Palmer Diana - Nowicjuszka.rtf

(215 KB) Pobierz
Nowicjuszka

DIANA PALMER

NOWICJUSZKA

Przełożyła Wiktoria Melech

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Zaczynał się drugi dzień prac wykopaliskowych, a dla Christiany Haley drugi dzień przygody jej życia. Znacz­nie wcześniej, bo jeszcze w czasie roku szkolnego, pod­pisała z doktorem Adamsonem umowę, na podstawie któ­rej miała dołączyć do jego grupy archeologicznej na trzy tygodnie letnich wakacji. Z Jacksonville na Florydzie do Tucson w Arizonie było bardzo daleko, ale Christiana tłu­maczyła sobie, że pustynia nie jest taka groźna.

Szybko jednak przekonała się, że ocean piasku to nie to samo, co zwykła pustynia. Wczoraj rano zapomniała włożyć kapelusz i ten człowiek zrobił jej z tego powodu prawdziwą scenę. Szczerze mówiąc, wyładowywał się na niej przy każdej najmniejszej sposobności, od pierwszej chwili, gdy tylko dotarła do jego wymuskanego rancza. Prawdziwy pech, że ruiny Hohokam znajdowały się właś­nie na terenie posiadłości Nathaniala Langa, który za­chowywał się tak, jakby nienawidził nauki , ludzi, a Christiany w szczególności.

Christy, płacąc za uczestnictwo w pracach prywatnej ekspedycji archeologicznej, marzyła, że tam, na Zacho­dzie, spotka przystojnego, czarującego kowboja, odpo­wiedniego kandydata na męża. I co? Ma Nathaniala Lan­ga, który, choć spełnia trzeci warunek, nie jest ani przy­stojny, ani czarujący.

Na lotnisku w Tucson obrzucił ją obojętnym, chłod­nym spojrzeniem ciemnoszarych oczu. Mężczyźni zaczęli zwracać na nią uwagę właściwie dopiero od niedawna, ponieważ zupełnie zmieniła swój wygląd i nabrała dzięki temu pewności siebie. Pomogło to jej pokonać wrodzoną nieśmiałość i staromodne nawyki. Miała zgrabną, smukłą figurę, a nowy styl ubierania się jeszcze bardziej to pod­kreślał. Z jasnozielonymi oczami, długimi srebrzystoblond włosami, subtelnym zarysem ust i delikatnym owa­lem twarzy mogła się naprawdę podobać. Ale Nathanial Lang omijał ją z daleka jak zadżumioną, choć dla innych członków dwunastoosobowej grupy był czarujący i nie­zwykle uprzejmy.

To przecież nie jej wina, że jest taką niezdarą, pocie­szała się w duchu Christy. Czy zasługuje na pogardę tylko dlatego, że kiedy potknęła się na lotnisku, wszystko z wa­lizki rozsypało się dokoła, a jej staniczek wylądował na głowie Langa? Coś takiego może się przytrafić każdemu i wszyscy przyjmują to na wesoło.

A on od tamtej chwili nie odezwał się do niej ani słowem. Podczas kolacji, którą podano w obszernym patio z widokiem na łańcuch gór zalanych czerwoną poświatą zachodzącego słońca, udało się jej wylać zupę pomidorową prosto na białą spódnicę i gdy, zdener­wowana, próbowała oczyścić ją serwetką, strąciła na pod­łogę wazę z zupą i swój talerz. Całe szczęście, że siedziała sama przy stoliku. Matka pana Langa okazała się miła i troskliwa. Ale jej syn kolejny raz zmroził ją wzro­kiem.

Pierwszego ranka, gdy wyruszali do pracy, usiłowała sama dosiąść konia, ale musiano jej pomóc wdrapać się na siodło. Koń wyczuł, że się go lęka, zrzucił dziewczynę i pochylił łeb, by ją ugryźć.

Pisnęła ze strachu, wołając, że to przecież najprawdzi­wszy kanibalizm. Wtedy pan Lang z nie ukrywanym roz­drażnieniem wziął Christy do swego dżipa i zawiózł pro­sto na stanowisko, gdzie zostawił ją bez słowa.

Po dniu spędzonym na słońcu miała spaloną skórę. Nie narzekała, ale marzyła o kąpieli i łóżku.

Przez cały następny ranek udało się jej szczęśliwie unikać Nathaniala. Dwaj inni członkowie grupy również nie przepadali za jazdą konną, więc wszyscy troje po­prosili kierowcę ciężarówki, żeby ich zabrał ze sobą. Było już prawie południe, a pan Lang się nie pokazał. Christy cieszyła się, że przez tych kilka godzin nie musiała mieć z nim żadnego kontaktu.

Gdy jednak pomyślała, że już pewnie dzisiaj nie przy­jedzie, w oddali, na tle gór, w obłoku kurzu pojawił się dżip. Kierował nim szczupły mężczyzna w stetsonie. Oczywiście, był to Lang. Christy z westchnieniem odło­żyła pudełko, w którym układała kawałki ceramicznych naczyń. Niestety, szczęście nie może trwać długo.

Mężczyzna wysiadł z dżipa i zamieniwszy kilka słów z profesorem Adamsonem, podszedł do Christy.

- Przynajmniej dziś miała pani tyle rozumu, żeby wziąć kapelusz od słońca - burknął, przyglądając się miękkiemu słomkowemu kapeluszowi, którego rondo osłaniało jej bladą skórę. - Udar słoneczny nie należy do przyjemności.

- Wiem. Nie jestem aż taka głupia - poinformowała go. - Uczę w szkole...

- Tak, słyszałem. Pewnie w podstawowej? - jego uśmiech sugerował, że nie jest na tyle inteligentna, żeby uczyć starszą młodzież.

- W średniej - odpowiedziała ze złością. - Mam trzydziestoosobowe grupy.

- Jestem wstrząśnięty - mruknął, mierząc ją badaw­czym wzrokiem. - Uczy pani, jak udzielać pierwszej po­mocy?

Zerwała się na równe nogi. Zbyt szybko. Przewróciła pudełko i upadła wprost na zaskoczonego Nathaniala Langa, popychając go na jednego z archeologów - amatorów. Obaj wykonali jakąś baletową figurę i runęli z wy­sokiego zbocza prosto do strumyka.

- Bardzo pana przepraszam, panie Lang - jęknęła Christy.

Nieskazitelnie czysta, jasnoniebieska koszula Nathaniala była teraz solidnie ubłocona, podobnie jak grana­towa sportowa bluza. Błoto ściekało długą strugą po no­gawce idealnie wyprasowanych spodni, ciemne plamy widoczne też były na jego jasnym kapeluszu. Spojrzał na dziewczynę takim wzrokiem, że spuściła oczy.

- Zanim pani do nas przybyła, panno Haley, mieliśmy tu absolutny spokój - powiedział, tłumiąc wściekłość. - A przecież to dopiero drugi dzień pani pobytu!

Był wysoki i działał na nią bardzo onieśmielająco. Tak, to nie ten typ bohatera, o którym marzyła.

- Staram się, jak umiem, panie Lang.

- To widać - skwitował lodowato. Wyciągnęła rękę, by zetrzeć brud z jego ubrania, on jednak chwycił ją za nadgarstek. Był to uścisk silny i bo­lesny, ale jednocześnie podniecający.

- Naprawdę, strasznie mi przykro, panie Lang - tłu­maczył się George, młody student archeologii, który ra­zem z nim stoczył się w dół.

- To nie pańska wina - odpowiedział krótko Nathanial.

- Christy też nic tu nie zawiniła - dzielnie bronił jej George.

Był to wysoki, szczupły młodzieniec w okularach, ty­powy intelektualista, nieśmiały, często się rumieniący, tak jak choćby teraz. Uśmiechnął się do Christy i odszedł do stołu, na którym sortował i układał skorupy.

- Zgaduję, że to jeden z pani wielbicieli. - Nathanial, czyszcząc ze złością swego stetsona, nie spuszczał z niej ciemnoszarych oczu.

- Tylko znajomy - sprostowała, znowu zdenerwo­wana.

- A właściwie co pani tu robi? - zapytał nieoczeki­wanie.

Zadowolona, że jest okazja, by opowiedzieć o ich pra­cy, wyjaśniła:

- Szukam fragmentów naczyń ceramicznych z okresu Hohokamu. Sporządziliśmy mapę terenu i wydobywamy te skorupy.

- To wiem - przerwał, z trudem powstrzymując znie­cierpliwienie. - Ale co pani robi w Arizonie?

- Mam teraz wakacje, a poza tym lubię ruiny.

- Od tego jest Rzym. Mają tam tego mnóstwo.

- Tam wszystko zostało już przekopane - wyjaśniła. - Chciałam pojechać w takie miejsce, gdzie zostało je­szcze coś do odkrycia.

- Może pani wybrać się na Biegun Północny - po­radził niezbyt miłym tonem. - Chociaż jednak lepiej niech pani tam nie jedzie. Podobno łatwo tam o kata­strofy. Kto wie, co się może stać, wziąwszy pod uwagę pani zdolności.

Popatrzyła na niego osłupiała. Zarumieniona ze złości, co zresztą dodawało jej uroku, z furią w zielonych oczach, krzyknęła:

- Nic na to nie poradzę, że czasem jestem niezręczna! Nie widziała dobrze jego twarzy, bo był zbyt wysoki.

Nałożył z powrotem na głowę poplamiony kapelusz.

- Mógłbym przysiąc, że towarzystwo ubezpieczenio­we codziennie zamawia mszę w pani intencji.

- Nie jestem ubezpieczona - wykrztusiła, z trudem łapiąc oddech.

- I wcale mnie to nie dziwi! - Wcisnąwszy głębiej stetsona odwrócił się, żeby odejść.

- Bardzo mi przykro z powodu pańskiego kapelu­sza... i tak w ogóle! - zawołała za nim.

- Miałem szczęście, że to tylko strumyk, a nie szyb starej kopalni. - Stanął i odwrócił się z poważnym wy­razem twarzy. - Właśnie sobie przypomniałem, że w okolicy jest kilka takich starych szybów, więc, na litość boską, niech pani chodzi tylko po wydeptanych ścież­kach. Jeśli pani wpadnie do szybu, będzie nieszczęście.

- W porządku, postaram się uważać.

- To tylko dla pani dobra - zakończył sucho i od­szedł.

Myśl o bezdennej studni, otwierającej się nagle pod nogami, zdenerwowała ją do reszty i odebrała spokój do końca dnia.

Jak do tej pory, znajdowali tylko okruchy i kawałki ceramiki. Ale fakt, że przetrwały tu tysiąc lat, przyprawiał ją o zawrót głowy. Wyobraziła sobie, że trzyma coś, co setki lat temu miał w ręku jakiś garncarz z Hokoham. Ludzie ci potrafili stosować irygację gruntów, a poza tym tu, w południowo - wschodniej Arizonie, stworzyli jedyny w swoim rodzaju system pokojowych rządów, gdy tym­czasem w Europie trwały wojny na berdysze. Tutaj oby­watele mieli jednoczącą i uszlachetniającą religię oraz równe prawa dla biednych i bogatych. Był to naród o po­etyckim usposobieniu, odnoszący się z szacunkiem do siebie samego i do całego świata. Z tego starożytnego ludu wywodziły się, jak sądzono, plemiona Pima i Papago (Tohono O'odham).

- Ekscytujące, prawda? - odezwał się George, kuca­jąc przy niej. - Przeczytałem na temat Hokoham wszy­stko, na co natrafiłem. Jaka szkoda, że tak niewiele po nich zostało.

- Ale przetrwali ich potomkowie, Pima i Papago - przypomniała mu. - Tylko po plemieniu Anasazi nie zna­leziono, jak dotąd, ani śladu.

- Zawsze marzyłem o tym, żeby tu przyjechać - po­wiedział z westchnieniem mężczyzna, spoglądając na le­żące obok skorupy, na otaczające ich nagie skały i błę­kitne niebiosa. - Co za cudownie czyste niebo, prawda? Pewnie takie samo jak tysiąc lat temu.

- W Phoenbc ogłoszono właśnie alarm ekologicz­ny - tak groźne jest zanieczyszczenie wody i gleby.

Toksyczne pyły, radioaktywne odpady, środki chemicz­ne...

George spojrzał ponuro na Christy.

- To wszystko jest przerażające.

- Och, wybacz, znowu się zapędziłam. Już jako mała dziewczynka lubiłam się mądrzyć. Myślę jednak, że In­dianie mieli rację - należy żyć w zgodzie z naturą. A my zakłóciliśmy równowagę pomiędzy myśliwym a zwierzy­ną, a przecież to była gwarancja istnienia życia na naszej planecie. Teraz próbujemy ją przywrócić sztucznymi spo­sobami. Uważam, że powinniśmy przestać ingerować w prawa natury.

- W takim razie musiałabyś ucierać ziarna kukurydzy na mąkę, a skóry na ubrania zmiękczać żuciem. A ja po­lowałbym na bawoły i walczyłbym z innymi o mięso dla mieszkańców mojego wigwamu - powiedział George z uśmiechem. - Od czasu do czasu wybuchałyby pożary na prerii, toczyłyby się wojny pomiędzy plemionami, natykalibyśmy się na grzechotniki, zmagalibyśmy się z burzami piaskowymi, powodziami, suszami i zwierzę­tami chorymi na wściekliznę...

- Przestań. Trudno zaprzeczyć, że każda rzecz ma dwa oblicza. A może pomógłbyś mi uporządkować te skorupy?

- Myślę, że w tej sprawie dojdziemy do porozumie­nia - odrzekł George.

Kolacja tego wieczora minęła dla Christy spokojnie. Udało jej się nie popełnić żadnej gafy. Siedziała w patio, jedząc herbatniki i podziwiając gwiazdy. Ubrana w lekką meksykańską sukienkę, czuła miły chłód, a łagodny wie­trzyk muskał jej długie blond włosy. Kilka jardów od niej na ogrodzonym pastwisku krowy rasy Hereford sku­bały trawę.

Drgnęła nagle na odgłos kroków. Nie odwracając się, wiedziała, kto do niej podszedł.

- Przy stole bilardowym toczy się właśnie zacięta walka - powiedział. - Kilka osób gra w szachy i w war­caby. Mamy sporo książek w bibliotece, jest też telewizor i kilka dobrych filmów do obejrzenia.

- Dziękuję, panie Lang, ale wolę posiedzieć tutaj.

- Czeka pani na George'a? - zapytał, stając przy jej krześle.

- Gra w szachy.

- I pani nie pójdzie go dopingować? - zdziwił się z wyraźną kpiną w głosie.

Zapalił papierosa i usiadł okrakiem na krześle obok. Miał na sobie dżinsowe spodnie, wysokie buty i jedwab­ną niebieską koszulę, opinającą muskularny tors.

Onieśmielona spuściła wzrok.

- George jest tylko moim kolegą.

- Nie tego się pani spodziewała, podpisując umowę, prawda? - zaciągnął się papierosem. - Czy nie przyje­chała tu pani w poszukiwaniu przygody, romansu swego życia? I co pani znalazła? George'a?

- Jest inteligentny, miły i świetnie się z nim rozma­wia - powiedziała lekko drżącym głosem. - Lubię go.

- Nie wygląda na takiego, który mógłby porwać panią na konia i uwieźć w góry.

- I dzięki Bogu - odparła. Palce jej zaciskały się nerwowo na poręczy krzesła.

Serce waliło jak młotem. Dlaczego on nie przestaje jej dręczyć?

Przyglądał się jej bacznie, wodząc oczami po całym ciele, aż do zgrabnych, widocznych spod białej spódnicy nóg w białych sandałkach.

- Czyż nie marzy się pani coś podniecającego, panno Haley?

- Nie uważam za szczególnie ekscytujące tego, że wrzuca się mnie do samochodu jak worek z mąką, panie Lang.

- Rozumiem. Pani jest kobietą czynu i marzy się pani kariera. - W jego ustach zabrzmiało to prawie jak obelga.

- Myli się pan. Mam pracę, którą lubię, i jestem ze wszystkiego zadowolona.

- Ile pani ma lat?

- Dwadzieścia pięć - odpowiedziała po chwili.

- Niezły wiek - stwierdził, wydmuchując obłoczek dymu. - Ja mam trzydzieści siedem. - Gdy nie zareago­wała, uśmiechnął się kpiąco. - Nie jest pani ciekawa mo­jego życia?

- A czym się pan zajmuje, poza prowadzeniem tego rancza? - zapytała uprzejmie, zapanowawszy już nad rę­kami.

- Jestem inżynierem górnictwa. Pracuję dla pewnej kompanii niedaleko Bisbee. Przypuszczam, że słyszała pani o Lavendar Pit. Była to największa w tej okolicy kopalnia w okresie rozkwitu górnictwa w południowo­ - wschodniej Arizonie. Dziś, oczywiście, jest tylko atra­kcją turystyczną. Ale mamy tutaj wiele innych przedsię­biorstw górniczych i dla nich właśnie pracuję.

- Słyszałam o Lavendar Pit, ale nigdy jej nie widziałam. Niewiele wiem o Arizonie. Czy pan lubi swoją pracę?

- Czasami. Interesuję się geologią. Skały fascynują mnie od dzieciństwa, a kiedy dorosłem, uznałem, że tym właśnie chcę się zajmować w życiu. Studiowałem przez cztery lata, po dyplomie pracowałem krótko dla kompanii naftowej, a w końcu wylądowałem tutaj. - Znowu za­ciągnął się papierosem. - Mogłem podjąć pracę na Ala­sce, ale właśnie wtedy zmarł mój ojciec, a matka nie umiała sobie poradzić z tym ranczem.

- Czy... czy pan nigdy nie był żonaty?

- Nie czułem potrzeby - odpowiedział szczerze. - To wspaniała rzecz być mężczyzną i prowadzić takie życie, w którym kobiety pełnią raczej rolę kochanek niż żon. Ma to wszystkie zalety małżeństwa, a do niczego nie zo­bowiązuje.

- Samotne życie bez poczucia stabilizacji, bez dzie­ci...

Poruszył się na krześle.

- To prawda. Przede wszystkim bez dzieci. A co z pa­nią, panno Haley? Dlaczego ciągle jest pani samotna?

- Nawet nie byłam nigdy zakochana - stwierdziła z uśmiechem. - Oświadczano mi się już kilka razy, ale nie byłam na tyle zaangażowana, żeby oddać komuś swo­je serce.

„Ani swoje ciało” - dodała w myśli.

- Rozumiem. Zerknęła na niego, ale nie udało jej się nic odczytać z wyrazu jego twarzy.

Nachylił się ku niej i przymrużywszy oczy zapytał:

- Dlaczego pani tu przyjechała?

- Choć raz w życiu chciałam zrobić coś niezwykłego. Moja siostra, starsza o pięć lat, dba o mnie, jakbym była dzieckiem. Jest przekonana, że sama nie poradzę sobie w życiu. Ciągle się obawia, że coś mi się przytrafi i umrę. Nasi rodzice już nie żyją, więc zostałaby wtedy sama na świecie. Nie mogę głębiej odetchnąć, bo Joyce Ann zaraz się zaniepokoi, czy to nie astma. Nigdy dotąd nie wy­jeżdżałam z Jacksonville. Pomyślałam więc, że już naj­wyższy czas gdzieś się ruszyć. Uciekłam samolotem i zo­stawiłam list, w którym przyrzekłam, że napiszę do niej najdalej za tydzień.

- Wyobrażam sobie, jak się teraz zamartwia - zauwa­żył spokojnie Lang.

- Chyba tak. Myślę, że postąpiłam jak tchórz.

- Dlaczego więc nie miałaby pani do niej zadzwonić? Nie musi pani wyjaśniać, gdzie pani jest, wystarczy po­wiedzieć, że wszystko w porządku.

Zawahała się na moment.

- Tak, chyba powinnam zadzwonić...

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin