ze wstrętnymi pryszczami i tłuszczącymi się dziobami na mojej śniadej skórze.

Wyrzuciłem ją zatem z moich snów, kiedy tylko na moim podbródku i w kroczu pokazały się pierwsze ciemne włosy, a moja męskość zaczęła pośpiesznie dojrzewać.

Wykopałem ją i zacząłem zapraszać do siebie piersiaste dziewuchy klanów i nieśmiałe posiniaczone sztuki z miast, uczyłem umizgać się do nich, tarmosić się z nimi w chacie młodych mężczyzn.

Moi bracia tracili energię na hałaśliwe kpiny, szyderstwa, rywalizację: walki na kościane noże, które zdzierały skórę i wbijały się w ciało i mogły nawet pozbawić oka, jeśli nie byłeś dość szybki; karkołomne gonitwy szlakami wydeptanej wzdłuż zimowych koryt rzek trawy. Próbowałem tych zapasów niby na równi z nimi, lecz zawsze w granicach rozsądku. I to rozsądek powiedział mi, że w życiu można znaleźć więcej treści, niż pokrywające całe ciało potem, hałaśliwe przepychanki bawiących się samców. Tak więc na jakiś czas straciłem ją, została wyrugowana z moich snów - urocze dziecko, które towarzyszyło mojemu rozwojowi aż do chwili, gdy znalazłem się na progu dojrzałości.

Wraz z jej odejściem zmalałem, spospoliciałem i pozbawiony zostałem steru (chociaż to porównanie nie byłoby zbyt czytelne w mojej górzystej ojczyźnie), i trwało tak, dopóki mój mentor Darkbloom nie wprowadził jej z powrotem w mój sen, w ulotną chwilę tuż przed przebudzeniem w rzeczywistość.

Mój ojciec, jak domyśliłem się tego w późnym dzieciństwie, uważał mnie raczej za bękarta, a nie za prawego potomka jego wojowniczego rodu.

Byłby zgładził mnie najprawdopodobniej zaraz po urodzeniu (własnym mieczem lub, co bardziej możliwe, złamałby mi kark), gdyby nie tyle głośnych „ochów” i „achów” ze strony wszystkich jego rozgdakanych żon, które zajrzawszy w becik bez trudu dojrzały w ciemnej, spłaszczonej twarzy rozwrzeszczanego noworodka zaczątki czy raczej obietnice nosa, ust i szczęk, które miały ujawnić swoje istnienie w wieku młodzieńczym, stając się komiczną parodią sokolich rysów ojca.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin