Walter Jon Williams - MIASTO W OGNIU.doc

(2307 KB) Pobierz

Walter Jon Williams

 

 

 

MIASTO W OGNIU

 

 

 

 

Przekład: Grażyna Grygiel i Piotr Staniewski

Tytuł oryginału: „City on Fire

Copyright © 1997 by Walter Jon Williams

Wydawnictwo MAG

Warszawa 1999

ISBN 83-87968-60-9

 

 

 

 

 

 

 

Dla Kathy Hedges

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Szczególne podziękowania dla Christophera Shellinga

za jego poparcie w chwilach kryzysu; a także dla

Bardzo Małego Oddziału, Sally Gwylan,

Gene Bostwicka, Pat McGraw, PatiNagle,

i Sage Walkera. Bez ich bezlitosnych

dobrych rad, ta książka byłaby

całkiem inna.

 

1

 

Pneuma sunie tunelem InterMetu, mknie pod miastem-światem jakby napędzana tchnieniem boga. Aiah siedzi w wagoniku, drzemie i śni o Płonącym Człowieku.

Jego ognista postać góruje nad sąsiednimi domami, otoczona wirem katowanego powietrza, spiralą sadzy. Zostawia za sobą pogorzeliska; tam gdzie przejdzie, budynki wybuchają płomieniami. Rwące strumienie ognia wypływają z koniuszków jego palców, zmieniają w żużel i popiół wszystko, czego dotkną.

Aiah nie może się powstrzymać, czuje, że to jej obowiązek - podchodzi do Płonącego Człowieka. Z gardła olbrzyma wyrywa się głuchy krzyk wściekłego strachu i Aiah uświadamia sobie, że ta ogromna postać to kobieta.

Aiah spogląda prosto w twarz szalejącej postaci - teraz widzi wyraźnie: Płonąca Kobieta to ona, to Aiah!

Wzdryga się i budzi: siedzi w wagoniku mknącym z sykiem pod powierzchnią świata. Kołnierzyk przywarł do spoconego karku. Aiah wyciera szyję chusteczką do nosa, ponownie zamyka oczy. Pod jej powiekami pulsuje ogień.

Tunel pneumy przecina wieczną masę miasta prosto jak strzała... cegła i kamień, żelazo i stal, beton i szkło wznoszą się ku Kloszowi, hen w górze. Tyle masy, tyle wytwarzanej przez nią mocy - nie da się tego ogarnąć umysłem.

„Wszystko, co stworzył człowiek, jest generatorem" - każdy budynek, fundament, rura, ściek czy naziemna szynówka. Całe miasto-świat, szkielety budynków i kamienie wytwarzają i magazynują plazmę, podstawę geomantycznej mocy.

Przez kilka chwil niezwykłej jasności Aiah przytrzymała tę moc w swym umyśle. Posiadała wszystkie możliwości, władała całą chwałą plazmy. Czuła, jak plazma ją zmienia, a ona sama zmienia świat. Plazmowe ognie paliły jej nerwy.

Ta pewność już minęła - zostały wątpliwości, oszołomienie, poczucie zagrożenia. Jeśli znów dostanę moc, choćby na chwilę, wszystko stanie się jasne, myśli Aiah.

Jeśli.

Jeśli.

Jeśli znów dostanie moc.

 

STAN WOJENNY TRWA NADAL

KEREMATHOWIE NA WYGNANIU POTĘPIAJĄ ZAMACH

 

Dojeżdżając do Caraqui, gotowa była zrezygnować z tej wyprawy. To głupota z mojej strony porzucać pracę w Jaspeer, myśli, to głupota uciekać, głupotą jest oczekiwać, że nowy rząd w Caraqui da mi pracę. Nie ma tam Barkazilów - w Caraqui będę obca, jeszcze bardziej obca niż w Jaspeer. A Constantin nie da mi nic - przecież mnie nie kochał, wykorzystał tylko, gdy chciał dostać klucze do potęgi, a teraz już się mną z pewnością nie interesuje.

Ale w Jaspeer ścigała ją policja, pełzacze Zarządu; wcześniej czy później znaleźliby powód, by wpakować ją do więzienia. Czas uciekać. W umyśle przeskoczyła już setki granic - fizyczne ich przekroczenie jest tego nieuchronną konsekwencją. A będąc na wygnaniu, gdzież mogłaby się udać?

Do Caraqui. Gdzie Nowe Miasto, przed laty skazane na spopielenie, nieoczekiwanie się odrodziło.

Do Caraqui. Gdzie czeka przyszłość.

Oczywiście, zakładając, że w ogóle gdzieś czeka.

 

PANOWIE NOWEGO MIASTA BIJĄ WSZELKIE REKORDY

TRZECI TYDZIEŃ SUKCESU BIOCHROMA

 

Aiah czuje ucisk w uchu wewnętrznym: InterMet hamuje, opuszcza system i zatrzymuje się przy akompaniamencie brzęczenia elektromagnesów. Na ścianie na końcu peronu, na tle jasnej mozaiki wisi transparent z czerwonym napisem.

„Witajcie w wolnym Caraq...". Ostatnie trzy litery zasłonił oderwany od ściany róg transparentu.

I to wszystko. Na peronie jest tylko ten napis.

Aiah oczekiwała czegoś więcej.

Pneumatyczne siłowniki z sykiem otwierają wahadłowe drzwi. Pozostali dwaj pasażerowie wysiadają. Aiah wstaje, bierze swój bagaż z górnej półki i wychodzi na peron. Bagaż jest lekki; uciekając, wszystko zostawiła i dopiero po drodze, w Gunalaht kupiła kilka drobiazgów. W torbie ciężka jest tylko jedna rzecz: książka oprawiona w imitujący skórę plastik, ze złotymi literami na grzbiecie; posag Aiah w nowym domu.

Przechodząc obok mozaiki, dziewczyna uświadamia sobie, że to propaganda polityczna: umundurowany mężczyzna o szlachetnym obliczu wpatruje się w przestrzeń. „Mój ojciec przeprowadził rewolucję polityczną. Ja zrewolucjonizuję gospodarkę", obiecuje napis.

Teraz mozaikę zasłania sztandar prawdziwej rewolucji.

Aiah nie wie dokładnie, kogo przedstawia postać na ścianie, lecz wie, że musi to być jeden z Keremathów, rodziny, która od pokoleń rządziła Caraqui. Obietnica rewolucji gospodarczej okazała się kłamstwem; lata panowania Keremathów były rządami kleptokracji, gangsterów niszczących gospodarkę własnego państwa.

Teraz większość Keremathów nie żyje. Zginęli w rewolucji Con- stantina. To właśnie Aiah, łamiąc wszelkie prawa, dostarczyła Constan- tinowi plazmy potrzebnej do ich zniszczenia.

Czy Constantin potrafi się odwdzięczyć'? Aiah stawia sobie to pytanie nie ze zwykłej ciekawości. Problem jest dla niej żywotny, zwłaszcza teraz, gdy nic nie ma do zaofiarowania i może liczyć jedynie na wdzięczność.

Idzie krótkim korytarzem. Torba z książką obija się o biodro. Na ścianach wiszą reklamy loterii intermetropolitalnej, obuwia Gulmana - „But jak cud" - znajome afisze, zapowiadające nowy film Braci Rysiowatych, oraz plakaty bardziej egzotyczne, zachwalające łódź motorową „Mag Morski" i firmę „Nowa Teoria Wodoru". Tunel się kończy. Aiah kieruje kroki do głównej części stacji i serce podchodzi jej do gardła - widzi uzbrojonych żołnierzy, którzy z pistoletami w dłoniach kierują prosto na nią oczy w okularach ochronnych. Rozpoznaje ich: to najemnicy, gdyż połowa z nich to czarnoskórzy weterani, wygnańcy z Chełoki, od lat wędrujący za Constantinem.

Nie zatrzymują wzroku na Aiah. Żołnierze nie interesują się przybyszami. Interesują ich ludzie usiłujący uciec.

Są tu stanowiska celników, lecz za kontuarami nikt nie stoi; może celnicy nie przyszli do pracy? Aiah wychodzi na zewnątrz, na nabrzeżną promenadę. Para brudnych, brodatych ascetów siedzi na nabijanych gwoździami łóżkach, przy swych żebraczych miseczkach. Jeden z nich wywija ręcznie wypisanym transparentem z hasłem „Zjednoczyć wszystkich". Aiah idzie dalej wzdłuż jasnozielonego od alg kanału. Caraqui - jeśli nie liczyć kilku wysp i nielicznych skrawków lądu - zbiidowane jest na morzu, na ogromnych, starych betonowych pontonach połączonych mostami, linami i zaczepami.

Na balustradzie promenady stoją brązowe alegoryczne rzeźby pokryte patyną, zniszczone przez deszcz i wiatry. Patrzą wyłupiastymi oczyma tkwiącymi w ospowatych twarzach. Aiah czuje się nieswojo pod tym spojrzeniem, lecz nie wie, gdzie miałaby się skryć.

Spogląda w górę. Po szarym niebie suną srebrnoniebieskie litery: Nie ma powodów do niepokoju. Walki ustały. Godzina policyjna odwołana. Rząd rewolucyjny zachęca obywateli do podjęcia codziennych zajęć.

Leciwa sprzedawczyni biletów loteryjnych podjęła swe codzienne zajęcie i człapie ku Aiah na bosych, opuchniętych stopach. Prawdopodobnie sprzedawała losy nawet podczas zaciekłych walk. Aiah kupuje jeden bilet.

Na szczęście, myśli.

Kierując się drogowskazem: „Taksówki wodne", idzie ku prowadzącym w dół schodom. Na kanale stoi mała motorówka z postrzępionym, czerwonym, plastikowym daszkiem. Taksówkarzem jest zniszczony mężczyzna w średnim wieku. Wyciąga ku Aiah dłoń, pozbawioną palców, wskazującego i środkowego, bierze torbę. Obok taksometru przytwierdzona jest odręczna wywieszka: „Przyjmujemy obcą walutę".

Aiah czytała w Kablu przewodnik po Caraqui i stamtąd zna hotel niedaleko centrum rządowego. Próbowała wcześniej dzwonić i zarezerwować pokój, ale telefony nie działały.

- Hotel Ladaq - rzuca.

Mężczyzna podaje jej szponiastą dłoń, pomaga wsiąść do łodzi.

- Tam nie można, proszę pani. Ladaq jest zajęty przez wojsko.

- Czy zna pan jakiś inny hotel w tamtej okolicy?

- Wszystkie zajęło wojsko, proszę pani.

- Niech mnie pan podwiezie jak najbliżej Przystani Rządowej.

- Już, proszę pani. - Kierowca włącza taksometr.

Odbija od brzegu, ale potem nie może zastartować silnika. Wiatr pcha łódkę bokiem po kanale; mężczyzna zdejmuje pokrywę silnika i zaczyna w nim majstrować. Później znowu próbuje uruchomić motor, znowu coś poprawia. W tym czasie od przystani odbija kilka taksówek; motorówka, w której siedzi Aiah, kołysze się na ich kilwaterze.

Dziewczyna zauważa, że taksometr wciąż działa. Zwraca na to uwagę szoferowi, ten jednak udaje, że nie dosłyszał, bo zbyt pochłania go praca przy silniku. Znów go próbuje uruchomić - bez skutku.

To chonah, myśli Aiah. Szofer to naciągacz, a silnikowi prawdopodobnie nic nie dolega.

W domu wiedziałaby, jak zareagować, tutaj jest jednak obca, więc się waha.

Wreszcie przesuwa się do przodu i wyłącza taksometr. Szofer ma surową minę.

- Nie wolno pani tego robić. Przepis państwowy. Tylko kierowca może dotykać taksometru. - Daje krok naprzód, by znowu włączyć taksometr. Dziewczyna przykrywa guzik dłonią.

- Wpierw niech pan uruchomi silnik. Taksometr włączy pan potem.

Taksówkarz wzrusza ramionami. Ostentacyjnie, z przesadną energią majstruje przy silniku. Wreszcie zakłada pokrywę i gładko uruchamia silnik.

Aiah jest rozbawiona. Należy do Barkazilów, do Przebiegłego Ludu. Jej przodkowie od tysięcy lat zajmowali się chonah. Takie triki ma we krwi.

Pontony i barki w tej okolicy są stare, poniżej linii wodnej obrośnięte warstwami skorupiaków. Budynki na pontonach są równie stare i oblepione, nowe konstrukcje nakładają się na dawniejsze, tak że kształtu i funkcji oryginalnych budynków nie sposób rozpoznać.

Przed hotelem Aiah daje kierowcy w gunalahtskich dalderach sumę, którą obliczyła na podstawie kursu wymiany walut. Widząc szeroki uśmiech mężczyzny, poznaje, że przepłaciła. Taksówkarz wciska jej w dłoń plastikową wizytówkę.

- Nazywam się Callaq, proszę pani! Niech pani dzwoni, kiedy będzie pani potrzebować! Pokażę pani Pałac Powietrzny, gdzie toczono wszystkie bitwy! Co pani zechce.

- Może zadzwonię.

- Bardzo proszę! Wszędzie panią zawiozę!

- Dziękuję, panie Callaq - mówi dziewczyna.

Niesie torbę, wchodząc po wyszczerbionych marmurowych stopniach, śliskich od morskiego szlamu. Żebracy na schodach wyciągają dłonie. Na szczycie Aiah odwraca się i spogląda na tę dziwną metropolię - widzi odpływającą z pyrkotaniem taksówkę, starą zakotwiczoną barkę, tkwiącą tu prawdopodobnie od lat, rozwieszoną na niej bieliznę, stado wynędzniałego wodnego ptactwa, gapiącego się na Aiah oczyma jak agaty.

I wtedy wysoko nad kanałem ukazują się kolorowe splecione linie, wzór płynie jak woda... Płonie na niebie, powstaje szybko niczym kwiat otwierający się na przyśpieszonych zdjęciach; Aiah chwyta tylko fragment całości - krzywa, labirynt, cudo. Patrzy z otwartymi ustami.

- Śniące Siostry - mówi obcy męski głos.

Kolory blakną, w polu widzenia zostaje tylko ślad, żarzący się przez kilka sekund jak fantom po fleszu fotografa.

Odwraca się, by zobaczyć, kto do niej zagadał, na końcu języka ma mnóstwo pytań. Obok stoi pulchny biznesmen o żółtej cerze. Aiah dostrzega błysk w jego oku, widzi, że mężczyzna chciałby poflirtować z przygodnie napotkaną, dziwną kobietą, więc kiwa mu tylko głową i wnosi torbę do środka.

 

NOWY RZĄD WZYWA WYGNAŃCÓW DO POWROTU

„POTRZEBNE SĄ WASZE UMIEJĘTNOŚCI PRZY ODBUDOWIE CARAQUI",

MÓWI TRIUMWIR DRUMBETH

 

Hotel mieści się w starym budynku, który najlepsze dni ma już za sobą. Po hallu krążą prostytutki albo szokująco młode, albo szokująco leciwe. Pożłobiona plastikowa wykładzina chroni stare popękane kafelki, kiedyś pokryte jasnymi abstrakcyjnymi wzorami z zamierzchłej epoki ruchu geoformistów. W pokoju Aiah na suficie widnieje piękny fresk z naturalnej wielkości postacią nieśmiertelnego Khomaka, który wywija nad głową karabinem, pędząc na swym bajkowym wierzchowcu - koniu morskim... ale z konia morskiego wystaje drut, a na końcu drutu wisi naga żarówka. Łóżko ma tandetną stalową ramę; sprężyny skrzypią. Innych mebli nie wstawiono. Nad umywalką wisi napis; „Ciepła woda dostępna w godzinach 05:00 - 07:00".

Zegarek Aiah wskazuje 10:31, więc w tym dniu ominęła ją kąpiel.

Jest gniazdko łączności - telefonu brak. Aiah dowiaduje się, że może wypożyczyć aparat na godziny i natychmiast to robi. To niezwykły przedmiot z parą ciężkich, brązowych słuchawek i mikrofonem jak trąbka, umieszczonym przed twarzą na wyświeconym brązowym wsporniku w kształcie ludzkiej ręki.

Aiah wie, że w nowym rządzie Constantin jest ministrem zasobów. Dzwoni do Ministerstwa na Przystani Rządowej, lecz udaje jej się tylko zostawić wiadomość. Telefonuje więc do Pałacu Powietrznego i prosi, by połączono ją z apartamentem ministra. Nie może nawet dotrzeć do osoby, która by obiecała przekazać informację.

- Nie, jeśli nie ma pani na liście - słyszy.

- W takim razie, czy mogę rozmawiać z panem Khoriakiem?

- Kto to taki?

- Osoba z otoczenia Constantina. Jest jednym z jego ochroniarzy.

- Zobaczę.

Aiah czeka dziesięć minut z nadzieją, że Khoriak nie zginął podczas walk.

- Mówi Khoriak.

Co za ulga; Aiah nie zdawała sobie sprawy, że była tak podminowana.

- Khoriak, tu Aiah. Aiah z Jaspeer. Pamiętasz mnie?

- Oczywiście.

Oczywiście. Idiotka. Przecież od ich ostatniego spotkania upłynęło zaledwie kilka dni.

- Jestem w Caraqui. W hotelu „Ocean". Chciałabym się spotkać z metropolitą Constantinem, ale nie mogę do niego dotrzeć.

- Przekażę mu.

Pół godziny później Aiah płynie prywatną szalupą Constantina. Szybko poszło. Przebywa w Caraqui niecałe dwie godziny.

 

TRIUMWIR PARQ WYZNACZA DZIEŃ MODŁÓW

DALAVANI MAJĄ POŚCIĆ W PIĄTEK

 

Szalupa została chyba zarekwirowana Keremathom lub ich poplecznikom. Kadłub zrobiony jest z błyszczącego czarnego polimeru, a srebrzysty brzeżek to nie chrom, lecz prawdziwe jaśniejące srebro, regularnie polerowane przez załogę. Może zresztą zastosowano tu jakąś plazmową alchemię.

Łódź, przyśpieszając, wydaje głęboki pomruk. To wodór pali się w turbinach. Widocznie silnik ma znaczne nadwyżki mocy.

Kapitanem jest czarnoskóry Chełoki, nowo przybyły do Caraqui. Dobrze prowadzi łódź, ale nie zna terenu - bezustannie zerka na mapę przypiętą obok steru. Jeden z żołnierzy ustawia na stole na rufie wykwintne białe wino i kosz z kanapkami. Żołnierz czuje się nieswojo w roli stewarda - zaledwie przed tygodniem prawdopodobnie brał udział w walkach - ale porusza się dość zręcznie. Aiah uświadamia sobie, że od wczorajszej drugiej tercji nic nie miała w ustach i stara się nie okazywać żarłoczności.

Opływowa motorówka mknie jak strzała po zielonej wodzie. Po obu stronach piętrzą się pontony z wyblakłymi hasłami i portretami martwych obecnie Keremathów. „Nasza rodzina to Twoja rodzina" - głosi hasło wygięte w łuk nad martwymi, łuszczącymi się twarzami. Aiah wypatruje delfinów - jednego raz spotkała, rozmawiała z nim, wie, że tu mieszkają. Jednak nie dostrzega w wodzie żadnego bladego ciała delfina.

W górze po linach mknie zaokrąglony aerodynamicznie wagonik. To miejski autobus.

Praktyczne rozwiązanie, myśli Aiah. Taki transport nie blokuje mostów, nie wymaga budowy drogich podwodnych tuneli jak pneuma czy szynówka.

Niebo rozjaśniają wizerunki Niebieskiego Tytana i Braci Rysiowatych - plazmowa reklama nowej chromodramy.

Im bliżej Pałacu Powietrznego, tym piękniejsze widzi budynki: wytworne kamienice mają barwione szyby w oknach, a balkony otoczone są bogato rzeźbionymi barierkami; rozłożyste biurowce przykucnęły na pontonach jak gotujące się do skoku zwierzęta. Nie ma tu budowli aż tak wysokich jak w Jaspeer; zbyt obciążałyby pontony.

A potem łódź przecina teren bitwy i kontrast szokuje: widać ciągi przycupniętych poczerniałych domów z zapadniętymi dachami i wylewający się na ulicę gruz. Przy przystaniach cicho kołyszą się barki wypełnione śliskimi plastikowymi workami. Kapłani o twarzach przysłoniętych gazą chirurgiczną oporządzają wydobyte z gruzów martwe ciała.

- Przyjdź odbyć żałobę! - krzyczą megafony z ciężarówki. - Odbądź żałobę po zmarłych!

Tu działał Płonący Człowiek, ognista plazmowa burza w kształcie człowieka. Walczył po stronie Constantina, starając się powstrzymać kontratak sił rządowych. Mag nie miał jednak doświadczenia i operacja wymknęła mu się spod kontroli.

Dwadzieścia pięć tysięcy ofiar. Z magiem włącznie. Kilka tysięcy żołnierzy. Reszta to cywile.

Wszystkie te wydarzenia Aiah obserwowała z kwatery głównej, próbowała im zapobiec... zbyt późno.

To jej wina. Ona dostarczyła plazmy.

- Przyjdź odbyć żałobę po zmarłych!

Ze zniszczonych domów zwisają ludzie. Ciała tkwią w workach - kołyszących się swobodnie na linach przymocowanych do potrzaskanych dachów. To nie trupy, nie ofiary - zawiśli tam już po pożarach.

Wariaci? Żałobnicy? Są zbyt daleko i Aiah nie widzi dokładnie.

Oczy jej łzawią od unoszącej się w powietrzu sadzy. Osusza je rękawem.

A potem na horyzoncie wyłania się fantastyczna sylwetka Pałacu Powietrznego, łuki i spirale jak trajektorie sokoła w locie. Światło Klosza połyskuje na arabeskach sieci kolekcyjnej budynku, rzeźby z brązu osadzone w fasadzie mają absorbować i udaremnić ataki plazmowe. To ochrona i ozdoba jednocześnie. Polerowany brąz dodaje miłych dla oka złotawych akcentów, lecz znaczenie obronne sieci drastycznie zmalało - budowla jest ospowata, pokiereszowana pociskami z broni maszynowej, podziurawiona rakietami. Porozbijane okna zasłonięto płachtami plastiku. Tu mieszkali Keremathowie, tu także zginęli. Gdy atakujące oddziały wdarły się na górne piętra, znalazły tam tylko trupy.

W powietrzu za Pałacem ukazują się klejnoty - reklama diamentów.

Aiah spostrzega zaskoczona, że z tego gmachu też zwisają ludzie; dyndają w workach umocowanych w niszach budynku. Jednak gdy podchodzi bliżej, widzi, że to nie ludzie, lecz posągi.

Zagadka. Zapyta o to przy najbliższej okazji.

Gigantyczną konstrukcję zbudowano na tratwie zestawionej z kilku pontonów. Łódź kieruje się między dwa pontony w wąską wodną uliczkę, oświetloną jaskrawymi reflektorami sodowymi umieszczonymi nad wodą i pod jej powierzchnią. Aiah spogląda w mleczną wodę, wypatruje delfinów, ale ich nie widzi.

Szalupa zatrzymuje się na przystani obok innego, równie imponującego statku. Zolnierz-steward zeskakuje na pływające molo. Wyciąga rękę ku Aiah.

- Tędy, proszę pani.

Nabrzeże patrolują żołnierze w ciemnoszarych mundurach i hełmach - Cheloki Constantina. Constantin nie wierzy miejscowym oddziałom, które w istocie zdobyły to miejsce: wtedy przeszły na stronę przeciwnika, więc mogą to zrobić po raz drugi.

Prawdopodobnie ten obszar nadzorują również teleobecni magowie. Taki środek bezpieczeństwa byłby w tej sytuacji naturalny.

Drzwi prowadzące do wnętrza pontonu to śluza powietrzna. Aiah ma wrażenie, że ciężką stalową bramę niedawno otwierano. Wewnątrz pontonu stoi biurko o złotych brzegach, przy którym sprawdzają tożsamość Aiah i wręczają identyfikator.

- Ktoś po panią zejdzie - słyszy.

Ten ktoś pojawia się chwilę później, dziewczyna rozpoznaje go i uśmiecha się, ale mężczyzna nie odpowiada uśmiechem. Ma taką minę, jakby uważał ją za niechciany problem.

- Panie Martinus - wita go.

- Panno Aiah.

To olbrzym, jeden z ochroniarzy Constantina, nie tylko szkolony do wojny, lecz również dla wojny wyhodowany. Zmieniono mu geny, by miał masywne, umięśnione ciało i kocie odruchy. Jego twarz wygląda jak hełm, oczy osadzone są głęboko, pod ochronnymi kostnymi płytami. Na knykciach wystają wypukłości z grubej skóry.

- Witamy w Caraqui - mówi.

- Dziękuję, proszę pana.

Martinus eskortuje ją do windy i naciska dźwignię. Aiah czuje zapach spaleniz...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin