Wynne Marcus - Bez wyboru.pdf

(811 KB) Pobierz
Wynne_Marcus_-_Bez_wyboru.doc
Marcus Wynne
Bez Wyboru
Przekład Maciej Szymański
REBIS
DOM WYDAWNICZY REBIS Poznań 2004
Tytuł oryginału No Other Option
Copyright © 2001 by Marcus Wynne AU rights reserued
Copyright © for the Polish edition by REBIS Publishing House Ltd.,
Poznań 2004
Redaktor Agnieszka Horzowska
Konsultacja militarna Jarosław Kotarski
Opracowanie graficzne serii, projekt okładki i ilustracja Zbigniew Mielnik
Zdjęcie na okładce CORBIS/FREE
Wydanie I
ISBN 83-7301-451-9
Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.
ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań
tel. (061) 867-47-08, 867-81-40; fax (061) 867-37-74
rebis@rebis.com.pl
www.rebis.com.pl
Gdańsk, tel./fax (0-58) 347-64-44
Druk i oprawa: ABEDIK Poznań
Dla Caprice, pierwszej i ostatniej, na zawsze
Podziękowania
Nikt nie pisze powieści samotnie. Nikt też nie publikuje jej bez pomocy wielu osób.
Tym, którzy mnie wspierali, pragnę teraz podziękować. W świecie literackim
wdzięczność winien jestem przede wszystkim moim agentom, Ethanowi Ellenbergowi i
Michaelowi Psaltisowi, mojemu redaktorowi z Forge, Brianowi Callaghanowi, oraz
innym członkom zespołu Tor/Forge: Lindzie Quinton, Karen Lovell, Sethowi
Lernerowi, Bobowi Gleasonowi, Kathy Fogarty, Jennifer Marcus oraz staremu
dobremu Tomowi Doherty'emu.
Służąc w armii i w agencjach rządowych, miałem przywilej pracować z jednymi z
najlepszych na świecie żołnierzy i agentów. Wielu z nich uważam za braci w każdym
znaczeniu tego słowa. Szeryfowie federalni Scott „T-Bone" Ralston i Francis Xavier
„Butch" St. Germaine osłaniali mnie podczas misji w ponad czterdziestu krajach.
Sierżanci: John „Rhino" Onofrey i Jim „Moonbuzzard" 0'Neal, obaj z Sił Specjalnych
Armii Stanów Zjednoczonych, a także John „Johnny B" Bolen z 82. Dywizji
Powietrznodesantowej, wraz ze mną zakładali Północnokoreańskie Towarzystwo
Łowieckie. Innych, których spotkałem podczas misji w wielu krajach, nie wymienię tu
z nazwiska, ale chcę, by wiedzieli, że o nich myślę.
Miałem wielkie szczęście uczyć się rzemiosła pod okiem najlepszych instruktorów i
psów wojny. Byli wśród nich Dennis Martin (CQB Services w Liverpoolu), Ed
„Eduardo" LOVETTE z sił specjalnych, a potem CIA, sierżant major Forrest K.
Foreman (Delta, JSA, siły specjalne), starszy sierżant Michael „Iron Mikę" Daczyn
(polska Samodzielna Brygada Spadochronowa, OSS, siły specjalne, 173. Brygada
Powietrznodesantowa, 82. Dywizja Powietrznodesantowa),
7
starszy sierżant Jim Nobles i starszy sierżant Bobby G. Taylor (82. Dywizja
Powietrznodesantowa) oraz Donald Gene „The Love Machinę" Tyson (SEALs,
 
instruktor BUD/S, szeryf federalny). Szczególne podziękowania należą się Buffy'e-mu,
Wielkiemu Spauldino, Dantemu Morrellowi oraz Lofty'e-mu — z powodów, które
doskonale znają.
Specjalne wyrazy wdzięczności winien jestem doktorowi Alowi Hollandowi z NASA
za uważną analizę tekstu i konsultację psychologiczną.
Pozdrawiam dobrych przyjaciół, którzy wspierali mnie na wiele sposobów: Ricka
Diamonda, pułkownika Davida Deana, Ricka Faye'a i całą resztę.
Dziękuję Karlowi Sokołowi z Chestnut Mountain Sports, 2317-1 Whipple Hollow
Road, West Rutland, VT 05777, wykonawcy najlepszych przeróbek pistoletów
Browning High-Power na indywidualne zamówienie, jakiego dane mi było spotkać.
Jak zawsze dziękuję mojej cudownej żonie Caprice, która wciąż znosi moje
szaleństwa, choć każda rozważna kobieta na jej miejscu spławiłaby mnie już dawno.
Stara się krótko mnie trzymać, dba o mnie i wnikliwie czyta to, co piszę. Dziękuję,
skarbie. Bez ciebie nic bym nie zrobił.
W każdej tajnej organizacji wywiadowczej i elitarnej jednostce antyterrorystycznej
krąży co najmniej jedna anegdota o kimś, kto „się stoczył" albo „przeszedł na drugą
stronę". Trudno jednak dotrzeć do faktów; strzeże się ich jak rodowych klejnotów, raz
ujawnione bowiem mogłyby zaszkodzić reputacji danej jednostki. Istnieje nawet nie
potwierdzona historia, może dwie, o tym, że dowództwo takiej jednostki specjalnej
wysłało ludzi z misją zabicia renegata, zanim zdążył wyrządzić zbyt wiele krzywd.
Neil Livingstone, Kult antyterroryzmu
1.1
Jonny Maxwell uciekał na północ, pewnie trzymając kierownicę drugiego już
ukradzionego samochodu. Jechał przez Kansas falującą wstęgą drogi międzystanowej
1-35, mijając łagodne wzniesienia i ciemne zabudowania gospodarstw rozrzuconych
między równymi polami zbóż. Tylko światła nadjeżdżających z przeciwka wozów od
czasu do czasu rozpraszały ciemność nocy.
Wytrząsnął papierosa ze sztywnej paczki Marlboro, którą właściciel zostawił na desce
rozdzielczej. Zauważył, że drżą mu palce. Siłą woli zapanował nad nimi, zanim zapalił
papierosa.
Pobrużdżone zmarszczkami odbicie Jonny'ego pojawiło się na gładkiej krzywiźnie
przedniej szyby, wydobyte z mroku bladozieloną poświatą wskaźników i
czerwonawym ogniem zapalniczki. Z zadowoleniem stwierdził, że jego twarz nie
zdradza radości ani strachu.
Tym razem nie było tak jak w Bejrucie, Bośni, Syrii, Gwatemali czy na jakimkolwiek
innym brudnym zadupiu, gdzie przyszło mu walczyć. Wtedy towarzyszyli mu inni -
walczyli ramię w ramię, jak bracia - gotowi wezwać na pomoc technologiczną potęgę
bombowców Stealth i laserowo naprowadzanych bomb albo naciągnąć kominiarki,
chwycić za broń i ruszyć z odsieczą.
Albo pomścić go, gdyby poległ.
Teraz jednak zginąłby samotnie i nikt nie pospieszyłby z pomocą.
Chemikalia odpowiedzialne za uczucie zmęczenia i stresu krążyły w jego żyłach jak
narkotyki. Na krótką chwilę odbicie w szybie rozmazało się przed jego oczami.
Zacisnął usta w dzikim grymasie i dwukrotnie gwałtownie wypuścił
13
powietrze nozdrzami, by pozbyć się znużenia. Potrzebował odpoczynku.
W oddali, gdzie droga zdawała się ulatywać ku nocnemu niebu, zobaczył rzęsiście
 
oświetlony parking. Za betonową budką, kabinami toalet oraz automatami ze
słodyczami i napojami znajdował się plac dla wielkich ciężarówek. Stały tam trzy
ciągniki siodłowe z naczepami, wszystkie z wyłączonymi światłami. W bliższej części
parkingu, przeznaczonej dla samochodów osobowych, widać było tylko dwa pojazdy.
Z dala od latarń, w poobijanej toyocie camry, kierowca półleżał na rozłożonym fotelu
pogrążony w głębokim śnie, wsparty głową o szybę. Przed toaletami stała czarna
toyota 4runner. Jej właściciel siedział na masce i paląc papierosa, spoglądał w niebo.
Jonny zatrzymał wóz obok 4runnera i wyłączył silnik. Wysiadł, przeciągnął się i kiwnął
głową w stronę siedzącego.
Młodemu mężczyźnie, który odpowiedział mu skinieniem, zapewne niedawno stuknęła
dwudziestka i wyglądał na studenta. Był chudy, miał na sobie czarne lewisy i czarny T-
shirt, a zmierzwioną kozią bródką próbował zamaskować słabo zaznaczony
podbródek.
- Niech pan spojrzy na niebo - powiedział. - Pięknie tu.
Jonny spoglądał na niego w milczeniu wystarczająco długo, by chłopak poruszył się
niespokojnie i zaczął nerwowo skubać nogawkę spodni. Potem spojrzał w niebo.
- W rzeczy samej - przytaknął.
Wszedł do toalety i przez długi czas pozbywał się nadmiaru płynu. Następnie zatrzymał
się przy umywalce i bardzo dokładnie umył ręce. Kiedy wyszedł, student siedział w
tym samym miejscu, wciąż gapiąc się w gwiazdy. Na przydrożnym parkingu panowała
cisza, jeśli nie liczyć miarowego cykania świerszczy. Chłopak spojrzał na Jonny'ego i
ponownie skinął głową, nie patrząc mu w oczy.
Maxwell podszedł bliżej i wskazał na tablicę rejestracyjną toyoty.
- Jesteś z Minnesoty?
- Uczę się tam, u Świętego Tomasza w St. Paul.
- Znam te rejony. Ładnie tam. To twoje rodzinne strony?
- Nie, rodzinę zostawiłem w Cedar Rapids.
14
- I nie chciałeś pójść na uniwerek w Iowa City? Student roześmiał się.
- Nie. Za blisko domu.
- Tak... Pamiętam, że kombinowałem tak samo.
- Uczył się pan na University of Iowa?
- Nie. — Jonny uśmiechnął się i omiótł wzrokiem cichy plac. Kierowca pogrążonej w
półmroku camry nadal spał w fotelu. Od strony parkingu dla ciężarówek nie dobiegał
żaden dźwięk. - Poszedłem na UCLA.
- Podobało się panu w Los Angeles?
- Nigdy tam nie byłem.
- Przecież powiedział pan, że...
- To był campus UCLA w Tegucigalpa. W Hondurasie. Wiesz, jak się tłumaczy skrót
UCLA? Unilaterally Control-led Latin Assets*.
Chłopak oderwał od niego zdumione spojrzenie dopiero wtedy, gdy Jonny wskazał
palcem w stronę karoserii 4run-nera.
- Ktoś ci nieźle skrobnął drzwi. Lakier do wymiany.
- Co? - Student zeskoczył z maski i stanął między dwoma samochodami. - Gdzie?
Jonny wskazał na dolną część drzwi od strony pasażera.
- Tutaj.
- Nic nie widzę...
Kiedy chłopak się schylił, żeby z bliska obejrzeć rysę, Jonny chwycił go mocno za
głowę, jedną ręką zatykając usta, a drugą naciskając na potylicę. Szarpnął mocno do
tyłu i w bok, obracając szamoczącego się chłopaka twarzą ku górze. Pod tamtym
ugięły się nogi i zawisł całym ciężarem ciała na cienkiej szyi wspartej o zgiętą rękę
 
Jonny'ego, który szarpnął się mocno, aż usłyszał miękkie trzaśniecie pękającej kości.
Wolną ręką chwycił głowę studenta i pociągnął mocno w obie strony, by się upewnić,
że złamał mu kark, a rdzeń został dostatecznie uszkodzony. Chłopak drgnął
spazmatycznie i sflaczał. Czarne dżinsy pociemniały, gdy pęcherz przestał trzymać
mocz. Jonny położył ciało na zie-
* Co można przetłumaczyć jako Jednostronnie Sterowane Latynoskie Dupki (przyp.
tłum.).
15
mi między dwoma samochodami. Wyjrzał ponad dachem terenowego 4runnera i
uważnie zlustrował wzrokiem cały parking. Śpiący w starej toyocie się nie obudził.
Nikt nie kręcił się ani po placu dla ciężarówek, ani w pobliżu toalet. Maxwell otworzył
drzwi wozu chłopaka i wcisnął zwłoki na tylne siedzenie. Znalazł na podłodze zwinięty
w kłębek bladozielony śpiwór z bawełny. Przykrył nim ciało aż pod brodę, aby student
wyglądał na śpiącego. Spojrzał na trupa, zacisnął usta, wyciągnął rękę i palcami
zamknął mu powieki. Potem usiadł za kierownicą, przekręcił kluczyk i wolno
wyprowadził 4runnera z parkingu.
1.2
Wiatr zawył, a ryk silników odrzutowych stał się jeszcze potężniejszy, kiedy tylna
rampa transportowego C-141 opuściła się, wpuszczając do wnętrza samolotu
lodowaty chłód nocnego nieba. Dziesięć tysięcy metrów niżej rozciągała się arizońska
pustynia, podobna do zmiętego prześcieradła wznoszącego się ku zachodowi, gdzie
piętrzyły się góry Santa Rosa. Łuny miast Phoenix na północy oraz Tucson na
południu przypominały słaby blask latarek włączonych pod poszarpanym kocem;
mocno oświetlone lotnisko w Marana wyglądało jak fluorescencyjny znaczek
pocztowy.
Dale Miller ruszył w kierunku rampy wraz z pozostałymi pięcioma członkami zespołu.
Wszyscy mieli na sobie grube, ocieplane kombinezony, hełmy z goglami oraz maski
tlenowe połączone rurkami ze zbiornikami tlenu przyczepionymi obok spadochronów.
Dale słyszał wyraźnie własny oddech, nagłośniony przez plastikową maskę i
przebijający się bez trudu nawet przez hałas silników samolotu i trzaski dobiegające ze
słuchawek. Spojrzał na instruktora skoków z sił powietrznych, który z przekrzywioną
głową nasłuchiwał instrukcji płynących przez interkom z kokpitu transportowca. Dale
ugiął nogi, jakby podłoga samolotu była deską surfingową, i niecierpliwie przytupując,
złapał za ramię jednego z towarzyszy.
- Na co czekamy? - spytał, przyciskając do szyi laryngofon.
- Pewnie panowie lotnicy obracają panienkę akurat na naszej zmianie - odparł jego
towarzysz, Jim Dewberry.
Jeden ze skoczków spojrzał na Dale'a i z niesmakiem wzruszył ramionami.
Instruktor krzyczał teraz do mikrofonu tak głośno, że słychać go było mimo wszelkich
hałasów.
17
- Powtórz! Powtórz!!!
- Dość - powiedział Dale. - Wystarczająco długo czekaliśmy. Idziemy- rzucił,
popychając kolegów w stronę wyjścia. Instruktor wyciągnął rękę, jakby chciał ich
zatrzymać, ale Dale odsunął ją bez słowa. Poprawił gogle i wyszedł na rampę, która
wygięła się pod nim jak trampolina. Ugiął mocniej kolana, żeby złagodzić efekt
kołysania. Wczuł się w rytm ruchów samolotu i otwartej rampy, a kiedy zaczęła się
unosić pod jego stopami, odbił się mocno i skoczył. Zawirował w potężnym strumieniu
powietrza i zaczął spadać. Pozostali skoczkowie ominęli protestującego instruktora i
podążyli w ciemność za Dale'em.
 
Miller mknął przez mroczne przestworza. Rozłożył ręce i nogi jak żaba w długim
skoku, obracając się wolno i stale nabierając prędkości. Odchylając nieco ramiona i
zamykając dłonie, sterował ciałem w powietrzu, by mieć przed sobą skraj lotniska w
Maranie, leżącego tak daleko w dole.
Zaczynało świtać; na horyzoncie pojawiły się pierwsze promienie słońca.
Wskazania wysokościomierza i stopera, które miał na piersiach, zmieniały się
nieustannie: dystans dzielący Da-le'a od ziemi malał błyskawicznie, a sekundy mijały.
Pęd powietrza szarpał kombinezon i maskę. Przypływ adrenaliny był potężny. Dale
usłyszał własny puls i z uśmiechem przycisnął ramiona do tułowia, by jeszcze
przyspieszyć i pomknąć ku ziemi jak strzała. Po chwili spojrzał na wysoko-ściomierz i
wrócił do pozycji stabilizującej, z szeroko rozłożonymi ramionami i nogami, by zaraz
potem otworzyć prostokątny spadochron. Chwycił linki sterujące i zadarł głowę, aby
zerknąć na czaszę. Wreszcie rozejrzał się, szukając pozostałych skoczków. Lecieli
dość zwartą grupą, nieco w tyle i powyżej niego. Ciemne spadochrony prawie nie
odznaczały się na tle nocnego nieba. Jedynymi dźwiękami towarzyszącymi Dale'owi i
jego kolegom w spiralnym locie ku ziemi były świst powietrza i trzepotanie
rozpostartych czasz.
Miller uwielbiał tę część skoku. Po szalonym pędzie swobodnego spadania
przychodziło poczucie prawdziwego lotu przy wtórze szumu powietrza. Widok
dalekiej ziemi dawał wrażenie spokoju, którego nie doświadczał nigdzie indziej.
18
Pociągnął za linkę, by ustawić spadochron pod wiatr. Na wschodzie długie palce świtu
zaczęły wpełzać na pustynię. Lotnisko Marana i stojące na nim samoloty, z wielkiej
wysokości podobne do zabawek, zaczęły stopniowo rosnąć. Skręcając ku wyznaczonej
strefie zrzutu, gdzie czekały karetka i hummer należące do sił powietrznych, dostrzegł
samotną sylwetkę człowieka, który przyglądał się nadlatującym spadochroniarzom.
Ray Dal ton obserwował swoich ludzi, stojąc w strefie zrzutu. Prostokątne
spadochrony otwierały się jeden po drugim i zwartą grupą odwracały pod wiatr.
Skoczkowie lądowali na nogach, w biegu zrzucając uprząż i sięgając po broń. Starał
się nie okazywać dumy, którą poczuł na ich widok. Z powagą przyglądał się, jak
ludzie, których osobiście wybrał z elitarnych jednostek wojskowych i spośród
najlepszych uczestników Programu Operacji Specjalnych prowadzonego przez
Centralną Agencję Wywiadowczą, sprawnie kończą zlecone przez niego ćwiczenia
spadochronowe.
Machinalnie potarł dłonią biodro, w którym stalowo-ce-ramiczny implant stawu
przypominał mu o skoku znacznie mniej udanym od tych, które właśnie obserwował.
Był wtedy pułkownikiem w siłach specjalnych. Zachowywał się tak, jakby wciąż nosił
mundur, choć w rzeczywistości od pewnego czasu wbijał swą rosłą i kanciastą postać
w tweedowe, nieco prowincjonalne marynarki preferowane przez kierownictwo CIA.
Kwestia stroju była zresztą jedyną, w której był skłonny do kompromisów ze światem
wewnętrznej polityki. Wielu stosunkowo młodych szefów wywiadu - głównie yup-pies
wykształconych na prestiżowych uczelniach zaliczanych do Ivy League - z niechęcią
traktowało aurę spokojnej pewności siebie i kompetencji, a zarazem potencjalnej
brutalności, która otaczała Raya. Podobało mu się i to, że się go boją, i to, że muszą
go tolerować.
Bo czy znaleźliby innego człowieka, który utrzymałby w ryzach tych tajnych
wojowników?
Jednostkę nazwaną Dominance Rain tworzyło zaledwie dwunastu ludzi. Stworzono ją
na wzór izraelskich kidon, jednostek-bagnetów, utrzymywanych i szkolonych przez
19
państwo drużyn zabójców, którzy systematycznie eliminowali osoby stanowiące
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin