Pietrasiewicz Adam - Time is money.doc

(904 KB) Pobierz
adam@pietrasiewicz

adam@pietrasiewicz.net

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

A D A M   P I E T R A S I E W I C Z

 

T I M E  I S  M O N E Y

 

Rozdział 1

 

              Noc była bezchmurna ale i bezksiężycowa. Tropikalna noc, której miliony gwiazd nie były w stanie rozjaśnić. Nocne ptaki, których tysiące żyło w dżungli, pokrzykiwały wzywając partnera, nawołując matkę, uciekając przed wężem lub umierając w paszczy nocnego łowcy. Słychać było szelest mrówek, które dzień i noc rozbudowywały swoje mrowiska, uważny obserwator mógłby usłyszeć też szmer skradających się zwierząt. Gdyby wszedł na drzewo, gdyby zaczaił się za gałęzią, i gdyby nie zauważył go tam pyton, który spał w wydłubanej w pniu dziupli, uważny obserwator mógłby zaskoczyć lwa, skradającego się za jakimś małym ssakiem, który niczego nie podejrzewając zjadał rosnące na małym krzaku jagody.

              Nie zobaczyłby jednak nic poza jasną plamą lwiego futra, aby zobaczyć jego ofiarę musiałby założyć noktowizor, noc była czarna i ludzkie oko nie było w stanie jej przebić. Gdyby miał noktowizor, mógłby zobaczyć tętnienie nocnego życia w tropikalnej dżungli, mógłby obserwować tych, którzy nie dożyją wschodu słońca i tych, którzy rano będą leżeli z wypełninym świeżym mięsem żołądkiem. Mógłby obserwować, gdyby starczyło mu cierpliwości, jak szybko w nocy rosną rośliny, mógłby patrzyć na nietoperze, które za zasłoną nocy łapią ćmy i wysysają nektar z kwiatów drzew.

              To wszystko uważny obserwator mógłby zobaczyć tej nocy w dżungli. Tyle, że niewielu było takich, którzy chcieliby pójść nocą do lasu, by patrzeć na zwierzęta ryzykując życiem. Dżungla jest niebezpieczna w nocy.

              Na żadnym drzewie i za żadnym krzakiem nie było więc nikogo, kto mógłby zobaczyć grupę pięciu ludzi, w mundurach polowych, z małymi plecakami i pistoletami maszynowymi w ręku. Każdy z nich miał zaczepione za paskiem granaty, noże, torby z zapasowymi magazynkami do pistoletów maszynowych. Oczy zasłaniały im okulary, które podobne były bardziej do lornetek. Były to noktowizory, których celem nie było wspomożenie obserwacji nocnego życia w afrykańskiej dżungli. Noktowizory miały im pozwolić dojść, nie zostając wykrytymi, do niewielkiego obozowiska, które znajdowało się w odległości kilku kilometrów od miejsca, gdzie wysiedli przed trzema godzinami z helikoptera. Celem ich było zabicie ludzi, którzy znajdowali się tam i zabranie wszystkiego, co znajdą. O świcie helikopter miał wrócić i zabrać ich z powrotem. Ich i zdobyty sprzęt.

              Wiedzieli, że obozowisko jest pilnowane. Było tam conajmniej dziesięć osób. Ludzie, którzy ich tu przysłali mieli bardzo dokładne informacje. Mieli nawet zdjęcia satelitarne. Ale mieli też przewagę. Przewagę wynikającą z zaskoczenia. Tamci w obozowisku nie spodziewali się, że ktoś na nich napadnie. Zbyt byli pewni siebie. Zapadli na najstraszniejszą chorobę, gdy ma się wrogów, na rutynę.

              Ludźmi, którzy przemykali się przez gęstwiny tropikalnej dżungli dowodził Aleksander Falkowski, w międzynarodowych środowiskach najemników, zwanych janczarami, znany pod pseudonimem Hrabia. Wszyscy go tak nazywali, nawet inspektorowie i komisarze policji krajów, w których był poszukiwany. Od ponad piętnastu lat ścigany był listami gończymi przez jurysdykcje ponad trzydziestu państw.

              Hrabia nie przejmował się zbytnio groźbą znalezienia się w więzieniu jakiegoś afrykańskiego lub azjatyckego państwa. Nigdy jeszcze nikt go nie złapał, nigdy nikt nie zbliżył się do niego bliżej niż na kilka metrów mając nieprzyjazne zamiary. Dbał o to, by wszyscy jego wrogowie, byli wrogami martwymi. Wiedział, że mało kto miał jego zdjęcie, wiedział, że zawsze może liczyć na kogoś, dla kogo bardziej interesującym będzie pozostawienie go na wolności, niż przysyłanie mu pomarańczy do więzienia.

              Ale nie liczył jedynie na szczęście i na innych ludzi. Nauczył się w życiu, że jedynym facetem, na którego mógł liczyć na sto procent, był on sam. Dlatego teraz, gdy z pięcioma innymi szedł przez tropikalną dżunglę, szedł ostatni. Znał swoich towarzyszy. Sam ich wybierał, sam wyjaśnił im cel i metodę przeprowadzanej akcji. Wybrał ich, bo mieli największe doświadczenie w warunkach równikowych lasów, bo ich znał. Ale nigdy przez myśl by mu nie przyszło, że mógłby im zaufać. To co robili, robili dla pieniędzy i Hrabia wiedział, że dla pieniędzy każdy z jego towarzyszy gotów byłby mu wbić w plecy nóż.

              Byli na "wycieczce zorganizowanej". Tak w żargonie najemników nazywane były akcje zamawiane i montowane za przyzwoleniem i za pieniądze różnych organizacji, czasem blisko związanych z rządami różnych państw. Najemnicy sprzedawali swe doświadczenie wojenne każdemu, kto odpowiednio zapłacił ale najczęściej zapotrzebowanie na ich usługi wyrażane było przez rządy i instytucje rządowe.

              Tym razem działali na zlecenie polskiej firmy handlującej bronią, firmy, która działała oczywiście na zlecenie rządu. Albo przynajmniej ministerstwa obrony. I to dlatego właśnie Hrabiemu zostało powierzone zorganizowanie akcji.

              Władze polskie wiedziały o źródłach, z których czerpie dochody pozwalające mu na korzystanie z posiadłości o powierzchni kilku tysięcy hektarów w Bieszczadach na południu kraju. Wiedziały ale wolały przymknąć oczy i nie reagować gdy attaché prawni różnych ambasad składali wnioski o ekstradycję. Czasami ludzie tacy jak on byli bardzo użyteczni. Za stosunkowo rozsądne pieniądze gotowi byli wykonać akcje, których lepiej było nie powierzać agentom specjalnym. Choćby dlatego, że kosztowali taniej. I zawsze można było się ich wyprzeć.

*

              Miesiąc wcześniej, gdy siedział na brzegu basenu w swej górskiej posiadłości, zadzwonił telefon. Niewiele było osób, które znały jego numer, więc nieco zdziwiony popatrzył na migające światełko na leżącej przy leżaku słuchawce z antenką. Przesunął wyłącznik.

              - Słucham.

              - Czy pan Falkowski?

              - Tak.

              - Dostałem pana numer z agencji Delta - człowiek z drugiej strony mówił pewnym głosem.

              Agencja Delta była kodowym oznaczeniem propozycji "akcji zorganizowanej".

              - Słucham pana.

              - Czy moglibyśmy się spotkać?

              - Gdzie pan jest?

              - W Ustrzykach.

              - Wie pan jak tu dotrzeć?

              - Wiem.

              - Za trzy godziny, o piętnastej. Jeden samochód.

              - Będę.

              Hrabia odłożył słuchawkę i przywołał do siebie wysokiego mężczyznę, który stał cały czas po drugiej stronie basenu.

              - Za godzinę weźmiesz helikopter i będziesz latał po okolicy. Sprawdzisz, czy nikt się nie zbliża, sprawdzisz, czy samochód, który tu przyjedzie o trzeciej będzie sam. Jeśli ktoś będzie za nim jechał, masz mnie natychmiast uprzedzić.

              Mężczyzna nie odpowiedział, odwrócił się i ruszył w stronę stojącego za dwupiętrowym domem helikoptera. Po chwili dał się słyszeć łoskot włączanego silnika i maszyna uniosła się w powietrze. Hrabia sięgnął po leżącą na ziemi książkę i zatopił się w lekturze.

              Równo o piętnastej siedział w swoim biurze na piętrze. W lekko uchylonej szufladzie miał odbezpieczony pistolet. Gość wszedł prowadzony przez majordoma.

              - Witam pana, nazywam się Zawadzki.

              - Proszę, niech pan siada. Czym mogę służyć? Napije się pan czegoś? - Falkowski sięgnął po stojące na stoliku na kółkach butelki.

              - Dziękuję, nie piję alkoholu. Może jakiś sok, straszny upał.

              - Pomarańczowy, może być?

              Nalał pół szklanki i podał gościowi. Tamten odstawił sok na blat biurka i sięgnął po czarną aktówkę. Stojący cały czas przy drzwiach skośnooki, niski mężczyzna zrobił krok do przodu. Był to Tatar, którego Hrabia zatrudnił jako osobistego ochroniarza. Miał za zadanie pilnować wszystkich przychodzących gości. Dostawał za to co miesiąc sumę, za którą w kraju, z którego pochodził mógłby wyżyć przez rok.

              Zawadzki kątem oka zauważył ten ruch i pytającym wzrokiem popatrzył na Hrabiego. Ten uśmiechnął się tylko i uspokajającym gestem nakazał Tatarowi wrócić na swoje miejsce przy drzwiach.

              - Nie chciałbym, żeby mnie pan źle zrozumiał ale wolałbym, żebyśmy mogli rozmawiać w cztery oczy. Jeśli pan sobie tego życzy, mogę poddać się jeszcze raz rewizji...

              - Nie trzeba. Alja jest głuchy jak pień. Ponadto nie rozumie ani słowa po polsku. Proszę się nie niepokoić, on nikomu nic złego nie zrobi... jeśli mu nie każę. - Ostatnie słowa Hrabia wypowiedział powoli i bardzo wyraźnie.

              - Rozumiem, że nie ma pan jedynie przyjaciół - Zawadzki zdobył się na uśmiech ale kątem oka obserwował azjatę.

              - Tak to już jest, jak się komuś w życiu powiedzie. Ale przejdźmy do rzeczy. Co pana do mnie sprowadza?

              Zawadzki otworzył aktówkę i wyjął z niej pudełko wielkości zapalniczki, które podał Hrabiemu. Ten wziął przedmiot i uważnie go obejrzał. Przedmiot był z błyszczącego metalu ale w dotyku nie przypominał stali. Był jakby z gąbki. Gdy Hrabia ścisnął go mocniej w palcach, poczuł jakby pudełko się gniotło. Zwolnił uścisk, obudowa nie uległa odkształceniu.

              - Co to jest?

              - To jest właśnie cel mojej wizyty. Nie wiemy co to jest i liczymy, że pan się tego dowie.

              - My?

              - Reprezentuję firmę Penzon SA. Myślę, że słyszał już pan o nas, w środowiskach, które pan... to znaczy... - Zawadzki nie chciał urazić gospodarza ale miał wrażenie, że zbyt wiele już powiedział.

              - Skoro pan tu jest, to nie musimy urządzać Wersalu. Tak, znam pańską firmę i miałem już okazję dla was pracować, o ile pamięć mnie nie myli. W 96, na Bałkanach, czy tak?

              - Tak jest. I byliśmy bardzo zadowoleni z pańskich usług.

              - No więc? Co to za przedmiot?

              - Było kilka teorii na ten temat. Od bardzo prostej, do wręcz nieprawdopodobnej. Skoro tu jestem, to domyśli się pan, że ma to coś wspólnego z bronią...

              Penzon SA był jedną z największych polskich firm zajmujących się handlem bronią. Nie tylko polską, firma była wielokrotnie pośrednikiem w operacjach międzynarodowych, w których jej jedyną rolą było negocjowanie warunków między dwoma kontrahentami nie zawsze mającymi ochotę spotykać się przy jednym stole. Dzięki temu Arabowie używali Izraelskich pistoletów maszynowych, a armia chińska korzystała z tajwańskich systemów elektronicznego naprowadzania rakiet.

              Operacja bałkańska w 1996 roku, o której wspomniał Hrabia, była wynikiem całej serii tego typu transakcji nabierających sensu jedynie w momencie, gdy przedmiot transakcji wykorzystany jest dla celu, dla którego został stworzony. Firmy, takie jak Penzon, dbały o swój rynek i starały się niedopuścić do zamarcia popytu na oferowany towar. Ludzie, tacy jak Hrabia, byli dla nich akwizytorami dbającymi o stałych klientów i wyszukującymi nowych.

              - Przedmiot, który ma pan w ręku znaleziony został przy oficerze, który zginął w wypadku samochodowym przed trzema tygodniami gdzieś w Roandzie. Trafił do nas... no, powiedzmy, że to nie ma znaczenia, jak do nas trafił. To, co nas interesuje, to źródło, z którego pochodzi.

              - Ale nich mi pan powie wreszcie, co to jest.

              - Już panu mówię, wszystko po kolei. Czy słyszał pan o nieudanej próbie zamachu stanu w zeszłym miesiącu? Właśnie w Roandzie? Nie muszę chyba panu opowiadać szczegółów, myślę, że wie pan najlepiej, co się tam działo.

              Hrabia nie odpowiedział. Był w Roandzie, tak jak przedtem w Mozambiku, i w Nepalu. Był zawsze tam, gdzie potrzebowano najemników, gdzie za wystrzelenie kilku naboi dostawało się kilka miło szeleszczących plików banknotów. Akcja w Roandzie zamówiona została przez brytyjski SIS i zakończyła się całkowitym fiaskiem. Nikt nie wiedział dlaczego. Tamtejszy dyktator, którego wyczyny porównywalne mogły być jedynie z dokonaniami osławionego Ugandyjskiego "cesarza" Idi Amina, wydostał się w zupełnie niezrozumiały sposób z zastawionej na niego zasadzki. Hrabia nie brał bezpośrednio udziału w ataku na pałac prezydencki ale z ust jak najbardziej wiarygodnych towarzyszy słyszał, że do helikoptera, którym uciekał wystrzelone zostały conajmniej cztery rakiety ziemia-powietrze i wszystkie eksplodowały. Helikopter odleciał jednak, jakby pilot niczego nie zauważył.

              - Po ucieczce tego dyktatora, nawet nie pamiętam jak się nazywa, zbuntowane jednostki wojska potulnie wróciły do koszar. Nie na wiele się to zdało, z rozkazu prezydenta zostały zdziesiątkowane. Tak jest. Tak jak za najlepszych czasów Cesarstwa Rzymskiego. Ustawili ich w rzędzie, odliczyli i na "dziesięć" padał strzał z pistoletu w potylicę. W biały dzień, przed kamerami lokalnej telewizji zmasakrowano pięciuset ludzi. Nie mówiąc o pańskich kolegach, którzy mieli nieszczęście dostać się do niewoli. Ale o tym już pan zapewne wie.

              Hrabiemu udało się dotrzeć do umówionego punktu, z którego miały ich zabrać helikoptery w razie niepowodzenia akcji. Tym razem czekano na nich, choć nie zawsze tak bywało, i czasami trzeba było się przebijać całymi tygodniami zanim nie wydostało się z wrogich terenów. Ale nie wszyscy mieli to szczęście i trzech jego ludzi, których sam zwerbował do akcji, zostało w rękach wroga.

              Widział ich śmierć. Oglądał w dzienniku telewizyjnym film z egzekucji, która nie była egzekucją lecz barbarzyńskim morderstwem w przerażających torturach. Nawet nie to zrobiło na nim największe wrażenie. Najstraszniejszym był komentarz amerykańskiego dziennikarza, który podsumował film jednym zdaniem: "Żyli jak bandyci, umarli jak bandyci." Hrabia nie lubił osobistych porachunków ale postanowił znaleźć kiedyś tego reportera i porozmawiać z nim.

              - Pan prezydent zainstalował się na nowo w pałacu - ciągnął Zawadzki, - i siedzi tam do dziś. Ogłosił wszem i wobec, że jest nieśmiertelny, że chronią go aniołowie i że nikt nie może go zabić. I, co najśmieszniejsze, wygląda na to, że ma rację.

              Hrabia popatrzył na gościa, który wydawał się mówić z całkowitą powagą.

              - Co ma pan na myśli? Wyrosły mu białe skrzydła i aureola wokół głowy?

              - Nie, skrzydeł nie ma, anioła też nikt nie widział. Ale jeden z oficerów, którego syn zginął w czasie masakry przed kamerami telewizyjnymi chciał się zemścić. Sam nie brał udziału w puczu, więc nie utracił zaufania prezydenta. Mniej więcej trzy tygodnie temu, w czasie narady sztabowej, gdy prezydent wszedł na inspekcję, nasz dzielny oficer wyjął pistolet i po prostu do niego strzelił. Tamten stał w odległości metra. Nie miał na sobie kamizelki kuloodpornej, był w mundurze, jak wszyscy. Oficerowie armii Roandyjskiej nie są może rewolwerowcami ale z takiej odległości, sam pan przyzna, trudno jest chybić. A jednak... Prezydent nawet nie drgnął. Nawet najdoskonalsza kamizelka kuloodporna nie ochroni przed połamaniem żeber przy strzale z odległości metra. Prezydent jedynie popatrzył na oficera i wyszedł. Reportarzu z egzekucji pewnie pan nie widział, telewizja roandyjska nie nadaje na programach satelitarnych. Generałowie obecni przy tej próbie zamachu przysięgali przed kamerą, że strzał skierowany był w czoło i że kula zatrzymała się na kilka centymetrów przed głową prezydenta i upadła na ziemię. Jeden z nich widział rękę anioła, który zatrzymał pocisk.

              - I pan w to wierzy? - Hrabia słuchał opowieści nie bardzo wiedząc do czego Zawadzki zmierza.

              - Wie pan, tak się składa, że w sztabie armii Roandyjskiej jest kilku oficerów, którzy od lat współpracują z pewnymi instytucjami rządowymi w Europie. Od paru lat mamy dość dobre stosunki z brytyjczykami, którzy przekazali nam dokładną relację ich agenta. Najśmieszniejszym w tym wszystkim jest fakt, że jego raport niewiele odbiega od relacji telewizyjnej. Tamten strzelił, prezydent ani drgnął, a kula znalazła się na ziemi. Nie mógł chybić. Jedyne, czego agent nie widział, to ręka anioła ale po przeczytaniu tak nieprawdopodobnej relacji można założyć, że agent jest krótkowidzem. SIS nie bardzo widzi inną możliwość.

              - Ale co ja mam do tego? - Hrabia był nieco zniecierpliwiony.

              - Zaraz do tego dojdę. Tak jak już panu powiedziałem, trzy tygodnie temu jeden z oficerów uległ wypadkowi samochodowemu. Nieszczęśliwie niestety, nie zabił się. Nieszczęśliwie, bo jeszcze tego samego dnia zmarł w strasznych torturach, które jak zawsze były transmitowane przez telewizję. Zginął oskarżony o współudział w zamachu na prezydenta. Skądinąd wiemy, że z zamachem nie miał nic wspólnego, był nawet przewodniczącym operetkowego sądu, który skazał winnych oficerów. Był też osobistym adiutantem prezydenta. Nasz człowiek, który akurat znajdował się na miejscu wypadku... - Zawadzki uśmiechnął się lekko, zerkając na Hrabiego. Człowiek ten zapewne znalazł się tam niezupełnie przypadkowo. - Otóż nasz człowiek znalazł się w posiadaniu przedmiotu, który leży przed panem na biurku.

              Wiemy, że jest to osobista własność prezydenta. Może powiem inaczej, wiemy, że prezydent trzymał ten przedmiot w ręku. Jak pan wie, za młodu spędził on kilka lat w Stanach Zjednoczonych. Tak się składa, że został tam dwukrotnie zatrzymany przez policję, za kradzież samochodu, i FBI jest w posiadaniu jego odcisków palców. Stąd możemy powiedzieć, że miał go w ręku, zostawił na pudełku ślad palca. Nasz człowiek miał na tyle przytomności, że wziął to przez chusteczkę i zapakował do plastikowego woreczka.

              Hrabia sięgnął po przedmiot i jeszcze raz zaczął mu się przyglądać. Ale nie było na nim niczego specjalnego, ot, kawałek wypolerowanej blachy.

              - Myśmy też się temu dokładnie przyjrzeli. - Ciągnął Zawadzki. - Wiedzieliśmy, że prezydent ma przy sobie coś takiego, i że miał to w kieszeni w momencie zamachu. Postanowiliśmy sprawdzić, co to jest. Lubimy różne takie nowinki techniczne.

              Czy zauważył pan, jakie jest dziwne w dotyku? Jakby gąbka, prawda?

              Zawadzki sięgnął po przedmiot i podniósł na wysokość oczu. Chwilę nic nie mówił i tylko obracał pudełeczko w ręku.

              - Mamy dość dobrych naukowców, panie Falkowski. Oni też lubią nowinki techniczne. Zbadali więc nasze pudełeczko bardzo dokładnie. I wie pan, co nam powiedzieli? - Gość zawiesił głos i popatrzył pytającym wzrokiem na gospodarza.

              Hrabia nie odpowiedział czekając na dalszy ciąg.

              - Otóż nasi naukowcy odpowiedzieli, że nie mają zielonego pojęcia, co to może być. Albo inaczej, opisali dokładnie, jakie to jest, sam pan przyzna, że nie potrzeba do tego profesorskiego tytułu, i powiedzieli, co to mogłoby być, gdyby wiedzieli, jak to działa.

              A nie wiedzą. Nikt nie wie, to znaczy nikt poza prezydentem Roandy, który, jak się wydaje, bardzo dokładnie wie, bo pudełeczko to uratowało mu przed miesiącem życie.

              Pudełko jest z bardzo odpornego stopu stali z czymś tam jeszcze. Nie pozwoliliśmy na zniszczenie go, zresztą w laboratorium odmówili przeprowadzenia jakichkolwiek prób otwarcia. Nie wiedzą, co jest w środku, a na podstawie obserwacji zewnętrznej podejrzewają, że jest tam jakieś niezwykle silne źródło energii. Bardzo silne. Wystarczająco silne, by zmodyfikować otaczającą je grawitację.

              To pudełko, panie Falkowski, zakrzywia czasoprzestrzeń. Zachowuje się tak, jakby ważyło tyle, co pół kuli ziemskiej. A waży dokładnie 320 gramów. Dziwne uczucie, jakiego doznaje pan biorąc je do ręki pochodzi właśnie stąd. Pudełko modyfikuje otaczającą je grawitację w promieniu trzech milimetrów. Nie likwiduje jej, jedynie ją zmienia. Na dodatek w bardzo dziwny sposób. Otóż zmiana ta powoduje, że do pudełka nie może zbliżyć się żaden szybko poruszający się przedmiot. Naukowcy stwierdzili, że im szybciej się taki przedmiot porusza, tym silniejsze jest odpychające działanie pola. Bardzo dużo mówili jeszcze o Einsteinie i ogólnej teorii względności ale pozwoli pan, że ominę te szczegóły.

              Pan prezydent Roandy potrafi wykorzystać pudełko tak, że chroni ono całą jego dostojną osobę. Naukowcy powiedzieli, że najprawdopodobniej urządzenie, którego pudełko jest jedynie częścią, posiada dodatkowy element. Niestety nie mamy tego elemntu.

              Moja tutaj obecność jest właśnie wynikiem raportu naukowców. Potrzeba nam tej drugiej części. I chciałbym, żeby pan nam ją dostarczył. Wybór nasz padł na pana, bo zna pan teren, zna pan prezydenta i ma pan z nim osobiste porachunki. Nie zależy nam na jego osobie, jak się do niego pan dostanie, to zrobi z nim pan, co będzie chciał. Nas interesuje całość urządzenia i za to zapłacimy panu... - tu Zawadzki zawiesił głos i popatrzył na Hrabiego.

              Ten nic nie powiedział. Wziął do ręki pudełeczko i zaczął obracać w palcach.

              - Japończycy to wyprodukowali. - Powiedział bardziej stwierdzając niż pytając.

              - Nie wiemy. Na pudełku jest napis Made in USA ale amerykanie przysięgają, że nie wiedzą, co to jest. Jest nawet numer seryjny, który niczemu nie odpowiada w ich katalogach. I wygląda na to, że nie kłamią.

              - No to kto?

              - Wie pan, stara zasada Sherlocka Holmesa mówi, że jeśli w jakiejś sprawie istnieją różne możliwości, różne ścieżki prowadzące do jej rozwiązania, to należy postępować systematycznie. I jeśli ze wszystkich możliwości wyeliminuje się te, które są zupełnie niemożliwe, to ta, która pozostanie, choćby była nawet najbardziej nieprawdopodobna, jest jedyną słuszną.

              Doszliśmy do wniosku, nie będę tu panu wyjaśniał w jaki sposób, myśleli nad tym mądrzejsi od nas, że przedmiot ten został wyprodukowany w Stanach Zjednoczonych.

              - Ale Amerykanie...

              - Tak, Amerykanie nie kłamią. Oni tego nie wyprodukowali... To znaczy jeszcze nie wyprodukowali. Ten przedmiot, panie Falkowski, pochodzi z przyszłości. Dokładnie z roku 2109. Jest to data, która widnieje obok numeru seryjnego.

 

Rozdział 2

 

              Prezydent Jean Claude Kita-Bila Tchibambi siedział na marmurowym tronie w Sali Tronowej pałacu prezydenckiego. Strasznie nudziły go audiencje, o które prosili go ci wszyscy ludzie. Ale wiedział, że żeby przejść do historii, musi być dobry dla swego ludu i mądry jak Salomon. Już nie raz wykazał się mądrością, wszyscy musieli mu to przyznać, co do dobroci, to zawsze uważał, że dobry ojciec musi również potrafić ukarać swoje dzieci. Tak więc, gdy ukarał niepokornych, którzy próbowali go zabić, mógł okazać wspaniałomyślność i przyjąć tych wystraszonych chłopów, którzy przyszli prosić go o radę.

              Jean Claude Kita-Bila Tchibambi chodził kiedyś do szkoły jezuitów. Na lekcjach religii, które bardzo lubił, ksiądz opowiadał o wielkim królu Salomonie, który potrafił rozwiązać każdy problem, dla każdego miał radę. I dzięki tej mądrości lud go kochał.

              Tak prawdę mówiąc prezydent nie musiał martwić się o miłość obywateli Roandy. Był powszechnie uznany, wszyscy cieszyli się już jak tylko pokazał się na pałacowym balkonie w niedzielne południe. Dzieci przynosiły mu kwiaty, całe klasy w przedszkolach robiły dla niego rysunki.

              Po nieudanym zamachu wszyscy starali się okazać mu swą radość i uznanie za dobrze przeprowadzoną akcję pacyfikacyjną. Ale tak naprawdę nie było o czym mówić.

              Jeszcze gdy był w szkole jezuickiej ksiądz powiedział mu któregoś dnia:

              - Jean Claude - nigdy nie nazywał go imieniem plemiennym, - jak będziesz duży, to dokonasz wielkich rzeczy. Widzę w tobie zarodek na wielkiego męża stanu. Wierzę, że Bóg ci w życiu pobłogosławi.

              No i pobłogosławił. Został największym w historii prezydentem swego kraju. Wszyscy mu to powatrzali, i mieli rację. Wiedział, że nie jest łatwo rządzić państwem, czuł na barkach ciężar spoczywającej na nim odpowiedzialności ale nie było wyboru. Musiał nieść to jarzmo. Musiał cierpieć w bezsenne noce, gdy każdy szmer, mógł oznaczać zbliżającego się mordercę, musiał cierpieć i w dzień, gdy na niekończących się stertach papierów przybijał swą pieczęć.

              Czasami, gdy miał trochę wolnego czasu, marzył. Rozpamiętywał wspaniałe lata, które spędził w Nowym Jorku, gdzie miał prawdziwych przyjaciół i prawdziwych wrogów, gdzie wiedział, że ci, którzy mają na głowach czerwone opaski, to będą chcieli go zabić, a ci co mają niebieskie, nie. Życie było wtedy takie łatwe... Dziś nie może zaufać nawet własnemu adiutantowi, wszyscy chcą zabrać mu jego pieniądze. I wywieźć z Roandy. Tak jest, wywieźć. To właśnie jest najstraszniejsze. Gdy papież przyjechał do niego w przed trzema laty, to wyraźnie powiedział - państwo bogate jest bogactwem swoich obywateli. To prawda, że był bogaty ale dzięki temu Roanda jest bogata. A ci wszyscy ludzie chcieli mu zabrać to, co zgromadził i wywieźć za granicę.

              Ale, tak jak powiedział mu jezuita w szkole, Bóg ma go swej pieczy. Jego i Roandę. I dba o to, by nic mu się nie stało, by nikt nie mógł mu zrobić nic złego.

              Miał talizman. Talizman, który chronił go przed złymi ludźmi, który zapewnił mu spokojne noce.

              Przed pół rokiem odwiedził go w nocy anioł. To znaczy nie był to anioł, w każdym razie nie taki prawdziwy, ze skrzydłami i w białej szacie. Anioł, który do niego przybył, wyglądał jak każdy normalny człowiek. Miał czarną skórę i czarne kręcone włosy. Ale w zastępach niebieskich jest z pewnością wiele różnych rodzajów aniołów, i ten musiał być jakimś innym, niż anioły z obrazka w szkole jezuickiej.

              Stanął przy łóżku, już samo to świadczyło, że posiadał moc nadprzyrodzoną, nikomu jeszcze nie udało się podejść w nocy do łóżka prezydenckiego, i powiedział:

              - Kita-Bila - tak jest, nazwał go tylko imieniem plemiennym, które tak niewiele osób znało, - obudź się. Przynoszę ci prezent.

              Zerwał się wtedy na równe nogi i chciał wezwać straż lecz tamten uśmiechnął się tylko i położył mu rękę na ramieniu.

              - Nie mam wobec ciebie wrogich zamiarów. Wręcz odwrotnie, przyniosłem ci coś, co uratuje ci życie, gdy dokonany zostanie na ciebie zamach.

              Mówił do niego na ty. Byle kto nie zdobyłby się na taką bezczelność ale Tchibambi zrozumiał, że nie ma do czynienia z byle kim. Usiadł i nic nie odpowiedział. Teraz przyznaje sam przed sobą, że trochę się bał. Ale nic dziwnego, nie wstydził się, że przestraszył się boskiego wysłannika. Abraham też się przestraszył jak przemówił do niego anioł...

              - To jest coś, dzięki czemu żadna kula cię nie dosięgnie. Jeśli będziesz to przy sobie nosił, nikt ci nie będzie mógł zrobić krzywdy. Ten łańcuszek założysz na rękę, pudełeczko schowasz do kieszeni. Dam ci od razu dwa pudełka, jakbyś jedno z nich stracił. Łańcuszka nie zdejmuj z ręki nigdy, będzie cię chronił tylko jeśli będziesz go miał przy sobie.

              Następnie anioł, czy też inny wysłannik niebios zniknął rozpływając się praktycznie w powietrzu. Pozostał sam, siedział na łóżku, a na kolanach miał dwa pudełeczka i łańcuszek. Obejrzał je dokładnie ale nie było w nich nic niezwykłego. Może jedynie pudełeczko było jakieś dziwne ale dary boskich wysłańców nie mogą być całkiem zwyczajne. Przez chwilę zastanawiał się, czy zakładać łańcuszek na rękę. A jeśli jest to zasadzka? Jeśli jest to wyrafinowana forma zabicia go i zabrania pieniędzy?

              Tchibambi stwierdził jednak, że jest przecież mężczyzną, musi być odważny. Sięgnął po łańcuszek i założył go na nadgarstek. Trochę mocował się z zapięciem, które było bardzo skomplikowane ale mu się udało.

              Gdy zatrzasnął zamek poczuł przez moment dziwne uczucie, jakby mrowienia, czy drętwienia skóry. Ale nie było to nieprzyjemne i po chwili znikło. Jedno z pudełek, które dał mu nieznajomy schował do sejfu za lustrem, drugie położył na łóżku.

              Gdy wyszedł do ubikacji, znów zaczęła mu drętwieć skóra. Popatrzył niepewnie na łańcuszek na ręku ale nie zauważył niczego niezwykłego.

              Nie bardzo wiedział, jakie ma być tego działanie. Wysłannik niebios powiedział, że jeżeli będzie to nosił, nie dosięgnie go żadna kula. Postanowił sprawdzić i nacisnął na dzwonek.

              Drzwi otworzyły się natychmiast. Wszedł eunuch, którego Tchibambi zatrudnił do opieki nad licznymi żonami czekającymi każdego wieczora na wezwanie swego pana.

              Eunuch stanął przy drzwiach bez słowa. Wi...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin