Evans Nicholas - Serce w ogniu.rtf

(926 KB) Pobierz
Nicholas Evans

Nicholas Evans

SERCE W OGNIU

(The Smoke Jumper)

Tłumaczył: Jerzy Łoziński


 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Książka ta jest fikcją literacką. Nazwiska, postaci, miejsca i zdarzenia albo są produktem wyobraźni autora, albo wykorzystane są fikcyjnie. Jakiekolwiek podobieństwo do prawdziwych osób, żyjących czy zmarłych, zdarzeń lub miejsc jest zupełnie przypadkowe.

PODZIĘKOWANIA

Bardzo dziękuję wszystkim, którzy pomogli przy powstaniu tej książki. A są to: Priscilla Robinson, Rob Whitty, Alban Davies, Suzanne Laverty, Dave Mills, Bruce Weide, Pat Tucker, Jeanette Ingold, Jim Marks, Bob Maffit, Dan Pletscher, Dave Friend, Chris Thomas, Jeremy Mossop, Janey King, Sam Davis, Geoffrey Kalebbo, Philip Jones Griffiths, Charles Glass, Gavin Smith, Larry Stednitz i Garrett Munson z Alternative Youth Adventures. Proszę, by podziękowania za słowa otuchy i wiele, wiele innych sposobów wspierania mnie przyjęli: Linda Shaughnessy, Larry Finlay, Sally Gaminara, Irwyn Applebaum, Nita Taublib, Tracy Devine, Caradoc King i Charlotte Gordon Cumming.

I wreszcie proszę, by specjalne podziękowania za niezwykłą cierpliwość i gotowość pomocy przyjęli dwaj strażacy leśni z Missouli: Wayne Williams i Tim Eldridge.


Nie dowie się nigdy, co w sercu drzemie,

Kto marszu nie przebył przez dym i płomienie.

Dla Harry’ego, Maxa i Lauren


CZĘŚĆ PIERWSZA

ROZDZIAŁ PIERWSZY

To, co najważniejsze w życiu, zawsze zdarza się przez przypadek. W wieku piętnastu lat Skye wiedziała niewiele, a każdy następny rok sprawiał, że kolejne sprawy traciły na jasności. Ale jedno wiedziała na pewno. Możesz aż do znudzenia podejmować usiłowania poprawy, tysiące bezsennych nocy możesz spędzić na rozmyślaniach, jak wieść życie czyste, uczciwe i porządne, możesz układać sobie najróżniejsze plany i każdego wieczoru przyrzekać przed łóżkiem Bogu, że dochowasz im wierności, ba, możesz nawet uroczyście poprzysiąc to w kościele. Możesz przeżegnać się siedem razy z oczyma mocno zaciśniętymi, możesz z naciętego kciuka utoczyć krew, wypisać nią przysięgę na kamieniu, a ten później cisnąć o północy w rzekę. A potem znienacka, niczym jastrząb dopadający szczura, wyskakuje zza pleców nienazwana katastrofa, zwala się na życie i wszystko na zawsze odmienia bez reszty.

Skye myślała potem, że tego konkretnie wieczoru stary jastrząb musiał siedzieć sobie na dachu i pozwalał szczurowi jeszcze trochę podokazywać, wszystko bowiem zaczęło się bardzo niewinnie wraz z tym, jak dwie kobiety wkroczyły nonszalancko do baru.

Nie znała ich. To jednak, kim były, nie ulegało najmniejszej wątpliwości. Makijażu miały na sobie więcej niż ubrania, a po sposobie, w jaki stąpały na wysokich obcasach, nietrudno było zgadnąć, że są już podchmielone. Obie nosiły bardzo obcisłe, skąpe topy, jedna czerwony, druga srebrny z frędzlami. Ta, która szła pierwsza, miała długie czarne włosy i biust wyeksponowany niczym melony na tacy, a także spódnicę tak krótką, że wystarczył bardzo delikatny skłon, aby kolor majtek nie stanowił już zagadki. W barze łomotała głośna muzyka, a kiedy czarnowłosa spróbowała do rytmu lekko zakołysać się w biodrach, omal nie wylądowała na podłodze.

Towarzyszący im mężczyźni dbali o to, aby miały dookoła siebie dość miejsca, gdy przechodziły w tłumie. Obaj byli w kowbojskich kapeluszach i od stołu w rogu, który Skye zajmowała z przyjaciółmi, nie mogła dostrzec ich twarzy. Zresztą niewiele ją one interesowały; sama była bardziej niż podchmielona. Paliły się przyćmione czerwone światła i w gęstej zasłonie dymu zobaczyła tylko smutnych czterdziestolatków pilnujących swoich panienek i najpewniej od czasu do czasu rzucających jakieś dowcipy na temat własnych żon. Skye odwróciła wzrok, pociągnęła łyk piwa i przypaliła kolejnego papierosa.

Jeśli nadal przyciągali jej uwagę, to głównie z tego powodu, że się nudziła. Było to szczególnie smutne, jako że właśnie miała urodziny. Jed i Calvin zwiśli na stołkach bez ducha, Roxy nadal szlochała z powodu czegoś, co powiedział jej Calvin, sam zaś Calvin nieustannie rozwodził się nad swoją bryką, która się bez przerwy psuła. Następny cudowny wieczór w wielkim mieście, powiedziała sobie Skye i pociągnęła kolejny łyk piwa. Niech mi się szczęści.

Bar był dziurą tak bliską dworca, że szklanki i butelki dźwięczały, ilekroć przejeżdżał pociąg. Gliny zostawiały to miejsce w spokoju, a personel, jeśli tylko nie było się w śliniaczku, sprzedawał alkohol bez pytania o wiek. W efekcie większość klientów była w wieku zbliżonym do Skye, a więc dużo młodsza od czwórki, która właśnie weszła i stała teraz przy barze, czekając na obsłużenie. Wszyscy byli zwróceni do niej plecami, a ona znowu się w nich wpatrywała.

Patrzyła, jak ręka wyższego z facetów obejmuje biodra czarnulki, potem zjeżdża na pupę i stamtąd wędruje do obnażonych pleców. Facet nachylił się i - Skye widziała to wyraźnie! - polizał dziewczynę po szyi. Ale obrzydliwi potrafią być mężczyźni! Czemu ona daje się obmacywać takiemu palantowi? Cały ten seks był dla Skye czymś dziwnym i wydawało się, że taki już zostanie. To znaczy, robiła to, oczywiście. Wszyscy robili. Ona jednak kompletnie nie rozumiała, dlaczego jest tyle szumu wokół całej sprawy.

Facet musiał szeptać kobiecie jakieś świństwa, gdyż nagle odrzuciła głowę, zarechotała i udała, że chce go spoliczkować. On także się roześmiał i uchylił, a wtedy kapelusz zsunął mu się z głowy i Skye po raz pierwszy miała okazję zobaczyć jego twarz.

To był jej ojczym.

Przez te parę chwil, zanim ich oczy się spotkały, zobaczyła w jego twarzy coś, czego jeszcze nigdy nie widziała - chłopaka luźnego, radosnego i dziwnie jakoś wrażliwego. Potem jednak poznał ją i wyraz chłopięcości natychmiast zniknął z jego twarzy, a powróciło oblicze, które dobrze znała i którego się bała. Była to twarz wracającego nad ranem do przyczepy mężczyzny, od którego cuchnęło wódką i wściekłością, który zaczynał wymyślać matce od dziwek i bić ją, aż zanosiła się krzykiem, a wtedy on swą uwagę kierował na Skye.

Wyprostował się, rękę przeniósł na bar i powiedział coś do kobiety, która odwróciła się i obrzuciła Skye spojrzeniem stanowiącym mieszaninę pogardy i obojętności. On zaś tymczasem kroczył już w kierunku ich stolika. Skye przygasiła papierosa, mając nadzieję, że ojczym nie zauważył tego gestu, i podniosła się.

- Idziemy - powiedziała spokojnie.

Była jednak zablokowana, gdyż po prawej Roxy szlochała Craigowi w ramię, po lewej Calvin i Jed zwisali jak śnięci. Ojczym stanął przy stoliku i jednym spojrzeniem ogarnął butelki, pełne popielniczki i podciętych przyjaciół.

- Co ty tu robisz, do jasnej cholery?

- Daj spokój, mam urodziny.

Sprawa wyglądała dość marnie, ale warto było spróbować. Mignęła jej nawet myśl, aby dorzucić „tato”, jak zwracała się do niego przez krótki czas po ślubie matki, zanim się zorientowała, jaki z niego kawał skurwysyna. Ponieważ jednak się zorientowała, teraz to słowo nie chciało jej przejść przez usta.

- Przestań mi pieprzyć! Masz dopiero piętnaście lat! Co tu, kurwa, robisz?

- Ej, zaraz, daj pan spokój. Mamy malutką imprezkę.

To był Jed, który się ocknął z pijackiego snu. Ojczym nachylił się, złapał go za gardło i podniósł do połowy.

- Uważaj, gówniarzu, jak się do mnie zwracasz!!! Podniesiony kolanami Jeda stolik przechylił się i wszystko, co na nim stało, zwaliło się na podłogę z brzękiem tłukącego się szkła. Craig poderwał się i usiłował chwycić ojczyma Skye za bark, ten jednak wolną ręką uderzył chłopaka w twarz. Roxy zaczęła krzyczeć.

- Dość!!! - krzyknęła Skye. - Dość tego!!! Wiedziała, że wszyscy na nich patrzą, a w kierunku stolika zmierzają kelner i facet, z którym ojczym się tu zjawił.

- Ej, ludzie, wyluzujcie trochę, dobra?! - zawołał kelner.

Ojczym pchnął Jeda z powrotem tak mocno, że chłopak huknął głową o ściankę boksu. Craig klęczał, z ust ciekła mu krew, a Roxy chlipiąc, nachylała się nad nim. Pierś ojczyma unosiła się gwałtownie, zmrużył złowieszczo oczy i spojrzał na kelnera.

- Sprzedajecie tutaj alkohol dzieciakom?

Tamten podniósł dłonie w obronnym geście.

- Nie lepiej się uspokoić, proszę pana?

Był wątły i o dobrą stopę niższy od ojczyma. Długie włosy miał związane w kucyk.

- Podałeś alkohol tym smarkaczom?

- Powiedzieli, że mają dwadzieścia jeden.

- A tym im uwierzyłeś? Kazałeś pokazać legitymacje?

- Zaraz, o co panu...

- Sprawdziłeś ich legitymacje?

Skye przepchnęła się obok stolika i wyszła z boksu.

- Dobra, już idziemy. W porządku?

Ojczym obrócił się i zamierzył, a chociaż instynkt podpowiadał Skye, żeby się uchyliła, coś równie pierwotnego kazało jej stać prosto i patrzeć mu prosto w twarz. Czuła zapach jego wody kolońskiej i potu, a była to mieszanina tak znana i tak wstrętna, że omal nie zwymiotowała.

- Żebyś nie ważył się podnieść na mnie nawet palca!

Był to niemal szept, a jednak podziałał. Czy może sprawiły to spojrzenia, które na nim spoczęły. Tak czy owak, ręka opadła.

- Wracaj do domu, ty mała indiańska dziwko. Tam się policzymy!!!

- Jedyne dziwki tutaj, to te dwie, z którymi przyszedłeś.

Teraz naprawdę chciał ją uderzyć, ale zrobiła unik i rzuciła się do drzwi, w przelocie widząc, jak kelner i drugi mężczyzna chwytają ojca, nie pozwalając mu biec za nią. Wypadła w noc i ruszyła biegiem.

Powietrze było duszne i wilgotne, na policzkach czuła łzy. Raptownie przypłynęła złość na samą siebie - jaka z niej słabizna, że beczy przez takiego skurwysyna! Przejeżdżał właśnie pociąg towarowy, a ona biegła wzdłuż torów, zerkając na światła migające między wagonami. Także po jej stronie były lampy, każda zwieńczona chmarą czarnych owadów wirujących w jasnej kuli. Wydawało się, że pociąg ciągnie się całymi milami, przód był już poza miastem; z oddali doleciało wycie lokomotywy, jakby żałosna skarga na świat, który przemierzała. Gdyby jechał wolniej, wskoczyłaby i pozwoliła się nieść, dokądkolwiek zmierzał. Biegła i biegła, jak to zawsze ona. Nieważne dokąd, nigdzie i bowiem nie mogło być gorzej. Po raz pierwszy uciekła, gdy miała pięć lat, i później robiła to wielokrotnie. Zawsze też miała potem z tego powodu kłopoty, ale, do licha, czy miała kiedykolwiek l coś innego?

Biegła, jak długo pozwoliły na to płuca wciągające przesycone J dymem powietrze, aż wreszcie się zatrzymała, obok przeleciał ostatni wagon, a ona stała z rękami na kolanach, dysząc i zerkając spode łba na malejące światełka, aż te wreszcie zniknęły w mroku, jakby ich nigdy nie było. Gdzieś w ciemności szczekał pies i jakiś mężczyzna na próżno starał się go uspokoić.

- Nic nie szkodzi. Zdążysz na następny.

Drgnęła zaskoczona męskim głosem, który rozległ się tuż obok. Rozejrzała się w ciemności. Stała na jakimś pustym, zaniedbanym placyku i nikogo nie widziała.

- Tutaj.

Siedział pod butwiejącym, zarośniętym zielskiem płotem, a włosy i brodę miał tak długie i skręcone, że zdawało się, że sam zaraz rozmyje się w chaszczach. Biały, starszy od Skye. Osiemnaście, może dziewiętnaście lat, bardzo chudy. Miał na sobie porwane dżinsy i T - shirt z ziejącym ogniem smokiem. Obok niego leżała w piasku torba. Skręcał sobie jointa.

- Czemu płaczesz?

- Nie płaczę, a zresztą co cię to, kurwa, obchodzi?

Wzruszył ramieniem. Zamilkli na chwilę. Odwróciła głowę, jakby miała coś ważnego do zrobienia lub przemyślenia. Ukradkiem otarła policzki. Wiedziała, że powinna sobie pójść; zboczeńcy i świry zawsze kręcili się koło torów. Coś jednak kazało jej zostać, jakaś beznadziejna potrzeba towarzystwa. Zerknęła na chłopaka. Polizał papierek, skleił, przypalił i wziął długiego sztacha, a potem wyciągnął rękę z jointem.

- Trzymaj.

- Nie ruszam narkotyków.

- Jasne.

Samochód, który ukradli, należał do rodziny z małymi dziećmi. Na tylnym siedzeniu były umocowane foteliki, a na podłodze poniewierały się zabawki i książeczki do oglądania i czytania. Chłopak znał się na tym, gdyż w niecałą minutę otworzył zamek i uruchomił silnik. Zatrzymał się kilka mil dalej, aby podmienić tablice.

Powiedział, że na imię ma Sean, ona podała mu swoje i tyle o sobie wiedzieli, może poza wyczuwalnym bólem czy tęsknotą, na którą nie warto było marnować słów. W ogóle na nic nie było warto ich marnować, także na to, dokąd jadą i po co.

Skierowali się na północ, aż dotarli do międzystanówki, potem skręcili na zachód i pojechali przed siebie, po jednej stronie mając rzekę, a za sobą czerwoną smugę słońca. Przez długi czas żadne z nich się nie odzywało. Skye patrzyła do tyłu, czekając, aż słońce się pokaże, a kiedy w końcu tak się stało, ziemia stanęła w płomieniach z długimi cieniami drzew, skał i bydła pasącego się nad rzeką. Pomyślała, że to najpiękniejszy wschód słońca, jaki widziała w życiu.

Na podłodze znalazła książeczkę, którą pamiętała jeszcze z dzieciństwa. Jej bohaterem był mały chłopiec Bernard, na którego rodzice nie zwracali uwagi. Pewnego razu na podwórku zjawił się potwór, a Bernard pobiegł ich uprzedzić, co oni - jak zwykle - w ogóle zignorowali. Potwór zeżarł go, wszedł do domu i zaczął ryczeć na rodziców, ale ci byli pewni, że to Bernard się wygłupia, i nic sobie z tego nie robili, tylko dalej oglądali telewizję. Wtedy stropiony potwór stracił pewność siebie. Skye odwróciła stronę, gdzie była ostatnia scena, przy której zawsze robiło jej się smutno. Biedny potwór posłusznie dał się zapędzić do sypialni i siedział w ciemności, bardzo zmartwiony i rozgoryczony.

Zatrzymali się, żeby nabrać benzyny. Na stacji był mały barek, kupili więc sobie kawę i bułeczki, a potem usiedli przy stoliku w pobliżu okna, podczas gdy starsza kobieta zmywała posadzkę obok nich. Przy jedzeniu spytał ją, ile ma lat, a ona skłamała, że siedemnaście. Powiedziała też, że urodziła się w Dakocie Południowej, po matce miała krew Siuksów Oglala, na co on powiedział, że to fajnie, Skye jednak była zdania, że wcale nie. Tak czy owak niewiele wiedziała o swoim plemieniu i jego historii, tyle jedynie, że pełna była nieszczęść i bólu, ale ich sama miała dość, więc po co się jeszcze katować, serdeczne dzięki.

Sean powiedział, że pochodzi z Detroit, a jego rodzice i starszy brat siedzą w więzieniu, nie wyjaśnił jednak za co, a ona nie pytała. Mając czternaście lat, ruszył w świat i od trzech lat jest w drodze. Twierdził, że był w Meksyku, Nikaragui i Salwadorze, a widział takie rzeczy, że sam by w to nie uwierzył.

- Jakie na przykład?

- Magię. Szamanów. Facetów, którzy chodzą po ogniu i nie mają od tego nawet najmniejszego śladu. Facetów, od których przeklęcia się umiera. Widziałem, jak jeden ożywił martwą kobietę.

O tym chciała się dowiedzieć czegoś więcej, ale nie odpowiadał. Spytała więc, po co przyjechał do Montany, a on na to, że chciał zobaczyć grizzly na wolności. W Meksyku się dowiedział, że właśnie grizzly jest jego bratem duchowym, gdyż w poprzednim życiu był niedźwiedziem. Zaczęła się śmiać, bo trudno jej było sobie wyobrazić kogoś mniej podobnego do niedźwiedzia. Może patyczak, ewentualnie żyrafa, ale grizzly? Wydawał się dotknięty i zamilkł, zaczęła go więc przepraszać, a potem - żeby znowu nie wybuchnąć śmiechem - spytała, jak zamierzał znaleźć grizzly. Zgodził się, że to niełatwe, ale ktoś mu powiedział, że może zacząć na przykład od Glacier Park.

Skye pokiwała, próbując zrobić poważną minę.

- Jasne - mruknęła.

- A masz jakiś lepszy pomysł?

Na poczekaniu mogła ich podać z setkę.

- Wszystko jedno - powiedziała. - Co za różnica? Jechali cały dzień, a słońce dogoniło ich i przegoniło nad głowami, tak jak oni zmierzając ku górom, coraz wyższym i coraz wyraźniej ukazującym śnieżne czapy. Po południu zrobiło się tak gorąco, że zjechali z autostrady na chłodniejsze, ale za to pełne owadów leśne dróżki. Zatrzymali się przy strumieniu, upatrzywszy w nim mały basenik, w którym wykąpali się nago i bez wstydu, a potem ułożyli się na łące, czekając, aż słońce ich osuszy, i spoglądając na pląsające nad nimi motyle. Powiedział, że ładnie wygląda, Skye zaś pomyślała, że byłoby fajnie, gdyby chciał jej dotknąć, Sean jednak patrzył w niebo, a potem zapalił skręta, jakby w ogóle zapomniał o jej obecności.

Kiedy wrócili na międzystanówkę, na zachodzie zawisły szare burzowe chmury, pod którymi skrywało się za górami słońce zimne i metaliczne, a nitki błyskawic spływały z obłoków na szczyty.

Pierwsza zauważyła policyjną sukę. Z jakiegoś powodu obróciła się i zobaczyła, jak na dachu zapalają się światełka: czerwone i niebieskie. Sean zerknął w lusterko nad głową i nic nie powiedział. Wydawał się zupełnie obojętny, żadnego strachu ani zdenerwowania. Zwolnił i zjechał na pobocze, a to samo zrobił za nimi wóz policyjny. Gliniarz przez chwilę siedział w samochodzie, najwyraźniej sprawdzając przez radio ich numery.

- I co zrobimy?

Sean wzruszył ramieniem.

Policjant wysiadł i wolno podszedł do wozu. Sean opuścił szybę, uważnie wpatrując się we wsteczne lusterko. Funkcjonariusz nachylił się tak, że mógł zobaczyć Skye. Był młody, miał może dwadzieścia kilka lat, zadbany wąsik i przyjazne niebieskie oczy. Zasalutował, a Skye odpowiedziała mu najbardziej uroczym ze swych uśmiechów.

- Dobry. Dokąd się wybieracie?

- Glacier - odrzekł Sean, patrząc przed siebie.

- Pięknie. Na wakacje?

- Mhm.

- To twój samochód?

- Przyjaciela.

- Aha, przyjaciela. Czy mógłbym zobaczyć prawo jazdy, dowód rejestracyjny i ubezpieczenie?

Sean odwrócił się w kierunku swej torby, a Skye pomyślała, że ma w niej pewnie spluwę i zaraz zrobi coś strasznego. Nagle jednak jakby zmienił zamiar i odwrócił się do policjanta.

- Ach, cholera, zapomniałem. Skradli mi wszystko. W oczach policjanta coś się zmieniło.

- Bądź zatem łaskaw wysiąść z samochodu, dobrze? Gliniarz wyprostował się i sięgnął do klamki, lecz Sean w tej właśnie chwili ruszył. Policjant chciał go chwycić za rękę, ale nie zdołał, stracił równowagę, a otwarte drzwiczki pociągnęły go za sobą, więżąc ramię między fotelem kierowcy i ramą. Rozległ się przenikliwy krzyk.

- Stań! - wrzasnęła Skye. - Staaań!!!

Usłyszała okropne trzaśniecie i natychmiast wiedziała, że to odgłos łamiącej się ręki. Sean jednak w ogóle na to nie zareagował, tylko mocniej przycisnął pedał gazu. Samochód zarzucając tyłem, wjechał na szosę, ciągnąc wyjącego policjanta. Także Skye krzyczała:

- Zwariowałeś? Zatrzymaj się! Staaań!!!

Nie słuchał, próbowała więc złapać dźwignię biegów, ale odepchnął ją tak mocno, że uderzyła skronią o szybę. Lewą ręką usiłował wyrwać zza siedzenia ramię policjanta, ale nie mógł. Nie zamknięte drzwi uchylały się i przymykały na ramieniu biednego policjanta, a Skye widziała przez nie twarz pełną cierpienia i trwogi.

Wóz jechał zygzakiem po autostradzie i zewsząd słychać było ryk klaksonów. Mijali właśnie pickupa, na którego skrzyni jechał wielki brązowy pies, szarpiący się na smyczy i ze wszystkich sił ujadający na nich. Samochód odskoczył w bok, aby zrobić im miejsce, i zobaczyła twarz krzyczącego na nich wściekle kierowcy.

- Idiotooo! - wyła Skye.

- Zamknij się!!!

Nagle rozległ się okropny trzask, głuche tąpnięcie, a kiedy Skye obejrzała się, zobaczyła toczące się po szosie ciało policjanta.

- Pierdolony idioto!!! Co ty robisz???!

Chłopak wyszarpnął zza fotela urwane ramię, cisnął je na szosę i zatrzasnął drzwiczki. Skye z krzykiem zaczęła okładać Seana pięściami, a on wtedy uderzył ją na odlew w twarz. Poczuła złamany ząb i krew w ustach, co napełniło ją taką wściekłością, że jak oszalała waliła go ze wszystkich sił, drapała po twarzy, szarpała za włosy, aż wreszcie uderzył ją pięścią tak mocno, że poczuła, jakby w środku głowy zrobiła się jakaś pustka, która wessała ją w krwistą mgłę.

ROZDZIAŁ DRUGI

Dzień, w którym Edward Tully spotkał miłość swego życia, zaczął się niedobrze. Śnieg padał przez cały tydzień, liczył więc, że podczas weekendu pojeździ trochę na nartach. Ale w piątek nad ranem śnieg zamienił się deszcz i o świcie (jeśli w ogóle można tak nazwać tę zmianę) cały Boston stał w błocie. Jakby dla podkreślenia tego faktu lunęło także w domu. Około ósmej wysiadło centralne ogrzewanie i zabrakło wody w całym bloku. Kiedy Ed wyszedł na korytarz, stwierdził, że windy nie działają, po schodach spływa kaskadami woda, a hol na parterze pełen jest wrzeszczących na siebie sąsiadów, wściekłych z powodu przemoczonych nóg.

Budynek był w trakcie remontu, a brygada budowlana od dwóch miesięcy z każdym dniem coraz bardziej skutecznie zachodziła mieszkańcom za skórę. Tego ranka, jak się okazało, jeden ze stolarzy precyzyjnym jak cięcie chirurgiczne uderzeniem świdra rozpłatał przewody elektryczne i rurę wodociągową. Pan Solomon, skwaszony stary wdowiec, mieszkający ściana w ścianę z Edem, powiedział, że karetka właśnie zabrała faceta. Pan Solomon nie wiedział, jak poważne były obrażenia, ufał jednak, że nie chodziło o żaden trywialny przypadek.

Ed większą część nocy spędził na pracy nad drugim aktem swego nowego musicalu, który - w co nie wątpił ani przez chwilę - miał go uczynić sławnym. Utwór rozwijał się nieźle, chociaż Ed uświadamiał sobie, jak za sprawą robót remontowych i muzykę, i libretto zaczynają nasycać tony bardziej posępne, niż to zrazu sobie wyobrażał. Kiedy w butach wypluwających z siebie przy każdym kroku wodę poczłapał z powrotem do mieszkania, stwierdził, że awaria zdecydowanie przeradza się w katastrofę. Na suficie tuż nad fortepianem pojawiła się rysa. Sam instrument, stary grat o niejasnym pochodzeniu, wymagający nieustannego strojenia, wydawał się nie uszkodzony, natomiast zalane zostały ułożone na nim arkusze nutowe, zapełnione efektem całonocnej pracy Eda. Okazało się, że przecieka także w pomieszczeniu, w którym Ed trzymał swój sprzęt wspinaczkowy, narciarski i wędkarski, musiał więc wszystkie rzeczy przenieść na łóżko. Kiedy znużony opadł na jego róg, usiadł dokładnie na stylowych okularach Calvina Kleina, które kupił niecały tydzień temu i wydał na nie fortunę. Destrukcja była totalna. Najwyraźniej zawiązał się jakiś kosmiczny spisek.

Potem przyszła poczta, a w niej odesłane z podziękowaniami dwie partytury i jedna taśma z jego ostatnim musicalem, który najwyraźniej nie miał uczynić go sławnym. Do jednej z przesyłek dołączono list na papierze firmowym wielkiego producenta z Broadwayu, napisany jednak przez jakiegoś marnego redaktorzynę, który letnie pochwały okrasił stwierdzeniem, że utwór „może odrobinę zbyt wiele zawdzięcza Sondheimowi”. Słowa te na kilka godzin wpędziły Eda w depresję.

Teraz było późne popołudnie, on zaś siedział przy fortepianie bez porównania bardziej melodyjnym niż jego instrument i słuchał, jak najmniej lubiany z jego uczniów znęca się nieszkodliwie nad kawałkiem Chopina. Szczeniak, bardzo nieobiecujący dziesięciolatek, który występował jako Dexter Rothwell Junior, ubrany był cały na czarno, z wyjątkiem srebrno - złotych trzewików, za które przeciętna rodzina najpewniej mogłaby się utrzymać przez kilka tygodni.

Eda najbardziej irytowała czapka baseballowa, z którą chłopak nie rozstawał się ani na chwilę. Ona także była czarna, noszona - jakżeby inaczej - daszkiem do tyłu, a zdobił ją krwawy napis: Death Żonę - Crew Member. Ed nie był z natury gwałtownikiem, wprost przeciwnie, czasami jednak nawiedzała go straszliwa pokusa, by zerwać tę czapkę i porządnie przyłożyć kilka razy młodemu Dexterowi Rothwellowi po uszach.

Ed skończył college trzy lata temu i dzięki pieniądzom z nauki gry mógł zająć się komponowaniem. W zimie jego jedynym innym źródłem dochodów były nocne piątkowe występy w barze, które lubił, chociaż zarobek był niewielki, podobnie jak uwaga gości. Co do lekcji, to ciągle trafiał wyłącznie na rozpuszczone i kompletnie niewdzięczne pociechy miejskich dorobkiewiczów. Tego konkretnie szczeniaka uczył już od pół roku, a ani razu nie zdarzyło się jeszcze, by uczeń obdarzył go uśmiechem czy chociaż spojrzał mu w oczy.

Ed stał w oknie, usiłując dopatrzyć się jakichś śladów Chopina w kakofonii wypełniającej wymuskane studio w posiadłości Rothwellów. Styczniowy mrok, który tylko odrobinę się rozjaśnił z rana, ponownie zaczynał gęstnieć; deszcz nie ustawał. Potoki wody ściekały z należącego do matki Dextera błyszczącego mercedesa, który stał obok rdzewiejącego nissana Eda. Pani Rothwell, której włosy prezentowały całą gamę różnych odcieni blond, jak zwykle odziana w lśniący, obcisły kombinezon, ćwiczyła w pokoju gimnastycznym po przeciwnej stronie korytarza, a nie należało wykluczać, że słuchawki na uszach miały ją chronić przede wszystkim przed muzycznymi wyczynami syna. Ilekroć Edowi mignęła w uchylonych drzwiach sylwetka drobnokościstej kobiety drobiącej po joggingowej taśmie, tylekroć przychodziła mu na myśl myszka, która uwięzia w bębnie.

Dexter Rothwell Junior skończył grać i z trzaskiem zamknął klawiaturę.

- Chopin jest nudny - oznajmił.

- Tak uważasz? - spytał Ed, starając się, aby nie zabrzmiało to napastliwie.

- Tak.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin