Ripley Alexandra - Pożegnania z Charlestonem.pdf

(2980 KB) Pobierz
ALEXANDRA RIPLEY
POŻEGNANIA Z CHARLESTONEM
PRZEŁOŻYŁA: JUSTYNA VON THYSSEN
Dla mojej najlepszej
przyjaciółki Pacjencji
z miłością
WYDAWNICTWO ATLANTIS WARSZAWA 1992
1054583027.001.png 1054583027.002.png
KSIĘGA I
1901- 1902
1.
Wielebny William Barrington drżącymi palcami poprawiał świeżą koloratkę. Choć miał
na sobie nowy czarny garnitur, był jednak nikim innym jak Mr. Barringtonem — przerażo-
nym dwudziestodwulatkiem.
— To tylko ślub — mruknął, lecz słysząc swój drżący głos jeszcze bardziej się prze-
straszył i po raz już nie wiadomo który żałował, że uległ pragnieniu matki i zgolił sobie bo-
kobrody, które z takim trudem udało mu się wyhodować w seminarium. I po raz pierwszy
pożałował, że biskup dał mu własną parafię, zamiast — jak zwykle — mianować go wika-
rym u boku starszego pastora. A pomyśleć, jak pięknie było jeszcze tydzień temu, po świę-
ceniach. No i rodzice byli tacy dumni.
Ale teraz, sam jeden w pożyczonym kabriolecie, zaklinając na wszelkie sposoby ledwo
zipiącą kobyłę, bał się jechać do domu, gdzie miał dopełnić ceremonii.
— Drodzy narzeczeni — powtórzył już po raz któryś. Z drzew urągliwie odpowie-
dział przedrzeźniacz. Koń podniósł łeb. Billy roześmiał się, trzasnął z lejców. Ruszyli. Fala
strachu opadła. Przed jego oczami rozpościerało się zatykające dech w piersi piękno wiosen-
nego poranka: rozkwitły derenie, w powietrzu unosił się mocny zapach jaśminu. Było to tak,
jak gdyby właśnie w tym dniu narodziła się nowa pora roku. Był to pierwszy rok nowego
wieku, zaś on — William Barrington — wkrótce złączy mężczyznę i kobietę w związku,
który ma przetrwać całe życie. Skoro świat jest taki piękny, czy mogłoby coś pójść nie tak?
Billy skręcił w oznaczoną dwiema obrośniętymi bluszczem kolumnami drogę do
Gniazda Ashleyów. Serce zabiło mu żywiej. Urodził się i wyrósł w Południowej Karolinie,
na wyżynach, na ziemiach czerwonych od ceglastej gliny. Niemało się nasłuchał o wielkich
plantacjach na nizinach, teraz zaś miał okazję je poznać. Czuł się tak, jakby mijając poro-
śnięte bluszczem kolumny wkraczał w przeszłość, wjeżdżał w krainę Starego Południa, w
czasy, o których jego dziadek mówił jako o Złotym Wieku.
Podjazd był źle utrzymany: koleiny porastały na poboczach chwasty, tak wybujałe, że
pozostała jedynie wąska dróżka, gdzie z trudem zmieścił się koń i kabriolet. Pola rozciągają-
ce się z obu stron zasłaniały drzewa. Po pół mili droga lekko skręciła i Billy ujrzał kilka
przycupniętych do ziemi chat. Pochyłe ganki zdobiły różnokolorowe kwiaty w poobtłukiwa-
nych naczyniach z chińskiej porcelany. Jak okiem sięgnąć, nigdzie ani śladu życia. Ten wi-
dok niemile go zaskoczył. I na wyżynach można ujrzeć podobne murzyńskie chaty, nic
szczególnego.
Za chwilę jednak droga raz jeszcze zakręciła — dopiero teraz odsłonił się widok na
prawdziwe Gniazdo Ashleyów. Oczarowany, mimowolnie ściągnął lejce. Kabriolet zaha-
mował. Majestatycznie wysokie dęby, stare, rozłożyste konary porośnięte hiszpańskim
mchem, ogromne połacie trawnika, na którym właśnie wypasało się pięć owiec i jagnięta.
Kilkanaście pawi stąpało tyleż dumnie co arogancko, ignorując radosne wygłupy jagniąt,
niewiele się przejmując o ileż przerastającymi je owcami. Nad tym wszystkim górował
wspaniały dom — sprawiał wrażenie, jakby podrywał się do lotu ciągnąc za sobą tren
schodów z białego marmuru, który pięknie harmonizował z barwą cegieł — dawniej czer-
wonych, a których czerwień czas, słońce i deszcz rozcieńczyły do ciepłego różu. Wyniosłe
kolumny pozostawały majestatyczne, mimo że farba się łuszczyła. Oczarowany przeszłością,
Billy westchnął.
Uczucie oczarowania pogłębiło się, gdy wysiadł z kabrioletu i po marmurowych stop-
niach schodów wszedł do domu. Cisza. Hall przecinał cały budynek — naprzeciwko drzwi
wejściowych znajdowały się drugie drzwi, skąd roztaczał się widok na trawnik — taki sam
jak ten przed domem. Ściany skryte w półcieniu, z którego wyłaniały się białe kwiaty poroz-
stawiane w wazonach na konsolkach. Biel kwiatów odbijała się w zmatowiałych od starości
lustrach. W powietrzu — zastygłym i dusznym — unosił się ciężki, słodki zapach. Nierze-
czywista wydawała się ta cisza, te zwielokrotnione odbicia. Billy wziął głęboki oddech. Za-
trzymał powietrze w płucach.
— Wiem. Prawda, że okropne? — z tyłu dobiegł go czyjś głos. Drgnął i obrócił się.
— Przepraszam. Nie chciałem pana przestraszyć. Jestem Anson Tradd — chłopak
wyciągnął rękę. — Dzień dobry.
Billy wypuścił powietrze z płuc.
— Dzień dobry — odpowiedział. — Jestem William Barrington. Pastor.
Potrząsnęli rękoma.
Anson uśmiechnął się, tak że w mrocznym hallu jakby rozbłysło jakieś światełko.
— Wyjdźmy gdzieś na powietrze, straszny zaduch — zaproponował. — Czy pasto-
rowi wolno pić przed uroczystością, czy dopiero po wszystkim? Bo, gdy o mnie chodzi, to
właśnie zamierzałem wychylić kielicha. Dlatego tak się skradałem. Nie chcę, żeby mnie oj-
ciec nakrył przy karafce. Proszę, pastor pozwoli...
Wprowadził go do olbrzymiej jadalni. Na środku pokoju stał długi, długi stół zasłany
białym obrusem, na środku stołu wysoki, wielopiętrowy tort przybrany białym kremem, oto-
czony wianuszkiem białych kwiatów. Okna były zasłonięte, więc w półmroku dało się wi-
dzieć tylko widmową biel stołu, tortu i kwiatów.
Anson spiesznym krokiem ruszył do ukrytego w głębokim mroku kredensu — Billy
usłyszał, jak zadźwięczało szkło. Po chwili Anson wziął go pod ramię i zaprowadził do dru-
gich drzwi, po przeciwnej stronie hallu.
— Za ślub — powiedział, podając mu szklaneczkę.
Billy, oślepiony blaskiem poranka, zmrużył oczy. Gdy już odzyskał zdolność widzenia,
przede wszystkim zwrócił uwagę na to, że Anson — którego brał do tej pory za chłopca —
w rzeczywistości jest młodym mężczyzną, niewiele młodszym od niego. Gdy spojrzał na
silne szczęki, ocienione rudozłotymi bokobrodami, na ciemne, metalicznoniebieskie oczy,
sam poczuł się jak chłopiec. A chociaż nie pił, wdzięczny był za szklaneczkę whisky.
Wdzięczny też był za to, że choć go nie proszono, Anson najwyraźniej czuł się w obo-
wiązku przejąć rolę przewodnika. Nawet nie musiał go o nic pytać — po paru minutach już
wiedział, że ma przed sobą najmłodszego brata pana młodego, któremu na imię było Stuart.
Średni brat miał na imię Koger. Ojciec lubił, gdy zwracano się do niego per „panie Sędzio",
mimo że krzesło sędziowskie opuścił w chwili, gdy przejął w spadku majątek. Billy dowie-
dział się też, że kwiaty, których zapachu Anson nie znosi, to gardenie, oraz że przybrano ni-
mi dom dla uczczenia panny młodej — Margaret Garden.
— Jakiś jej daleki kuzyn, dziadek czy któryś z krewnych to właśnie ten doktor Gar-
den, który z Ameryki Południowej przywiózł do tego kraju pierwszy kwiat gardenii, nazwa-
ny tak od jego nazwiska. Bardzo cuchnące paskudztwo. Słodkie aż do obrzydzenia.
Billy chciał już powiedzieć, że on lubi gardenie, ale w ostatniej chwili się powstrzymał.
Biskup wbił mu do głowy, że jego parafianie to potomkowie najstarszych, najczcigodniej-
szych rodzin Południowej Karoliny, a wobec tego należy zachowywać się wobec nich tak-
townie.
— Piękny widok — powiedział. Trawnik z tej strony domu nie był stratowany przez
zwierzęta. Stały tu tylko cztery długie stoły. Połacie trawy rozciągały się niczym szmarag-
dowy dywan aż po sam brzeg zielonobrunatnej Ashley River. Zieleń z obu stron ożywiały
rzędy wysokich, różowych i purpurowych azalii.
— Szczęściarze z nas — powiedział Anson. — Armia Shermana wypaliła wszystkie
dwory nad Ashley River, lecz moja cioteczna babka wypłoszyła stąd żołdaków. Papa powia-
da, że babka byłaby w stanie wprawić w popłoch wujaszka Lincolna we własnej osobie. Le-
dwo ją pamiętam, jednak jestem skłonny przyznać ojcu rację. W każdym razie Gniazdo
Ashleyów ocalało.
Ani Jankesi go nie zniszczyli, ani trzęsienie ziemi. Do Gardenów należy następna plan-
tacja w górze rzeki, sama zaś rodzina mieszka w tym skrzydle domu, które ocalało z pożaru.
Tak, to wszystko, co im pozostało. Niezła ruina. Oto i powód, dlaczego wesele odbywa się w
domu pana młodego.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin