Jackson Lisa - Przerwać milczenie.doc

(1348 KB) Pobierz

Lisa Jackson PRZERWAĆ MILCZENIE

Książkę tę dedykuję moim synom

Matthew i Michaelowi Crose’om,

którzy są światłem mojego życia.

Dzięki, chłopaki. Jesteście wspaniali!

Rozdział 1

Bad Luck. Teksas

1999

 

Akry wyschniętej trawy prażyły się w upale. Cienia prawie nie było, a let­nie powietrze przesycał zapach piasku. Nevada Smith wycelował. Przy­mknął niesprawne oko. Nacisnął spust.

Bach!

Stary winchester mocno uderzył go w gołe ramię, a zardzewiała blaszana puszka, do której mierzył, podskoczyła na słupku ogrodzenia i spadła na twardą ziemię. Krowy na sąsiednim polu nawet nie drgnęły, ale Nevada z sa­tysfakcją wziął na muszkę następny cel: pustą butelkę po piwie, która za chwilę miała się rozprysnąć na tysiąc kawałków.

Znów podniósł strzelbę. Odwiódł kurek. Zacisnął zęby i zmrużył oczy. Palec przywarł do spustu, ale Nevada się zawahał.

Wyczuł, że ciężarówka się zbliża, jeszcze zanim hałas dotarł do jego uszu. Wyciągnął szyję i dostrzegł tuman kurzu wlokący się za słupkami ogrodze­nia równolegle do jezdni. W tym samym momencie usłyszał ryk silnika. Wpatrywał się w ciężarówkę przez zadrapane okulary przeciwsłoneczne Foster Grant, aż w końcu rozpoznał czerwonego dodge’a Shepa Marsona.

Cholera!

Czego, u diabła, chce ten stary drań? Shep pełnił funkcję zastępcy w Biu­rze Szeryfa i było oczywiste, że ten twardziel ma ochotę zostać szeryfem całego okręgu. Postawny, potężny jak nadmorska sosna, był siostrzeńcem sędziego okręgu i mężem córki niegdyś zamożnego ranczera, no i mógł li­czyć na to, że zostanie wybrany przytłaczającą większością głosów. Co nie­chybnie oznaczało wzrost przestępczości w tym zakątku Texas Hill Country.

Nevada miał nerwy napięte jak postronki, i to nie tylko dlatego, że Shep był wrednym, zakłamanym sukinsynem, który nie miał prawa zapuszczać się aż tutaj, na teren nieobjęty jego jurysdykcją.

Shep był dalekim kuzynem Shelby Cole, człowiekiem, z którym Nevada kiedyś krótko pracował i który groził mu bronią. O nie, tych dwóch nie pała­ło do siebie miłością.

Ze strzelbą w ręku Nevada minął stary ogród różany, gdzie przerośnięte krzaki niedługo miały wydać nasiona. Chwycił podniszczoną koszulkę, którą zawiesił na słupku ogrodzenia, zahaczył ją jednym palcem i zarzucił na ramię.

Pod dachem dwupokojowej chatki, którą Nevada nazywał domem, osa pracowicie szykowała sobie gniazdo. Jego stary, kulawy pies, kundel, raczej border collie niż labrador, leżał w cieniu zniszczonego frontowego ganku. Na widok pana uderzył ogonem w ziemię, podniósł łeb i zaszczekał, słysząc warkot dodge’a.

- Cicho. Wszystko będzie dobrze - skłamał Nevada. Bezskutecznie pró­bował zignorować ból skacowanej głowy - nie tylko nie ustawał, ale jeszcze się wzmagał - gdy tymczasem słońce wzeszło już wysoko, a w powietrzu czuć było upał. Kiedy wóz nadjechał z głośnym warkotem, Nevada poczuł, że coś ściska mu żołądek. Chore oko trochę go bolało i opędzał się od głu­piej końskiej muchy, która najwyraźniej nie wyczuła, że stado znajduje się sto metrów dalej na zachód, skupione za gąszczem teksańskich dębów i drzew mesquite, tak że każdy leniwy koń stał z nozdrzami przy zadzie drugiego i oganiał się ogonem od natrętów.

Marson zatrzymał wóz przed starą szopą z narzędziami i zgasił silnik.

Nevada poczuł, że sztywnieje mu kark - zawsze tak reagował na widok przedstawiciela prawa. Kiedyś sam się do nich zaliczał, teraz był wyrzut­kiem.

Shep wygramolił się zza kierownicy. Był zwalistym mężczyzną, z dolnej wargi zawsze zwisała mu prymka tytoniu. Przeszedł powolnym krokiem obok maski swojego upstrzonego owadami wozu. Miał buty z wężowej skóry, wytarte dżinsy opięte na brzuchu i koszulę w stylu western. Ruszył zakurzo­ną ścieżką w stronę domku. Z grubych palców zwisały mu dwie półlitrowe puszki coorsa, w plastikowej folii z sześciopaku.

- Smith. - Splunął strużką czarnego soku i doszedł do bramy. - Masz chwilkę?

- Zależy.

- Od czego?

- To jakaś oficjalna sprawa?

- Nie. - Shep otarł usta wierzchem wolnej dłoni. Piegowatą skórę nad jego górną wargą pokrywał meszek. - Ot, beztroska pogawędka dwóch kumpli.

Nevada nie wierzył mu ani trochę. Nigdy się nie przyjaźnił z Shepem, nawet w czasach, gdy grali w jednej drużynie. Obaj o tym wiedzieli. Ale trzymał język za zębami. Marson przyjechał tutaj nie bez powodu. To musia­ło być coś poważnego.

Shep wyszarpnął puszkę z uchwytu i rzucił ją Nevadzie, a on złapał ją w locie.

- Co za cholerny upał - burknął Shep. Otworzył puszkę i słuchał krzepią­cego syku powietrza. Kiwnął głową, uniósł puszkę i pociągnął duży łyk.

- Tu zawsze jest gorąco - odparł Nevada, otwierając swoje piwo. - Lato w Teksasie.

- Chyba o tym zapomniałem. - Shep zachichotał, ale bez krztyny wesoło­ści. - Chodź, przysiądziemy na chwilkę. - Kiwnął głową w kierunku fronto­wego ganku, gdzie dwa plastikowe krzesła cierpliwie pokrywały się kurzem. Po twarzy ciekła mu strużka potu, od której błyszczały cienkie, mocno już siwiejące baczki. - Słyszałeś o starym Calebie Swaggercie? - zagadnął, pa­trząc na horyzont, gdzie zebrało się kilka chmur, które rozpraszał lecący na północ samolot.

Nevada poczuł, że jeżą mu się włoski na karku. Oparł się o słupek ganku, gdy tymczasem Shep sadowił się na jednym z kupionych na wyprzedaży krzeseł.

- Co takiego?

Shep przez chwilę popijał piwo, zerkając na odziedziczone przez Nevadę szkaradne ranczo. W końcu chrząknął i powiedział:

- Wygląda na to, że stary Caleb niedługo umrze. Rak. Lekarze w Coopersville nie dają mu nawet miesiąca. - Kolejny długi łyk. Nevada ścisnął palca­mi swoją puszkę. - I wyobraź sobie, Caleb twierdzi, że odnalazł Jezusa. Nie chce umrzeć jako grzesznik. Dlatego zamierza zmienić swoje zeznanie.

Nevada poczuł, jak napinają mu się wszystkie mięśnie. Ledwo poruszając wargami, zapytał:

- To znaczy?

- Że Ross McCallum wyjdzie na wolność. To właśnie zeznania Caleba, Jego i Ruby Dee, sprawiły, że chłopak wylądował w więzieniu. W tych oko­licach wszyscy wiedzą, że Ruby to kłamliwa dziwka, a teraz wygląda na to, że ona przyzna, że po prostu wrobiła Rossa.

Nevadzie zrobiło się niedobrze. Poczuł na karku lekki wiatr, gorący jak oddech szatana.

Shep jeszcze raz podniósł puszkę i wysączył ją prawie do końca.

- Wiem, że to ty aresztowałeś tego sukinkota, Smith. Ty go posłałeś do mamra, ale pomyślałem, że powinieneś to wiedzieć: Ross za parę dni wyj­dzie na wolność, w zależności od tego, kto będzie rozpatrywał sprawę, i nie muszę ci mówić, że on łatwo się wkurza. Kiedy dorastaliście, miał na sumie­niu więcej sprawek niż ty. Połowa z tych bójek była z tobą. Zgadza się, co?

Nevada nic nie powiedział. Shep pokiwał głową i wypił kolejny, duży łyk, opróżniając w ten sposób puszkę.

- Kiedy wyjdzie z więzienia, będzie się mścił jak zraniony niedźwiedź. - Trzymając puszkę, wycelował palcem wskazującym w Nevadę. - Na pewno będzie szukał ciebie. - Zgniótł puszkę grubą pięścią i dodał: - Ja tak sobie myślę, że ostrzeżony to uzbrojony. Wiesz, o co mi chodzi?

- Tak.

- Dobrze. - Shep cisnął puszkę na przegniłe deski ganku i wstał. - Wiesz, Nevada, ja nigdy tego za bardzo nie kapowałem. Przecież kiedyś byliście najlepszymi kumplami, nie? On był rozgrywającym w drużynie futbolowej, a ty skrzydłowym. No, przynajmniej zanim został wywalony. Ale co między wami zaszło?

Nevada wzruszył ramieniem.

- Ludzie się zmieniają.

- Czyżby? - Shep lekko przygryzł wargę. - Może i tak, kiedy chodzi o ko­bietę.

- Może.

Shep zszedł po dwóch stopniach z ganku i obrócił się, jakby nagle coś ważnego sobie przypomniał.

- To jest ta druga nowina, synu - powiedział śmiertelnie poważnym to­nem.

- Jaka nowina?

- Krążą plotki, że Shelby wraca do Bad Luck.

Nevadzie serce podeszło do gardła, ale starał się zachować obojętną minę.

- Tak, zgadza się - dodał Shep, jakby rozmawiał z samym sobą. - Słysza­łem to od mojej siostry. Shelby zadzwoniła do niej dzisiaj rano. - No, więc jeśli rzeczywiście się tu zjawi, nie chcę żadnych kłopotów, rozumiesz? Ty i Ross dosyć się nawarzyliście o nią przed laty. Pamiętam, jak zaciągałem was obu na posterunek. Byłeś nieźle poharatany. Straciłeś oko. Wylądowa­łeś w szpitalu. A Ross po bójce z tobą miał kilka pękniętych żeber i złamaną rękę. Coś mi się zdaje, że wtedy przysięgał, że cię zabije.

- Jakoś nie miał okazji, żeby to zrobić.

- Aż do teraz, synu. - Shep rozejrzał się po zaniedbanym podwórzu i wy­ciągnął z tylnej kieszeni chusteczkę. Otarł twarz i zmrużył oczy, bruzdy wokół nich mocno się pogłębiły. - Już mówiłem, że nie chcę żadnych kłopotów. W przyszłym roku będę się ubiegał o posadę szeryfa okręgu Blanco i nie chcę być kojarzony z jakąś chryją.

- Nie widzę takiej możliwości.

- Dobrze. Niech będzie, jak jest. - Ruszył w stronę wozu, a Nevada mó­wił sobie, że nie będzie rozgrzebywać dawnych historii, że powinien trzy­mać język za zębami i udawać brak zainteresowania. Ale nie wytrzymał.

- Dlaczego Shelby akurat teraz wraca do Bad Luck? - zapytał.

- Hm, dobre pytanie, nie uważasz? - Shep przystanął i w zamyśleniu tarł podbródek. Widać było plamy potu na koszuli pod pachami. - Cholernie dobre pytanie. Miałem nadzieję, że może znasz na nie odpowiedź, ale wi­dzę, że się myliłem. - Spojrzał przed siebie i wypluł długą strużkę tytonio­wego soku na wypalone słońcem chwasty rosnące wokół słupka ogrodzenia. - Może Ross zna odpowiedź.

Nevadę coraz bardziej bolała głowa.

- Nie sądzisz, że to trochę dziwne, że i on, i Shelby będą wracali do mia­sta w tym samym czasie? Zbieg okoliczności czy coś w tym stylu?

To coś więcej niż zbieg okoliczności, pomyślał Nevada, ale tym razem nic nie powiedział, a Shep pomaszerował do swojego wozu. Z tego, co Nevada wiedział, Shelby Cole - piękna i rozpieszczona jedynaczka, córka sędziego Jerome’a „Reda” Cole’a - nie miała żadnego powodu, żeby wracać do Texas Hill Country. Absolutnie żadnego cholernego powodu.

 

Shelby nie oszczędzała pedału gazu wynajętego cadillaca. Ciągle przekracza­ła prędkość i czuła, jak szybko krzewy, gałęzie dębów, usychające kwiaty polne i kolczaste kaktusy gruszkowe ocierają się o jej samochód. Wzdłuż żwirowego nasypu autostrady leżały tu i tam martwe zwierzęta, głównie pancerniki i zające. Ten widok przypominał jej, że zbliża się do Bad Luck, małej mieściny na zachód od Austin, miejsca, do którego kiedyś przysięgła sobie nigdy nie wracać.

Rozsunęła dach samochodu i słońce mocno prażyło ją w głowę. Ze zwią­zanych z tyłu włosów sterczało pasemko rudoblond. Nie przejmowała się tym. Na lotnisku zrzuciła szpilki i prowadziła samochód boso, skoncentro­wana, ze zmarszczonym czołem; do jej świadomości z trudem przebijały się dźwięki jakiejś starej piosenki Bette Midler.

Skręciła trochę za szybko, opony cadillaca zapiszczały, ale nie zwolniła. Po dziesięciu latach nieobecności w miasteczku, które ją wyklęło, po dziesięciu latach swobodnego życia w Seattle, nie mogła się doczekać chwili, kiedy zaparkuje przed stuletnim domem, w którym się wychowała. Nie miała za­miaru zatrzymać się tam na długo. Chciała tylko załatwić swoje sprawy i się wynieść.

Zacisnęła palce na kierownicy. Zalała ją fala, wspomnień uwięzionych w innym czasie i przestrzeni, wspomnień obietnic i kłamstw, seksu podczas wiosennej burzy i konsekwencji zdrady. Z trudem przełknęła ślinę. Nie chciała przemierzać tej bolesnej ścieżki.

Wyłączyła radio gwałtownym ruchem i wcisnęła na nos okulary przeciw­słoneczne. Nie chciała słuchać żadnych ckliwych, romantycznych kawał­ków, a w każdym razie nie dzisiaj. I chyba w ogóle. Zerknęła na siedzenie obok siebie, gdzie cisnęła neseser. Z bocznej kieszeni wystawał róg szarej koperty. Był w niej list - anonimowy - ze znaczkiem podstemplowanym w San Antonio. Właśnie z powodu tego listu poprosiła o urlop okolicznoś­ciowy szefa biura nieruchomości, w którym pracowała, spakowała podręcz­ną torbę, pojechała na lotnisko Sea-Tac i poleciała pierwszym samolotem do Austin.

W niecałą dobę po otrzymaniu obciążającego listu mknęła przez ulice w centrum miasteczka, które nazywała domem przez pierwszych osiemna­ście lat swojego życia.

Niewiele się tu zmieniło.

Drogeria wyglądała tak samo; zachował się nawet pal do przywiązywania koni wbity przed bocznymi drzwiami. Uśmiechnęła się ironicznie na wspo­mnienie dnia, w którym wyryła na tym właśnie palu swoje inicjały, i zaczęła się zastanawiać, czy mimo upływu czasu wciąż jeszcze widać tam głupiut­kie serduszko, wyznanie miłości do mężczyzny, który ją w sobie rozkochał:

- Idiotka - mruknęła pod nosem, zatrzymując się przed czerwonym świat­łem jedynej sygnalizacji w mieście i czekając, aż przejdzie przez ulicę cię­żarna kobieta pchająca spacerówkę z płaczącym dzieciakiem.

Z chodnika unosił się nagrzany kurz, utrudniał widoczność i Shelby miała wrażenie, że asfalt zaraz się roztopi. Jezu, ależ tu było gorąco. Zapomniała o tym. Po czole spływał jej pot, a gorące powietrze zdawało się napierać na jej bawełnianą bluzkę. Skóra pod spódniczką khaki była wilgotna. Mogła zamknąć ten cholerny dach, zasunąć okna i włączyć klimatyzację, ale nie chciała tego robić. Pragnęła zachować Bad Luck* w pamięci jako bezna­dziejne miejsce. Miasteczko zawdzięczało swoją nazwę, bardzo zresztą odpowiednią, jakiemuś dawnemu poszukiwaczowi nafty. Rozwijało się powoli i niewielu jego obywateli dobrze prosperowało - najbardziej spośród nich wybił się jej ojciec. Gdy tylko otrzepała buty z kurzu Bad Luck, powzięła mocne postanowienie, że jej noga nigdy więcej tu nie postanie.

Ale wróciła.

I nie zamierzała przepraszać za to, że żyje.

Jechała pewnie skąpanymi w słońcu bocznymi uliczkami. Skręciła przy motelu z cementowych bloków - który reklamował się niskimi cenami, kli­matyzacją i telewizją kablową - a potem minęła rodzinny sklep spożywczy, gdzie na parkingu pobłyskiwały maski nielicznych samochodów. Dalej, za małymi bungalowami - w niektórych oknach wisiały wywieszki Do wynaję­cia - ulica skręcała obok pomnika Sama Houstona w parku i prowadziła do dzielnicy mieszkaniowej, gdzie korony rozłożystych drzew dawały ochronę przed słońcem, a kilka starszych domostw spowijał dziewiętnastowieczny urok.

Z dala od centrum miasteczka, bliżej wzgórz, stały domy bardziej zamoż­nych obywateli - nie było ich wiele.

Dom jej ojca w stylu wiktoriańskim, wedle standardów Bad Luck zasługu­jący na miano rezydencji, był najokazalszy. Stał na dwuhektarowej posia­dłości, wśród spadzistych wzgórz półtora kilometra od miasta; tuż przy nim, między bardzo starymi drzewami pękań, wiła się rzeczka. Zbudowana z cię­tego kamienia i cegły trzypiętrowa posiadłość była okolona ze wszystkich stronach szerokimi, zadaszonymi gankami. Wysokie okna i ozdobne kraty upiększały wiszące kosze fuksji w krzykliwych kolorach. Trawa była przy­strzyżona i zieloniutka, kwitnący żywopłot również starannie utrzymany. Shelby wyobrażała sobie, że basen na tyłach domu, w kształcie nerki, nadal przypomina lśniące, turkusowe jezioro, a jednocześnie świadczy o bogac­twie, władzy i wpływach sędziego Cole’a.

Shelby zmarszczyła brwi, przypominając sobie szyderstwa, których mu­siała wysłuchiwać jako dziecko i nastolatka, szepty wyrażające lęk i pogar­dę; wtedy starała sieje ignorować.

- Bogata suka.

- Największa farciara na zachód od San Antonio.

- Wyobrażasz sobie? Ma wszystko, czego zapragnie. Wystarczy, że po­prosi albo zamruga swoimi błękitnymi oczętami do tatusia.

- Ciężkie życie, co, kochanie?

Nawet teraz Shelby czuła, że jej policzki płoną z zakłopotania tak samo jak kiedyś, kiedy zakazano jej bawić się z Marią, córką dozorcy, albo ostrzeżono, że Ruby Dee to „niegrzeczna dziewczynka”, albo kiedy dowiedziała się, że jej klacz Appaloosa jest warta więcej, niż zarabia Nevada Smith przez cały rok pracy po godzinach na ranczu bydła jej ojca, trzynaście kilometrów na północ od miasta.

Nic dziwnego, że stamtąd uciekła. Teraz zahamowała przy garażu, wsunę­ła szpilki, zgasiła silnik i wrzuciła kluczyki do neseseru. Mrucząc po cichu: „Daj mi siłę”, do niewiadome kogo, wygramoliła się z samochodu i, nie bacząc na to, że bluzka przylepia jej się do pleców, pomaszerowała chodni­kiem do domu. Nawet nie podniosła mosiężnej kołatki z dumnie wygrawe­rowanym nazwiskiem Cole. Przypomniała sobie obrzydliwą parodię rymo­wanki, którą usłyszała w szkole podstawowej:

Stary sędzia Cole

Okropną starą duszę miał,

Wredny był z niego wał.

Stryczkiem albo spluwą groził,

Trzech sługusów z sobą woził.

Frontowe drzwi otworzyły się bez trudu i powitał ją zapach płynu do me­bli, potpourii i cynamonu. Włoski marmur, widoczny przy brzegach kosz­townych kilimów, lśnił w słońcu, które sączyło się przez wysokie, nienagan­nie czyste okna.

- Hola! Ktoś tam jest? - zabrzmiał znajomy głos z wyraźnym hiszpań­skim akcentem i dały się słyszeć ciche kroki, a kiedy Shelby skręciła w stro­nę kuchni, omal nie wpadła na Lydię, gosposię ojca.

Ciemne oczy ją rozpoznały, na twarzy pojawił się uśmiech radości.

- Seńorita Shelby! - Lydia uśmiechała się od ucha do ucha. Jej niegdyś czarne włosy, starannie splecione i zwinięte w kok nisko na szyi, były teraz poprzetykane siwizną. Nieliczne, niesforne kosmyki okalały twarz, którą Shelby pamiętała z młodości. Z biegiem lat talia Lydii trochę się zaokrągliła, ale na twarzy nie było zmarszczek, a skóra o miedzianej karnacji z meksy­kańskimi akcentami i typowymi dla Indian wystającymi kośćmi policzko­wymi wydawała się równie gładka jak kiedyś.

- Dios! - Lydia uścisnęła tę, którą pomagała wychowywać. - Dlaczego nikogo nie zawiadomiłaś, że przyjeżdżasz do domu?

- Zdecydowałam o tym nagle. - Objęła Lydię i do oczu napłynęły jej nie­chciane łzy. Czarna sukienka, biały kołnierzyk, biały fartuch i proste sanda­ły... strój Lydii przez wszystkie te lata, kiedy Shelby tu nie było, w ogóle się nie zmienił. I wciąż pachniała wanilią, talkiem i papierosowym dymem. - Jak... jak to dobrze cię zobaczyć.

- I ciebie też, nińa. - Lydia cmoknęła językiem. - Gdybym wiedziała, że przyjeżdżasz, ugotowałabym wszystkie twoje ulubione potrawy: szynkę i słodkie ziemniaki, a na deser ciasto z orzechami pękań. Jeszcze dzisiaj je zrobię. Wciąż je uwielbiasz?

Shelby się zaśmiała.

- Tak, ale proszę cię, Lydio, nie rób sobie kłopotu. Nie wiem, ile czasu zostanę.

- Cicho. Nie będziemy mówić o twoim wyjeździe, skoro dopiero co prze­kroczyłaś próg tego domu. Ach, nińa! - W oczach starej kobiety zabłysły łzy. Szybko zamrugała powiekami i szepnęła: - Jesteś jak fantasma, jak duch twojej matki. - Westchnęła, odsunęła Shelby na długość ręki i dokładnie jej się przyjrzała. - Ale jesteś za chuda. Dios! Czy oni tam na północy nie umie­ją gotować?

- Nie. Nikt nie umie - droczyła się z nią Shelby. - W Seattle wszyscy są chudzi jak szczapy. Tylko piją kawę, kulą się przed deszczem i wspinają na góry. Coś w tym rodzaju.

Lydia zachichotała.

- Z tym sobie poradzimy.

- Później. Teraz chcę się zobaczyć z sędzią - odparła Shelby. Nie zamie­rzała zmieniać planów pod wpływem życzliwości gospodyni albo jakiegoś niedorzecznego uczucia nostalgii. Miała misję do spełnienia. - Czy jest w do­mu? - Wyswobodziła się z objęć Lydii.

- Si. Na werandzie, ale akurat ma klientów. Powiem mu, że jesteś...

Ale było za późno. Shelby już ruszyła w stronę przeszklonych drzwi bal­konowych, które prowadziły na tyły rezydencji.

- Sama to zrobię. Dziękuję, Lydio.

Przeszła obok błyszczącego mahoniowego stołu - wraz z dwunastoma rzeź­bionymi krzesłami stał w jadalni. Na połyskującym blacie pyszniła się wiązan­ka rajskich ptaków, ulubionych kwiatów jej matki. Od ponad dwudziestu lat, jakie minęły od śmierci Jasmine Cole, co tydzień pojawiała się nowa kwietna kompozycja. Przez szklane panele masywnego kredensu było widać kryształy i porcelanę, błyszczące i gotowe do użytku w razie uroczystego przyjęcia.

Shelby doszła do wniosku, że w Bad Luck nic się nie zmienia. Otworzyła przeszklone drzwi i weszła na wyłożoną kafla...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin