Kay Susan - Upiór.pdf

(1102 KB) Pobierz
Susan Kay
Susan Kay
Upiór
Rozdział 1
Madeleine 1831 - 1840
To był poród pośladkowy, tak więc do ostatniej chwili błogosławionej nieświadomości słyszałam
bardzo wyraźnie hałaśliwe zachęty położnej.
- Jeszcze troszeczkę, moja droga... Jeszcze tylko główka... Pani syn już prawie jest z nami. Ale
teraz trzeba bardzo uważać. Proszę robić dokładnie to, co powiem. Słyszy mnie pani, madame?
Dokładnie to, co powiem.
Skinęłam głową i złapałam głęboki oddech, kurczowo chwytając się ręcznika, który przywiązano
do drewnianego oparcia łóżka za moimi plecami. Świece rzucały na sufit ogromne cienie;
dziwne, skradające się kształty, które trochę mnie przerażały, mimo że paroksyzmy bólu omal nie
pozbawiły mnie przytomności. W ostatnim, samotnym momencie przeszywającego cierpienia
wydało mi się, że oprócz mnie nie został na świecie nikt żywy; że będę zamknięta na całą
wieczność w ponurym więzieniu mojego bólu.
Poczułam, jakby coś wydzierało się z mojego wnętrza, rozrywając mnie przy tym na strzępy, a
potem zapanował spokój... Cisza, jakby wszystkim zabrakło tchu z zaskoczenia. Otworzyłam
oczy i zobaczyłam, że twarz położnej, do tej pory zaróżowiona z wysiłku i emocji, zwolna traci
kolor, a moja pokojówka, Simonette, cofa się od łóżka z ręką przyciśniętą do ust.
Pamiętam, że myślałam: Z pewnością jest martwe. Ale instynktownie wyczuwałam, nawet w
tamtej chwili niepewności, zanim poznałam prawdę, że to coś gorszego... o wiele gorszego.
Usiadłam z trudem, opierając się o wilgotną poduszkę. Spojrzałam na zakrwawione
prześcieradła, które leżały pode mną, i zobaczyłam to, co one widziały.
Nie krzyczałam; żadna z nas nie krzyczała. Nawet, gdy zobaczyłyśmy, że to coś poruszyło się
słabo i zdałyśmy sobie sprawę, że wcale nie było martwe. Widok tego czegoś leżącego na
prześcieradłach był tak nieprawdopodobny, że nie sposób było wydobyć głosu z gardła.
Patrzyłyśmy więc tylko wszystkie trzy, jakby nasze wspólne, osłupiałe przerażenie mogło
zniszczyć to potworne szkaradzieństwo i odesłać je z powrotem do królestwa nocnych
koszmarów, gdzie z pewnością było jego miejsce.
Pierwsza otrząsnęła się z szoku położna. Pochyliła się, żeby przeciąć pępowinę. Jej ręka trzęsła
się tak bardzo, że prawie nie była w stanie utrzymać nożyc.
- Boże, zmiłuj się! - powiedziała pod nosem, żegnając się odruchowo. - Chryste, zmiłuj się!
Patrzyłam z tępym, obojętnym spokojem, jak zawinęła to stworzenie w szal i położyła w kołysce,
która stała przy łóżku.
- Biegnij po Ojca Mansarta - zwróciła się do Simonette drżącym głosem. - Powiedz mu, żeby
zaraz tu przyszedł.
Simonette szarpnęła drzwi i zbiegła ciemnymi schodami nie oglądając się w moją stronę. To była
ostatnia służąca, która zgodziła się zamieszkać pod moim dachem. Nigdy później, po tej
straszliwej nocy, jej nie widziałam; nie przyszła nawet po swoje rzeczy, które zostały w pokoiku
na strychu. Gdy wreszcie nadszedł Ojciec Mansart, był sam.
Położna czekała na niego przy drzwiach. Zrobiła wszystko, co było jej obowiązkiem, a teraz
czekała niecierpliwie, aż będzie mogła pójść i zapomnieć, że kiedykolwiek wzięła udział w
czymś, co powinno było pozostać tylko złym snem. Była na tyle zniecierpliwiona, zauważyłam
obojętnie, że zapomniała nawet o zapłacie.
- A gdzie jest dziewczyna? - zapytała. W jej głosie słychać było niezadowolenie. - Pokojówka nie
przyszła z Ojcem?
Ojciec Mansart zaprzeczył ruchem szpakowatej głowy.
- Ta mała mademoiselle nie chciała mi tutaj towarzyszyć. Była całkiem ogłupiała ze strachu. Nie
udało mi się jej przekonać.
- No cóż... Nie dziwi mnie to - odparła położna ponuro. - Powiedziała Ojcu, że dziecko to
potworek? Nigdy w życiu nie widziałam czegoś takiego, a widziałam już niejedno, Ojciec wie...
Na szczęście nie wygląda na silne, to chyba łaska Boża...
Słuchałam z niedowierzaniem. Rozmawiali, jakby mnie wcale nie było w pokoju; jakby ta
potworna istota zmieniła mnie w głuchą i niemą idiotkę bez prawa do ludzkiej godności.
Podobnie jak stworzenie w kołysce, stałam się tematem przepełnionej niesmakiem dyskusji; nie
byłam już dłużej osobą.
Położna owinęła się w szal i podniosła swój kosz.
- Sądzę, że ono umrze. Dzięki Bogu, zwykle umierają. Nie odezwało się, to dobry znak... Bez
wątpienia rano już go nie będzie. Tak czy inaczej, to już nie moja sprawa - ja swoje zrobiłam.
Jeśli więc Ojciec wybaczy, pójdę sobie. Obiecałam, że spojrzę jeszcze na Madame Lescot. To jej
trzecia ciąża, wie Ojciec...
Głos położnej oddalał się coraz bardziej, aż ucichł, kiedy doszła na parter. Ojciec Mansart
zamknął za nią drzwi, postawił latarnię na komódce, a mokry płaszcz rozwiesił na krześle.
Miał przyjazną, dojrzałą twarz, ogorzałą od przebywania na powietrzu przy każdej pogodzie.
Wyglądał na około pięćdziesiąt lat. Wiedziałam, że podczas swej długiej posługi kapłańskiej
musiał widzieć wiele potworności, a jednak zobaczyłam, że cofnął się od kołyski pod wpływem
szoku. Jedna jego ręka zacisnęła się na krucyfiksie na szyi, drugą zaś przeżegnał się nerwowo.
Ukląkł i modlił się przez chwilę, zanim stanął przy moim łóżku.
- Moje drogie dziecko - zwrócił się do mnie ze współczuciem. - Nie pozwól sobie zwątpić, że
nasz Pan czuwa nad tobą. Tragedie, takie jak ta, wykraczają poza ramy ludzkiego pojmowania.
Proszę cię jednak, pamiętaj, że Bóg nie stwarza niczego bez powodu.
Wzdrygnęłam się.
- Wciąż jeszcze żyje... prawda?
Skinął głową, przygryzając swoją pełną dolną wargę i popatrzył smutno w stronę kołyski.
- Ojcze - zawahałam się, ze wszystkich sił usiłując zdobyć się na odwagę, żeby mówić dalej. -
Jeśli go nie dotknę... jeśli go nie nakarmię...
Ksiądz potrząsnął głową surowo.
- Nasz Kościół wyraża się jasno o podobnych sprawach, Madeleine. To, co proponujesz, to
morderstwo.
- Ale przecież w tym wypadku byłby to akt miłosierdzia...
- To byłby grzech - uciął. - Grzech śmiertelny! Zaklinam cię, pozbądź się myśli o podobnej
niegodziwości. Twoim obowiązkiem jest zatroszczyć się o tę ludzką duszę. Musisz karmić to
dziecko i dbać o nie, jak dbałabyś o każde inne.
Odwróciłam twarz do poduszki. Chciałam powiedzieć, że Bóg też może czasem popełniać błędy,
ale nawet na dnie mojej rozpaczy nie mogłam zdobyć się na odwagę, żeby wygłosić takie
bluźnierstwo.
W jaki sposób ta wynaturzona potworność miała być człowiekiem? Był dla mnie obcy niczym
gad - brzydki, odrażający i niechciany. Jakie prawo miał jakikolwiek ksiądz, by decydować, że
coś takiego powinno żyć? Więc to miała być Boża łaska... Nieskończona mądrość?
Łzy wyczerpania i rozpaczliwego gniewu spływały mi po twarzy, mimo że z całej siły starałam
się skoncentrować na pasiastej tapecie na wprost mnie. Od trzech miesięcy przedzierałam się
przez niekończący labirynt tragedii, podążając za jedynym światłem - jasną świecą, która płonęła
spokojnie tuż poza moim zasięgiem i która pozwalała mi przetrwać. Maleńkie, drżące światełko
nadziei, które niosła za sobą obietnica nowego życia.
Teraz to światło zgasło i otoczyła mnie ciemność, bezgraniczna ciemność podobna do bezdennej
studni o gładkich ścianach, którą spadałam w najgłębszą czeluść piekła. Po raz pierwszy w życiu
byłam naprawdę sama. Nikt nie przybywał, by uwolnić mnie od tego ciężaru.
- Myślę, że mądrze będzie ochrzcić dziecko od razu - powiedział Ojciec Mansart ponuro. - Czy
zechciałabyś podać mi imię?
Patrzyłam, jak ksiądz zwolna chodzi po pokoju; śledziłam wzrokiem jego wysoki cień w czarnej
sutannie. Wziął moją porcelanową miskę do mycia i poświęcił wodę. Chciałam nazwać syna
Charles, po moim zmarłym mężu, ale teraz to było niemożliwe. Sam pomysł wydał mi się
obrzydliwy.
Imię... Muszę wybrać imię!
Znowu spłynęło na mnie uczucie, że to nie dzieje się naprawdę. Tępe, bezmyślne odrętwienie
zdawało się paraliżować mój mózg. Kiedy już nie byłam w stanie myśleć o niczym, z rozpaczą w
głosie poprosiłam księdza, żeby nazwał dziecko swoim własnym imieniem. Patrzył na mnie
przez dłuższą chwilę, ale nic nie powiedział, nie zaprotestował, po czym sięgnął do kołyski.
- Eriku, ja ciebie chrzczę w imię Ojca, i Syna, i Ducha Świętego - powiedział powoli.
Potem pochylił się i położył pomarszczone zawiniątko w moich ramionach z determinacją, której
nie ośmieliłam się sprzeciwić.
- To jest twój syn - powiedział po prostu. - Naucz się kochać go tak, jak Bóg go kocha.
Zabrał swój płaszcz, latarnię i odwrócił się do wyjścia. Słyszałam, jak stare schody skrzypią pod
jego ciężkimi butami, a drzwi wejściowe zatrzaskują się za nim.
Zostałam sama z potworem, którego ja i Charles powołaliśmy do życia naszą miłością.
Nigdy w życiu nie czułam takiego strachu, takiego ostatecznego poczucia nieszczęścia, jak w
pierwszej chwili, gdy trzymałam mojego syna w ramionach. Zdałam sobie sprawę, że to
stworzenie - ta rzecz! - była całkowicie zależna ode mnie. Jeśli zostawię je, aby zamarzło lub
umarło z głodu, to moja dusza będzie płonąć za to w piekle przez całą wieczność. Byłam
praktykującą katoliczką i bardzo dosłownie wierzyłam w istnienie ognia piekielnego.
Ze strachem, drżącymi dłońmi, rozchyliłam szal, aby spojrzeć na twarz dziecka. Widziałam
wcześniej deformacje - któż nie widział? - ale nic podobnego do tego. Cała czaszka była
obnażona pod cienką, półprzezroczystą błoną, groteskowo naznaczoną małymi, pulsującymi,
niebieskimi żyłkami. Wpadnięte, niedobrane oczy, straszliwie zniekształcone usta i potworna,
ziejąca dziura w miejscu, w którym powinien być nos.
Moje ciało, jak wadliwie działające koło garncarskie, wyrzuciło z siebie to żałosne stworzenie.
Przypominał mi coś martwego od dawna, co chciałam już tylko zakopać i uciec jak najdalej.
Półprzytomnie, poprzez obrzydzenie i strach, uświadomiłam sobie, że on mnie obserwuje. Jego
niedopasowane oczy, wpatrzone we mnie intensywnie i ciekawie, były zagadkowo współczujące;
zdawało mi się, że patrzy na mnie z litością, całkiem jakby znał i rozumiał moje przerażenie.
Nigdy nie widziałam takiej przytomności, tak potężnej świadomości w oczach żadnego
nowonarodzonego dziecka. Nagle zaczęłam odwzajemniać to spojrzenie z ponurą fascynacją, jak
ofiara zahipnotyzowana przez grzechotnika.
A potem on się odezwał!
Brakuje mi słów, by opisać pierwszy dźwięk jego głosu i niezwykłe wrażenie, jakie we mnie
wywołał. Zawsze sądziłam, że płacz noworodka jest kompletnie bezpłciowy - przenikliwy,
irytujący i dziwnie nieładny. Ale w tym głosie była niezwykła muzyka, która sprawiła, że moje
oczy napełniły się łzami. Muzyka, która uwodziła moje ciało tak, że piersi bolały mnie z
prymitywnego i nieposkromionego pragnienia, by go przytulić. Nie miałam siły bronić się przed
jego instynktownym błaganiem o przeżycie.
Ale w chwili, gdy jego ciało dotknęło mojego i zapadła cisza, czar prysnął; opanowała mnie
panika i obrzydzenie.
Odepchnęłam go od piersi, jakby był jakimś wstrętnym robakiem wysysającym moją krew.
Odrzuciłam go od siebie nie zastanawiając się, gdzie upadnie i uciekłam w drugi koniec pokoju.
Skuliłam się tam jak zaszczute zwierzę, z brodą przyciśniętą do kolan i rękami zaciśniętymi na
głowie.
Chciałam umrzeć.
Chciałam, żebyśmy oboje umarli.
Gdyby znowu zapłakał, wiem, że bym go zabiła - najpierw jego, a potem siebie.
Ale on był cicho.
Może już nie żył...
Coraz mocniej skuliłam się w sobie, kołysząc się w tył i w przód jak nieszczęsna, oszalała istota
w domu dla obłąkanych. Starałam się uciec od brzemienia, którego nie byłam w stanie
udźwignąć.
Moje życie było tak piękne aż do tego lata; zbyt łatwe, zbyt pełne przyjemności. Nic w tym
krótkim czasie, kiedy byłam rozpieszczoną dziewczynką, nie przygotowało mnie do tragedii,
które spadły na mnie, odkąd poślubiłam Charlesa.
Nic nie przygotowało mnie na Erika!
*
Byłam jedynym dzieckiem dojrzałych, pobłażliwych rodziców; ich małą księżniczką i pępkiem
świata. Mój ojciec był architektem w Rouen; człowiekiem sukcesu o nieco kapryśnym
usposobieniu, kochającym muzykę i zachwyconym talentem, jaki przejawiałam w tej dziedzinie.
Od wczesnego dzieciństwa zachęcano mnie, żebym śpiewała i popisywała się moją niezbyt
doskonałą grą na skrzypcach i pianinie. Mimo że Mama, dla dobra mojej duszy, wysłała mnie na
naukę do klasztoru sióstr Urszulanek w Rouen, cele mojego Papy były bardziej przyziemne.
Zorganizował dla mnie lekcje śpiewu, ku zgrozie zakonnic, które uważały podobną rzecz za
rozbudzanie w dziecku próżności. Co tydzień uciekałam z klasztoru do profesora, który miał za
zadanie przygotować mnie do występu na scenie Opery Paryskiej. Miałam dobry głos, ale nigdy
nie dowiedziałam się, czy mój talent i dyscyplina wewnętrzna pozwoliłyby mi podbić Paryż. Gdy
miałam siedemnaście lat, towarzyszyłam raz ojcu w spotkaniu z klientem przy Rue de Lecat. Tak
oto poznałam Charlesa i jednocześnie porzuciłam marzenia o karierze scenicznej.
Charles był piętnaście lat starszy ode mnie i pracował jako mistrz kamieniarski ciesząc się
niekłamanym uznaniem mojego ojca. Ojciec często mawiał, że to zaszczyt powierzać projekt
człowiekowi o tak głębokim i naturalnym wyczuciu piękna; perfekcjoniście, który nigdy nie
zadawalał się miernym wynikiem. Zwykli klienci, skoncentrowani na możliwie największych
oszczędnościach, przeżywali ciężkie chwile zarówno z moim ojcem, jak i z Charlesem. Może
więc fakt, że tak doskonale zgadzali się ze sobą na gruncie zawodowym zadecydował, że ojciec z
radością powitał Charlesa jako zięcia, gdy tylko o tym napomknęłam. Może pamiętał, jak sam,
przed laty, będąc młodym architektem bez zamówień, musiał stawić czoła rodzinie Mamy. A
może był po prostu zdecydowany, tak jak okazywał to przez całe moje usłane różami
dzieciństwo, że nie pozwoli, by cokolwiek zmąciło szczęście jego jedynaczki. Nawet, jeśli czuł
się zawiedziony, że w końcu nie zostanę prima donną, nic nie powiedział.
Moja Mama zaś była Angielką - ze wszystkimi stereotypowymi cechami, jakie to słowo w sobie
zawiera. Myślę, że wolała widzieć mnie jako szanowaną mężatkę, mimo iż nie zrobiłam świetnej
partii, niż występującą na jakiejkolwiek scenie w Paryżu.
Charles i ja pojechaliśmy w podróż poślubną do Londynu. Papa pokrył wszystkie koszta i
wyposażył nas w listę cudów architektury, które “bezwzględnie musieliśmy zobaczyć”. Niestety,
Zgłoś jeśli naruszono regulamin